Futbol absolutny. Totalny. Wywołujący potrzebę bicia braw w fazie ofensywnej i zaledwie incydentalnie dopuszczający silnego przecież rywala do głosu. Trudno pisać o show, jakie dziś na Anfield na tle Arsenalu dał Liverpool, nie zahaczając o naprawdę wysokie tony. Bo The Reds zagrali dziś dokładnie tak, jak każdy kibic na świecie chciałby, by grała jego ukochana drużyna.
Doprawdy nie jesteśmy w stanie ocenić, czy wynik jaki padł dziś w mieście Beatlesów jest sprawiedliwy. Czy rozmiary wygranej w odpowiedni sposób odzwierciedlają, jak bliskie perfekcji zawody rozegrał Liverpool. Mamy wręcz wrażenie, że mimo 4:0 The Reds mieli prawo marzyć o jeszcze boleśniejszym upokorzeniu Arsenalu.
Liverpool grał bowiem świetnie w ataku pozycyjnym, z którego powinien paść pierwszy gol, gdy po zagraniu wzdłuż bramki Emre Cana na długim słupku Salah zamiast zapakować piłkę do siatki, strzelił prosto w Cecha. I z którego pierwsza bramka ostatecznie parę minut później padła, gdy z drugiej strony perfekcyjnie między Holdinga a Koscielnego wrzucił na głowę Firmino Joe Gomez. Tak dokładnie, że wysoki Koscielny nie mógł sięgnąć tej piłki w wyskoku, a jednocześnie stojący kawałek dalej partner Anglika mógł bez trudu uderzyć ją dokładnie tam, gdzie chciał.
Perfekcyjne były też kontry Liverpoolu, które zwiększały rozmiar prowadzenia od 1:0 do 4:0 pomiędzy kolejnymi stwarzanymi przez The Reds sytuacjami, w których marnowaniu przodował Salah. Najpierw po rzucie rożnym Arsenalu Wijnaldum oszukał Xhakę, zagrał do Firmino, a ten wypuścił Mane. Senegalczykowi pozostało zakręcić żenująco słabym dziś Holdingiem i zakręcić po długim słupku. Raniąc Kanonierów po raz drugi tak precyzyjnie, jak precyzyjnie skalpelem operują najlepsi chirurdzy świata. Gol numer trzy? Kolejny rożny Arsenalu, wybicie, fatalne przyjęcie Bellerina i (wreszcie!) wykorzystana sytuacja sam na sam biegnącego od połówki boiska w pojedynkę na bramkę Cecha Salaha. Czwarte trafienie? Znów szybkie wyjście, przytomna wrzutka Salaha na długi słupek i zamknięcie akcji do pustaka przez rezerwowego Sturridge’a. Ani jednej, ani drugiej, ani trzeciej akcji nie dało się przeprowadzić ani wykończyć lepiej, niż zrobili to Senegalczyk, Egipcjanin i wreszcie, zamykając strzelanie w tym spotkaniu, Anglik.
Ale znakomitych było znacznie więcej aspektów w grze bandy Kloppa. Zakładany na Arsenalu wysoki pressing przynosił skutek raz za razem, praktycznie każdy wślizg okazywał się wymierzony w miejscu i czasie tak dobrze, że wielokrotnie udawało się zniechęcać Kanonierów do gry odbierając im piłkę agresywnie, ale czyściutko. Choć trzeba też dodać, że ci wystawiali się na ciosy The Reds regularnie, grając praktycznie przez cały czas z opuszczoną gardą. Wspomnianego już wcześniej Holdinga komentujący mecz Przemysław Pełka podsumował stwierdzeniem, że „dyskwalifikuje sam siebie z gry na poziomie Premier League”. Podobnie można było ocenić też występ Bellerina, Alexisa w tym spotkaniu było tyle, co w poprzednich dwóch, Oezil zaliczył jeden ze swoich hiperdyskretnych występów… Moglibyśmy tak wypisywać przywary do każdego z Kanonierów, tylko że wszystko to mija się z celem, bo żaden z nich na dłuższą wzmiankę po tym meczu po prostu nie zasłużył. Zresztą – 90 minut, 0 celnych strzałów, żadna inna statystyka bardziej wymownie nie określa tego, jak zagrał dziś Arsenal.
Ujmijmy to tak: jeżeli dzisiejszy mecz miał Alexisa przekonać, że warto na The Emirates pozostać, że może z obecnym klubem coś osiągnąć, to nie zdziwimy się, jeśli jutro świat obiegną zdjęcia wyładowanego spakowanymi walizkami bagażnika samochodu Chilijczyka.
***
Mecze Premier League z 17:00:
Liverpool – Arsenal 4:0
Firmino 17’, Mane 40’, Salah 57’, Sturridge 77’
Tottenham – Burnley 1:1
Alli 49’ – Wood 90’+2′