Janne Ahonen piłki nożnej. Człowiek maska. Gdyby nie jego nieprzeciętne umiejętności piłkarskie, prawdopodobnie zostałby latarnikiem. Albo jeszcze lepiej – kosmonautą, który wyleciałby na księżyc i najchętniej już nigdy z niego nie wrócił. Andrea Pirlo. Jeden z najnudniejszych piłkarzy świata. Wiecznie człapiący i jednocześnie tak bardzo szybki. Niedościgniony. Dziennikarze, mówiąc delikatnie, za nim nie przepadają. I nie dziwne, skoro na wszystkie pytania odpowiada, jakby jego suflerem był starej generacji, zaprogramowany na kompletną sztampę robot. Ma nudną twarz, nudne włosy, nudne ciało… Tylko te jego podania… Geniusz.
Żona, dzieci… Ostatni raz na dyskotece był chyba podczas balu mikołajkowego, jakoś na początku podstawówki. Pewnie podpierał ścianę. Jego nazwiska nie ma w notesach pracowników koncernów reklamowych, czy agencji PR-owych. Dlaczego? Bo jest niereformowalny. Wśród wymodelowanych, metroseksualnych koleżków po fachu, wygląda jak nie pasujący element. Czarna owca. Dinozaur, który jakimś cholernym fartem wykluł się ze skamieniałego jaja.
Przez dwadzieścia ostatnich lat przybyło mu kilka zmarszczek i stał się uboższy o parę włosów. Poza tym ciągle to samo zaczesanie, ten sam grobowy wyraz twarzy, która nieprzypadkowo najbardziej roześmiała się jednak dopiero w koszulce Juventusu. Prawdopodobnie sięgając przy tym granic swoich mimicznych możliwości.
W Milanie, przed rokiem, do jego sprawy podeszli z rygorystycznym, kunsztownym wręcz profesjonalizmem. Zajrzeli w metrykę i okazało się, że termin jego piłkarskiej przydatności właśnie dobiegł końca. I chociaż wcale nie wyglądał jeszcze najgorzej, powiedzieli mu, że jest za stary i nie pasuje do koncepcji trenera. Fakt. Massimiliano Allegri planował stawiać na Marka van Bommela i Massimo Ambrosiniego. Czy popełnił błąd? Może i tak, ale gdyby spojrzeć na to z drugiej strony… Być może jest zupełnie odwrotnie? Może tym, że go odstrzelił, przyczynił się do jego sukcesów i wyników reprezentacji? Punkt widzenia zależy od punktu siedzenia. Na twarz, pewnie trochę z łaski, rzucono mu roczny kontrakt. Potraktował to jak policzek. Uniósł się honorem i odszedł. – Czy w Milanie żałują swojej decyzji? Nie wiem, ale podczas sezonu otrzymywałem sporo sms-ów od piłkarzy Rossonerich, że czuć tam moją nieobecność. Ja jestem jednak szczęśliwy. Wygrałem – mówił zaraz po zakończeniu zwieńczonego mistrzostwem sezonu.
Pod batutą młodego oraz niesamowicie energicznego i zarażającego pozytywną energią Antonio Conte, powrócił stary, dobry Pirlo. Ostatnie sezony w jego wykonaniu nie wyglądały tak dobrze. Był jak zapomniany, trochę przykurzony i wypalony muzyk, siedzący za barem i samotnie sączący kolejną lampkę wina. W Juventusie znów w niego uwierzono. Posadzono go tam, gdzie jego miejsce – za klawiaturą futbolowego fortepianu – na którym potrafi grać przecież tak pięknie. Jak nikt inny. On poczuł, że lokuje się w nim pewne nadzieje. Ł»e nie jest piłkarskim odpadem, za jakiego uważano go – olaboga – w Milanie. Tym samym Milanie który w swoim czasie, przecież jeszcze wcale nie tak dawno, uchodził powszechnie za piłkarski dom spokojnej starości.
I odwdzięczył się Pirlo Juventusowi jak tylko potrafił najpiękniej. Liderował młodej, efektywnej i do tego jeszcze widowiskowo grającej ekipie, zaliczając najwięcej występów w karierze (37), notując 14 asyst i zdobywając trzy bramki.
* * *
– Ej, ty, młody. Podejdź tu na momencik. Jak się nazywasz?
– Andrea Pirlo, proszę pana.
– Ile masz lat?
– Za kilka dni skończę sześć, proszę pana.
– Naprawdę? A od kiedy grasz w piłkę?
– Od zawsze, proszę pana.
Był rok 1985. Wiosna. Jakiś dziecinny turniej piątek. On przykuł uwagę Roberto Clericiego, łowcy talentów Brescii, w sposób wyjątkowy. Mały, wątły, ważący trzydzieści kilogramów blondas ubrany w nieco potarganą i sfatygowaną koszulkę wpuszczoną w szorty. – Dokładnie wiedział, gdzie posłać tę piłkę. Zauważył, że angielski bramkarz skacze po linii jak popaprany. Dał sobie ułamek sekundy na decyzję i, kiedy tamten się rzucił, posłał piłkę na środek. To jest właśnie domeną mistrzów. Sprawiać, że rzeczy trudne stają się dziecinnie proste – skomentował Clerici sławetny już rzut karny swojego wychowanka, wykonany w serii jedenastek przeciwko Anglii.
Wówczas Pirlo pokazał swoją boiskową arogancję, ale przy tym kompletny perfekcjonizm. W jednym z barów, niedaleko swojego domu, śledził go i sam Panenka. – Razem ze mną było może trzydzieści osób. Kiedy Pirlo zdobył bramkę, wszyscy krzyknęli: “karny Panenki!”. Byłem szczęśliwy i bardzo, bardzo dumny. Mój pomysł nie umarł. Co prawda uderzył piłkę trochę niżej niż zrobiłbym to ja, ale sens pozostał ten sam. Strzelałem w ten sposób trzydzieści razy. Pomyliłem się tylko jednokrotnie – wspomina słynny Czech na łamach “La Gazzetta dello Sport”.
Co ciekawe, kiedyś swoją próbę spalił i Pirlo. Wówczas w ten sposób nie dał się pokonać rezerwowy bramkarz Barcelony, Pinto, który wytrzymał napięcie, ustał i złapał piłkę, jakby była kolorowym balonem. Miało to miejsce dwa lata temu, podczas meczu towarzyskiego Blaugrany z Milanem.
We Włoszech na taką podcinkę, mówi się “il cucchiaio”, czyli po prostu łyżeczka, co przy tej specjalnej okazji dało początek dziesiątkom żartów i grafik. Poniżej na przykład mamy Pirlo wciskającego Hartowi jedzenie. “No, dalej, jeszcze jedną łyżeczkę!”
Spotkanie Włochów z Anglikami gazety zapowiadały jako pojedynek Pirlo i Stevena Gerrarda, który notabene wyglądał na będącego w równie świetnej formie. Teraz wiemy, że słowo “pojedynek” było zupełnie nieadekwatne do zaistniałej sytuacji. To była miazga, nie żaden tam pojedynek. Tego dnia Włoch zmiótłby go nawet sygnalizowanym prztyczkiem w ucho. Z resztą… zobaczcie sami.
Już podczas fazy grupowej prezentował się dobrze albo bardzo dobrze. Mecz z Anglikami okazał się jednak jego najlepszym. Wzbudził nim podziw u największych, co dało się odczuć przeglądając Twittera.
We Włoszech przebąkuje się nawet, że na naszych oczach, w trybie błyskawicznym, rośnie jeden z kandydatów do zdobycia Złotej Piłki. Co prawda nie gra ani w Realu, ani w Barcelonie. Ł»yje mało wystawnie. Tak, jak tylko najskromniej może żyć człowiek, który zarabia pięć milionów euro rocznie.
Może i jest nudny. Wyglądający tak, jakby w ciągu swojego życia przespał ledwie trzy pełne noce. Ma w sobie jednak pewien tajemniczy, kosmiczny pierwiastek. Cząstkę, której w równym stopniu pozazdrościć mogą mu tak Leo Messi, jak i Cristiano Ronaldo. Dziś ma ona dać zwycięstwo Italii nad Niemcami.
PIOTR BORKOWSKI