Hektolitry wypitych piw, godziny przed telewizorem, gwałtowny koniec tysięcy związków damsko-męskich… To wszystko za nami. Piękne Euro 2012 przeszło do historii. Kiedy jednak oczy wszystkich skierowane były na boiska w Polsce i Ukrainie, gdzieś w świecie wydarzyło się kilka spraw, które przez wielu zostały przeoczone, a są bezwzględnie warte odnotowania. Dlatego dzisiaj o nich, w kolejności przypadkowej.
Botafogo ma nowego Garrinchę. Clarence Seedorf zagra w Brazylii.
Coś na rzeczy było już przed rokiem. Wtedy Seedorf poprosił jednak prezesa Botafogo na stronę i powiedział, że dogadają się, owszem, ale dopiero następnego lata. Holender koniecznie chciał domknąć swoją przygodę z Milanem na okrągłym dziesięcioleciu. To samo obiecał też swojej żonie – Brazylijce – która żarliwie namawiała go na wspólny powrót do ojczyzny.Słowa dotrzymał.
Fogão marzą o tym, aby po siedemnastu długich latach odzyskać mistrzostwo kraju. Noszący megaciężki bagaż doświadczeń Seedorf ma być tym, który scali brazylijską drużynę. Jeśli zatrudniono już jakiegoś tłumacza, to mamy dla niego złą wiadomość. Czeka go rychłe bezrobocie. Seedorf świetnie posługuje się portugalskim. W nowym miejscu zamieszkania, z uwagi na częste urlopowanie w Brazylii, czuje się ponoć prawie jak u mamy.
– Potrzebowaliśmy kogoś takiego. Właśnie takiego gracza, z tak uznaną i szanowaną marką, który będzie wiódł prym nie tylko na boisku, ale i w szatni. Mamy zawodników prezentujących świetną jakość, ale brakowało nam osobowości – opowiada wniebowzięty prezes, MaurÃcio Assumpção.
Na lotnisku powitały go tłumy. Kilka dni później, podczas oficjalnej prezentacji na stadionie, było ponad siedemnaście tysięcy fanów. Biało-czarne koszulki z „dziesiątką” i jego nazwiskiem rozchodzą się jak ciepłe bułeczki. Kibice mają nowego idola. Holenderskiego profesora. Piłkarza z zupełnie innej bajki, ale sprawiającego przy tym wrażenie równego i nie dającego się nie lubić faceta.
Mógł pójść na łatwiznę. Bezstresowo inkasować petrodolary u Arabów, albo dociągnąć do końca kariery w Chinach, bogacąc się na pracowitości milionów skośnookich nieszczęśników. Tymczasem sportowa ambicja podpowiedziała mu wybór mało modnej Brazylii, w której – przez te dwa lata kontraktu, będzie musiał się jeszcze trochę nabiegać. Brawo.
Kolejny zjazd brazylijskiego piłkarza. Skacowany Cicinho wrócił do ojczyzny.
Pięć lat temu, kiedy Giallorossi sprowadzili go z Realu, na lotnisku witały go tłumy rozentuzjazmowanych Romanistów. Na pożegnanie nie przyszedł już nikt. Większość w ogóle zapomniała o jego istnieniu. Cicinho to kolejny brazylijski piłkarz, którego delikatna psychika nie wytrzymała kolizji ze europejskim stresem i wymaganiami.
– Jeździłem na treningi, ale wiedziałem, że i tak nie zagram w kolejnym meczu. Dlatego, kiedy tylko wracałem do domu, piłem i paliłem. W ruch poszły hektolitry piwa i innych alkoholi. Chlałem sam, albo z przypadkowymi ludźmi. Nie ćpałem tylko dlatego, że bałem się kontroli antydopingowej. Najgorszym narkotykiem na świecie jest jednak alkohol. Myślałem żeby zakończyć karierę. Byłem kompletnie rozbity – mówił w szczerym wywiadzie.
Jego kontrakt z Romą dobiegł końca. Przez najbliższy rok będzie grał w brazylijskim Sport Recife. Tam chce odbudować formę i być może powalczyć jeszcze o powrót do Europy. -Wyszedłem z tego z pomocą żony. Mam nowe życie i chcę pokazać, że zależy mi tylko i wyłącznie na grze w piłkę – mówił na swojej powitalnej konferencji prasowej.
Miał przepłynąć Atlantyk, skończyło się na przeprawie przez Alpy.
Sion. Spotkanie organizacyjne przed zbliżającym się sezonem.
– Wiesz co? Przydałby się nam jakiś silny, nieustępliwy środkowy pomocnik. Coś w stylu Gennaro Gattuso – powiedział dyrektor sportowy Sionu, Marco Degennaro.
– A dlaczego nie sam Gattuso? Spróbujemy – wypalił prezes klubu, Christian Constantin.
I tak zupełnie z niczego zrodził się, wydawać by się mogło, prawie niemożliwy do realizacji, trochę szalony pomysł zakontraktowania doświadczonego Włocha, który negocjował już z Amerykanami. Sprowadzenie go z mediolańskiej metropolii do kameralnego i malowniczego miasteczka w Szwajcarii było jak mission impossible. Początki nie były łatwe. Telefony do agenta Rino, Angelo D’Amico, kończyły się brutalnym urwaniem tematu.
– Gennaro nie ma ochoty grać w Szwajcarii. Nie ma tematu – mówił.
Ostatecznie doszło jednak do spotkania. Okazało się, że Gattuso i prezes świetnie się dogadują. Zgadzali się praktycznie we wszystkich aspektach. Włoch, oprócz tego, że ciągle ma chęć i krzepę do gry w piłkę, jest piłkarzem niezwykle charakterystycznym. Jego transfer ma zatem drugie, czysto biznesowe znaczenie. Prezesowi zależy na zwycięstwach klubu, ale jako biznesmena interesują go też jego kasyna, centra handlowe i przede wszystkim Instytut Medycyny i Fizjoterapii Sportu, którego jest właścicielem.
Rino, oprócz kopania piłki, przy okazji będzie robił jeszcze zatem za marketingowy znak rozpoznawczy. Do przeprowadzki za Alpy namawia także Filippo Inzaghiego i Alessandro Del Piero. Ci prawdopodobnie obiorą jednak zupełnie inny kierunek.
Samolocik na co raz wyższym pułapie. Montella trenerem Fiorentiny.
Piłkarzem był ponadprzeciętnym, ale przez wszystkie lata swojej kariery znajdował się w cieniu. W Sampdorii grał doskonale, ale przyćmiewał go Roberto Mancini. Po transferze do Romy, pomimo całego mnóstwa zdobywanych bramek, nie wychylał się zza pleców jedynej i niekwestionowanej gwiazdy Rzymu – Francesco Tottiego. Z reprezentacją Włoch niby był na trzech wielkich imprezach, ale zawsze jako dżoker drugiego sortu. Tak naprawdę nigdy w niej nie zaistniał.
Swoich prawdziwych pięciu minut i bytu w absolutnym centrum zainteresowania powoli dorabia się dopiero teraz. Na ławce trenerskiej. W poprzednim sezonie na najwyższe w historii miejsce wywindował malutką Catanię. Teraz czas wskoczyć na jeszcze wyższy poziom. Przed nim trudne zadanie przywrócenia jako-takiego blasku, rozbitej po katastrofalnym roku Fiorentinie. Łatwo mieć nie będzie.
Porządki w klubie zaczął od zatrudnienia armii swoich współpracowników. Na jego osobisty wniosek przyjęto dziesięciu poleconych wszelakich asystentów, trenerów i fizjoterapeutów. Na dzień dobry musiał pożegnać czołowego piłkarza, Riccardo Montolivo, który wybrał AC Milan. Bliski odejścia jest też kolejny florencki „fuoriclasse”, Stevan Jovetić.
Francuskie pokolenie mistrzów odchodzi na dobre. Koniec kariery Wiltorda.
– Teraz w pełni będę mógł cieszyć się słonecznymi dniami – powiedział 38-letni, wybitny reprezentant Francji, wieszając buty na kołku.
Pomimo leciwego już wieku wystąpił w niemal wszystkich spotkaniach drugoligowego Nantes, podczas których spisywał się naprawdę dobrze. Zanotował osiem bramek i cztery asysty. Mimo to, 38-letni, urodzony na Gwadelupie zawodnik, postanowił dać sobie spokój i zrobić miejsce młodszym.
Był to jeden z ostatnich, ciągle grających w piłkę, elementów znakomitego, doszczętnie wykruszającego się już francuskiego pokolenia. Najważniejszą bramkę w swojej karierze zdobył podczas Euro 2000, w doliczonym czasie gry finału, rozgrywanym przeciwko Włochom. Dał Francuzom remis i nadzieję, a potem słynnego złotego gola dorzucił David Trezeguet.
PIOTR BORKOWSKI


