O komentatorskich pomyłkach, policjantach w Charkowie, Euro na ZDF-ie, spotkaniu z Loewem, fatalnym Obraniaku i „nadmuchanym” transferze Boenischa. Radosław Gilewicz w wywiadzie dla Weszło.
Zacznijmy od tematu, którego nie da się pominąć. Po skomentowaniu meczu ćwierćfinałowego zyskałeś na Weszło nowy przydomek. Radosław „praktycznie” Gilewicz. Publika jest bezlitosna.
I co ja mogę powiedzieć? Obawiałem się tego wyjazdu. Potraktowałem go jako wyzwanie, ale doszedłem do wniosku, że błędów nie popełnię tylko, jeśli Euro przesiedzę w domu i nie będę nic robił. Kilka lat temu komentatorkę zaproponował mi Janusz Basałaj, powiedziałem mu kategoryczne „nie”. Ale w końcu dałem się namówić i dziś każdy może to sobie ocenić. Jednym się nie podoba, inni mnie akceptują. Nie jest mi to obojętne, ale jaki mam na to wpływ? Potraktowałem Euro jako kolejne wyzwanie, po finale Pucharu Niemiec i Ligi Mistrzów. Wyzwanie chyba nawet trudniejsze niż kiedyś gra w piłkę.
Inny rodzaj presji?
Komentując mecz musisz być przygotowany przed i w trakcie. W każdym momencie coś się może posypać, każde słowo może przynieść jakiś błąd. Będąc piłkarzem, cała presja schodzi z pierwszym gwizdkiem. Dalej jedziesz już „z automatu”.
Komentowaliście z Tomaszem Jasiną w Charkowie i Kijowie. Da się porównać atmosferę i organizację Euro w tych dwóch miastach?
Różnica jest bardzo duża. Widać zupełnie inną jakość życia. W Charkowie w ogóle nie miałem uczucia, że jestem na mistrzostwach. Bardziej miałem wrażenie, że to jakiś mecz Ligi Europy, bo wszędzie atakowały nas emblematy klubu FC Metalist. Nawet przy samym stadionie 15-piętrowe wieżowce miały na sobie ogromne plakaty klubu, a nie logo Euro. To mi kompletnie nie pasowało.
W Doniecku było tak samo. Promocja Szachtara.
Ja tego nie akceptuję. Na lotnisku widzisz duży banner „Welcome to Kharkov” – z jednej strony logo Metalista, a z drugiej Euro 2012. Nie rozumiałem tego. Jak widać, przy okazji Euro poszła duża reklama dla klubu.
Ludzie narzekali na poruszanie się po Ukrainie. Bilety na półfinał w Doniecku sprzedawano za grosze, bo Polacy nie bardzo wiedzieli, jak mają tam dotrzeć. Mieliście jakieś problemy?
Chaos komunikacyjny był ogromny. Na lotnisku minimum godzinne opóźnienia. Dziennikarz austriacki, który na ostatnią chwilę wpadł na mecz ćwierćfinałowy w Kijowie, mówił, że miał cztery godziny spóźnienia z Doniecka. Ł»eby wylecieć do Warszawy, trzy razy zmienialiśmy bramkę do odprawy. Najpierw gate 2, za pół godziny gate 5, skończyło się na gate 8.
A język?
Problemy na każdym kroku. Któregoś dnia podjeżdżamy pod stadion, stoją dwaj policjanci, droga jest już zamknięta. Do stadionu góra dwieście metrów, ale mówią, że nie możemy wjechać i kierują nas w prawo. Za jakiś czas kolejni policjanci – znowu w prawo. Wreszcie doszło do sytuacji, że po kilkunastu minutach wróciliśmy do punktu wyjścia i do tego samego patrolu.
– Byliście już tutaj? – pytają nas.
– Byliśmy.
– No to jedźcie w lewo…
Mimo wszystko, nie słychać, żeby kibice narzekali.
Ja też nie chciałbym krytykować, bo oni na sto procent się bardzo starali, tylko pojedyncze sprawy ich trochę przerosły. Ukraińcy to sympatyczny naród. Alkohol lał się w strefach kibica, ale był spokój, kultura, żadnych awantur. Tylko że nie dało się odczuć, że cały Charków był ogarnięty turniejową euforią.
Mieli swoje życie i swoje problemy.
Tu pełna zgoda. Rozmawiałem z dziennikarzami w biurze prasowym, trzy godziny przed meczem Holandia – Niemcy. Jeden z nich mówi: „kursuję cały czas między Kijowem, Charkowem, Donieckiem i widzę, że ich ten turniej przerasta. Dziwię się, że nie dostaliście całego turnieju, bo naprawdę widać różnicę między Ukrainą a Polską”. W tym momencie podchodzi chłopak i łamanym niemieckim mówi, że to nie tak, że Ukraińcy się bardzo cieszą i że gdyby nie oni, to prawdopodobnie Polska wcale by tej imprezy nie dostała. Wiele razy miałem wrażenie, że są ludzie, którzy mają za zadanie te negatywne, dziennikarskie przekazy prostować.
Trzeba oddać, że ze strony UEFA wszystko było zorganizowane z największą dbałością o każdy szczegół.
Zgadzam się, perfekcja na każdym kroku. Treningi, konferencje prasowe, informacje… Tu nie było żadnego przypadku. Widziałem, jak wygląda na organizacja finału Ligi Mistrzów i to było dokładne przeniesienie tych najwyższych standardów.
Spędziliście na Ukrainie dwa tygodnie, a dni meczowe były tylko cztery. Jak organizowaliście czas pomiędzy nimi?
Staraliśmy się poczuć atmosferę. Wychodziliśmy do ludzi. Widzieliśmy, jak Ukraińcy kibicują Rosjanom w czasie meczu z Polską. W fan zonie byliśmy w dużej mniejszości. Poza tym, mieliśmy sporo roboty. Jeśli w środę był mecz, to w czwartek robiliśmy sobie odpoczynek, ale już od piątku zaczynaliśmy przygotowywać się do kolejnego w oparciu o informacje w biurze prasowym, konferencje trenerów, otwarte treningi.
Jakieś ciekawostki, spostrzeżenia?
Udało mi się spotkać z Joachimem Loewem. Kiedy jeszcze nie wiedziałem, że pojadę na Euro, chciałem się z nim umówić w Gdańsku. Powiedział, że nie ma problemu, ale później wysłałem mu SMS-a, że się jednak zobaczymy w Charkowie. On oczywiście o tym zapomniał i doszło do zabawnej historii na konferencji prasowej. Usiadłem w trzecim rzędzie. Loew przyszedł ze Schweinsteigerem, jak to zwykle na konferencji głowa latała mu w prawo i lewo. Gdy mnie w pewnym momencie zobaczył, zrobił wielkie oczy i rękę podniósł na przywitanie. A potem była okazja, żeby sympatycznie porozmawiać.
Typowałeś Niemców do tytułu. Uważałeś, że ograją Hiszpanów.
Gra Hiszpanii na Euro mnie drażni. Nie tracą bramek, utrzymują się przy piłce, ale nudzą. Ich akcje nie mają zakończenia. Niemcy tymczasem już na MŚ w 2006 zapoczątkowali dobry futbol i rok po roku robili postępy. Miałem wrażenie, że to właśnie oni zrobili największy krok naprzód, ale cóż – Włosi wygrali zasłużenie. Jestem pod ogromnym wrażeniem ich przygotowania fizycznego. Niemcom nie udało się im zabiegać, a w dodatku wyszedł błysk geniuszu młodego chłopaka, który wreszcie wygląda jakby koncentrował się tylko na grze w piłkę.
Prandellemu wszyscy wciskali do składu Di Natale, a on uparł się, by dać Balotellemu maksimum zaufania, jakby czuł, że je spłaci.
Praca, jaką wykonał Prandelli jest niesamowita. Włosi nie grają jak Włosi – imponują atakiem pozycyjnym, na połowie rywala. Ogląda się ich z przyjemnością. Widać też, że Prandelli ma opracowane warianty taktyczne. Zaczynał z konieczności w ustawieniu 3-5-2, później płynnie przeszedł na 4-4-2, żonglował zawodnikami. A już Pirlo jest dla mnie zawodnikiem imprezy.
Doszedłem ostatnio do wniosku, że Hiszpanie podobają mi się w meczach ze słabymi rywalami, którzy pozwalają im się totalnie zdominować.
I zostawią jedną czy drugą lukę w linii obrony. To prawda. Kiedy się Hiszpanom tę linię uszczelni, kiedy piłki przez nią nie przechodzą, wtedy zaczyna się problem. Wypada się tylko cieszyć, że nikt nie wie, czego naprawdę spodziewać się po finale.
Generalnie, nie mamy prawa narzekać. Ani na poziom meczów, ani na organizację. No, może na kadrę Smudy…
Oczywiście. Przez czternaście lat życia za granicą ciągle spotykałem się z opiniami „aa, Polska – złodzieje, rasiści i tak dalej”. Myślę, że tym turniejem zamknęliśmy wszystkim usta. Rozmawiałem z dziennikarzami Frankfurter Allgemeine Zeitung, którzy bardzo chwalili Gdańsk, twierdzili, że spokojnie mogą przyjeżdżać do nas na wakacje. Selekcjoner reprezentacji Austrii powiedział, że nie widzi żadnej różnicy pomiędzy tą imprezą a Euro 2008. I to mówią ludzie postronni, którzy nie musieliby być dla nas sztucznie mili.
Szkoda, że zabrakło nam własnej drużyny.
Mnie zabrakło ćwierćfinału Polska – Niemcy. Bez względu na wynik, to byłoby dla nas ukoronowanie turnieju – z prestiżowym rywalem, po wyjściu z grupy. Mecze na Ukrainie oglądaliśmy w telewizji ZDF i wszyscy eksperci – czy to Oliver Kahn, czy Mehmet Scholl – widzieli w nas mocnego kandydata do awansu. Nikt tego awansu nam nie obiecał, ale niedosyt MUSI pozostać, a nie wymówki, jakie słyszymy teraz ze sztabu kadry.
Po fazie grupowej zaczęły pojawiać się głosy, że przesadzamy, że ta grupa nie była tak łatwa, jak nam się wydaje. Jeśli ktoś potrzebował potwierdzenia, to ćwierćfinały brutalnie go dostarczyły.
Absolutnie. Mieliśmy mnóstwo czasu, żeby się przygotować. Zdziwił mnie dobór zawodników w środku pola. Nie mieliśmy ani jednego nowoczesnego, defensywnego pomocnika, który pracuje w tyłach, ale też wbiega w szesnastkę i próbuje zamykać akcje. Lewandowski nie miał prawa być uzależniony tylko od kreatywności Błaszczykowskiego, a niestety tak było.
Jedną rzecz muszę też powiedzieć otwarcie – fatalny był Ludovic Obraniak. Zawodnik, który nie powinien nosić koszulki z numerem 10. Nie dawał żadnego wsparcia, machał rękami. Nie dał tej drużynie NICZEGO. W dzisiejszym futbolu nie wystarczy wrzucić piłki z wolnego na główkę. Nie wdawał się w pojedynki, nie robił przewagi, nie brał na siebie ryzyka. Ktoś, kto analizował spotkania, powinien to widzieć. Za długo dawaliśmy mu szansę.
Zbigniew Boniek powiedział takie ładne zdanie, że koledzy wysadzili Lewandowskiego na bezludnej wyspie i kazali mu sobie radzić.
Dziwię się Smudzie, że nie szukał piłkarza, który – przy zachowaniu wszelkich proporcji – próbowałby grać w stylu Kagawy. Był taki mecz towarzyski, w którym Błaszczykowski wystąpił w roli podwieszonego napastnika, wchodził w „szesnastkę” i szukał okazji. Tymczasem na Euro nie mieliśmy gotowej alternatywy na Czechów, których trzeba było pokonać. Należało zaryzykować. Slaven Bilić miał wynik 0:0 z Hiszpanią, ale wiedział, że nic mu to nie da, więc wpuścił dwóch napastników. Rzucił wszystko na szalę i nie zebrał za to krytyki, mimo porażki.
Smuda po meczu z Rosją przywiązał się do swojej prostej wizji, jak ta drużyna ma funkcjonować. Dziś mówi, że zabrakło szczęścia. Tylko czy dobry trener ma prawo tłumaczyć porażkę brakiem szczęścia?
Przygotowując drużynę przez dwa lata, nie możesz być skupiony na dwunastu ludziach, na których liczysz. Zawodnicy, którzy siedzą na ławce muszą czuć, że są ważni, że istnieją warianty przewidujące ich przydatność. Dziś, siedząc z boku, trudno nam ocenić czy Grosicki był w formie albo co się stało po pierwszym meczu z Rybusem. Rozmawiałem jednak w biurze prasowym z dziennikarzami z zagranicy i wszyscy mówili: „fizycznie wyglądacie słabo. Są momenty. Trzydzieści minut dobrej gry, a za chwilę zero w drugiej połowie”.
Niemcy dziwili się postawie Piszczka, który nie grał tak, jak w Dortmundzie. Dawał niewiele wsparcia z przodu, rzadko przekraczał linię środkową.
Uważam, że jego nie powinniśmy tak brutalnie krytykować. Z Czechami zagrał bardzo słabo, ale to był pierwszy raz od dawna, kiedy wyglądał tak kiepsko. On też jest człowiekiem. Zwalanie na niego winy byłoby niesprawiedliwe. Widzę jak jest w Dortmundzie, gdzie Łukasz ma wsparcie. Gdy zostanie ograny, zaraz jest Subotić z Hummelsem. U nas najbardziej szwankowało przejście z defensywy do ataku.
Kilka miesięcy temu napisałeś u nas na blogu, że nie możemy nastawiać się na atak pozycyjny, bo nam to nie wychodzi…
Dokładnie. Mówiłem, grajmy to, co potrafimy najlepiej. Uważna defensywa i kontra. Smuda chciał dobrze, ale popełnił swoje błędy. Plus jest taki, że zostawił drużynę z perspektywami i że nowy selekcjoner nie będzie musiał robić w niej wielkich porządków. Byle tylko doprowadził do zdrowej konkurencji – Obraniak, który zagrał katastrofalnie, nie może czuć się pewny swojego miejsca.
Teoretycznie, nawet ten nieszczęsny Boenisch, gdy znajdzie sobie klub i pogra pół roku, może być o 50% lepszym piłkarzem.
Oczywiście. Na Euro miał problemy z ruchliwością, zwrotnością. Bezsensownie oddawał piłki długimi wykopami. Był „elektryczny. Potrzebuje kilku miesięcy ogrania w klubie.
To jeszcze na koniec – wiem, że próbowałeś się zorientować, czy jest coś na rzeczy z jego transferem do Stuttgartu.
Zadzwoniłem do Frediego Bobicia i on twierdził, że Boenisch był tylko na szerokiej liście kandydatów do gry w tym klubie. Medialne doniesienia były przesadzone. Wiem, że Stuttgart wiele razy obserwował na przykład Avraama Papadopoulosa z Olympiakosu, który był od Boenischa znacznie wyżej na liście życzeń.
ROZMAWIAŁ PAWEL MUZYKA