W pierwszej minucie Jagiellonia nauczona poprzednim meczem Piasta ruszyła na gliwiczan i stworzyła sobie – jak Korona zresztą – dwie setki. W piątej minucie po naprawdę ładnej akcji Jagi kolejną świetną okazję miał strzelający w okienko po zblokowanym uderzeniu numer jeden Sheridan. Przed upływem pół godziny gry Wlazło miał „patelnię” na prawej nodze i pustą bramkę przed sobą, a Żivec – szansę, by kontrującą główką pokonać Kelemena. Nim sędzia gwizdnął po raz ostatni w pierwszej połowie, z trzech metrów główkował w kierunku bramki Szmatuły Sheridan, a na pustaka mierzył po zagraniu Irlandczyka Frankowski. Natomiast tuż przed rozejściem się do domów pół metra przed pustą bramką znalazł się z piłką na nodze „Mister Sherry”. Dlaczego wypisujemy te wszystkie dogodne sytuacje? Bo jedyny gol w tym meczu bynajmniej nie padł po żadnej z nich. Wtoczył się do siatki za to wtedy, gdy Kelemen pechowo odbił piłkę w stojącego przed nim Guilherme…
Gdybyśmy mieli ten mecz porównać do poprzedniego spotkania Korony z Bruk-Betem, napisalibyśmy, że oglądaliśmy przez tych kilka godzin ligę dwóch prędkości. Raczej żółwiego tempa spotkania numer jeden i momentami naprawdę zawrotnego starcia z godziny 18:00. Wynik w żaden sposób nie jest w stanie oddać tego, ile naprawdę ładnych kombinacji udało nam się obejrzeć przez te dziewięćdziesiąt minut. Ile razy biliśmy w myślach brawo piłkarzom, którzy głównie z bocznych stref potrafili raz za razem dogrywać w pole karne piłki czekające tylko na precyzyjne wykończenie. A to mocne wstrzelenia na przeciwległy słupek, a to ostre dośrodkowania na krótki słupek, a to znowu wrzutki w punkt.
Tyle że znów dała o sobie znać przewrotność ekstraklasy. Naszej wspólnej trudnej miłości, wymagającej zrozumienia dla tego, że z trzech metrów do pustej bramki nie trafia Frankowski (słupek), że z podobnej odległości, a później także z mniej niż metra Szmatuły nie potrafi pokonać Sheridan, że Kelemen nie kapituluje, gdy Żivec posyła główką piłkę w stronę przeciwną do tej, w którą bramkarz Jagiellonii zmierza. Zrozumienia tego, że w takim spotkaniu, zasługującym na okrasę z goli, jedynym trafieniem jest właśnie to, gdy strzał Valencii w środek bramki Kelemen odbija w swojego partnera z linii obrony tak niefortunnie, że strzela nim samobója.
Skalę pecha, jakiego miał Guilherme znajdując się na drodze piłki i de facto pozbawił Jagiellonię punktów najlepiej niech zobrazuje to, że w pierwszej połowie Brazylijczyk do spółki z Łukaszem Burligą byli najjaśniejszymi punktami gospodarzy. Wjeżdżali bokami jak autostradą przy otwartych bramkach, których nie potrafili przed nimi zamknąć ani Konczkowski, ani tym bardziej Rugasević. Piłkarz-zagadka, bo tak świetnego w ataku, a jednocześnie tak kompletnie beznadziejnego w defensywie bocznego obrońcy zwyczajnie sobie nie przypominamy. Jasne, w Piaście przed nim był Mraz, ale dysproporcja w tych aspektach w przypadku Chorwata to jakiś kompletnie nieosiągalny dla “Mrazika” poziom.
Tak jak cierpieliśmy my, że żadna z bardziej lub mniej koronkowych akcji nie przyniosła efektu, cierpieć musiał też Ireneusz Mamrot. Może i jego plan nie posypał się w momencie, gdy Piast wbił jego drużynie bramkę na starcie drugiej połowy, bo na takie wypadki dobrzy trenerzy mają przygotowane pewne warianty. Gorzej, gdy chwilę później odpadają ci dwie zmiany, bo najpierw z kontuzją schodzi prawy, a dosłownie za moment uraz eliminuje lewego obrońcę. To może mocno ograniczyć pole manewru Mamrota na następne tygodnie (zależy, na ile poważne okażą się urazy), mocno ograniczyło je jednak przede wszystkim dziś, pozostawiając trenera Jagi z jedną ofensywną zmianą do wykorzystania, jednocześnie mając na boisku nieskutecznego i powoli się rozkręcającego Frankowskiego, bezbarwnego Cernycha, pudłującego przy każdej sposobności Sheridana i zdecydowanie jeszcze zagubionego po zmianie barw Wlazłę. Sytuacja z gatunku tych nie do pozazdroszczenia.
Mamrotowi brakło więc odpowiedniego pola manewru (ostatnią roszadą była podmianka wspomnianego Wlazły na Świderskiego), a jego drużynie – pomysłu, jak zreplikować którąś z setek z pierwszej części spotkania z jednoczesnym wyrugowaniem wadliwego wykończenia. Bo tak, udało się raz jeszcze stworzyć okoliczności, w których pomylić się nie wypada, ale z metra (a może nawet pół metra) po poprzeczce Świderskiego, w tylko sobie wiadomy sposób świecę nad poprzeczką posłał Sheridan. Co jest o tyle godne podziwu, że dużo łatwiejszy w przytaczanej sytuacji z doliczonego czasu gry byłby strzał do siatki.
Ale – jak napisaliśmy w tytule – przy Słonecznej zagościła dziś liga na opak. Ekstraklasa w pełnej krasie.
[event_results 351100]