Mamy pierwszego finalistę. O ile kocham piłkę hiszpańską, o tyle w tym akurat turnieju Hiszpanie nie grają dobrze. Nie grają i już. Tracą piłki, nie oddają strzałów, swoją niechlujnością sami proszą się o kontry. Napisałem któregoś dnia, bodajże po spotkaniu z Włochami, że balansują na linie, ale dzisiaj Portugalczycy nie rozbujali tej liny dostatecznie. Niby walczyli, ambitnie, naprawdę ambitnie, ale na strącenie rywala w przepaść to jednak było zdecydowanie za mało. Wydaje mi się, tak na chłodno, gdy zapomnimy o emocjach, że bliżej porażki zespół Vicente del Bosque był w meczach z Włochami czy nawet Chorwacją, niż dzisiaj.
Nie twierdzę, że Rui Patricio miał pełne ręce roboty, bzdura, ale to Casillas wynudził się setnie. Zachwycał się Portugalią komentator, ale tak Bogiem a prawdą nie było się czym zachwycać. Słabo grali jedni i drudzy, tak od osiemdziesiątej minuty już ewidentnie dominowali obrońcy tytułu, zwłaszcza w dogrywce. Im dłużej trwało spotkanie, tym przewaga Hiszpanów narastała, ale wciąż poziom spotkania na kolana nie rzucał. Owszem, sporo było walki, podobać mógł się zapał Portugalczyków, ich zawziętość, ale chyba nie po to siadaliśmy dzisiaj przed telewizorem, żeby popatrzeć na walkę i zawziętość. Raczej ostrzyliśmy sobie zęby na torpedy odpalane przez CR7, ale ani razu nie trafił w bramkę.
O wszystkim zdecydował konkurs rzutów karnych. Cristiano Ronaldo – jak Kamil Grosicki. Czekał, czekał i się nie doczekał. Decyzja, by uderzał „jedenastkę” jako piąty i by wcześniej do piłki podeszli zawodnicy z tym elementem gry znacznie mniej zaprzyjaźnieni (ten topór z Zenita, który faulował przy każdej próbie odbioru piłki) okazała się idiotyczna. CR7, być może największy specjalista od karnych na świecie, powinien w tej walce czynnie uczestniczyć, zamiast być tylko jej świadkiem. Chciał koniecznie być tym, który przesądzi o awansie do finału? Tak to wygląda. Zamiast przesądzić, popatrzył sobie na konkurs „jedenastek” tak jak ja i wy.
Hiszpania nie gra dobrze, ale oczywiście w finał może wygrać bez względu na to, kto będzie jej przeciwnikiem. Wiele osób długą wymianę podań kwituje zdaniem: – Bez sensu, przecież z tego nic nie wynika! Ano wynika to, że Hiszpanie utrzymując się dłużej na piłce w ten sposób nawet jeśli nie atakują, to się bronią. Mając piłkę, nie pozwalają przeciwnikowi oddać strzału. W mistrzostwach Europy w 2008 roku Hiszpanie nie stracili gola ani w ćwierćfinale, ani półfinale, ani w finale. W mistrzostwach świata w 2010 roku było jeszcze lepiej, bo drabinka dłuższa – bez straty gola w 1/8, w ćwierćfinale, półfinale i finale. Teraz historia się powtarza – ćwierćfinał na zero i półfinał na zero. W fazie pucharowej Hiszpanie w ostatnich trzech turniejach rozegrali dziewięć meczów (i trzy dogrywki) i w tym czasie NIKT nie strzelił im gola. Jasne, że czasami ratował im skórę bramkarz (finał z Holandią), ale generalnie ta taktyka, po której wszyscy oczekują stu strzałów i jeśli ich nie ma zaczynają narzekać, to w pierwszej kolejności taktyka doskonała pod względem defensywnym.
Chciałbym tylko, żeby w finale od pierwszej minuty zagrał Pedro Rodriquez, ponieważ to jest chłopak, który Hiszpanii daje dodatkowy bieg, turbodoładowanie, przełamuje schematy, wykracza poza szablon, rozrywa linie. W tym statycznym dość zespole Pedro potrafi grać i w miejscu, i na pełnej szybkości. Ale że faktycznie zagra od początku – nie wierzę.
* * *
Wciąż trwa dyskusja – kto selekcjonerem? Trener z zagranicy to trener lepszy. To ja pójdę dalej – maszynista zagraniczny to maszynista lepszy, bo swoim pociągiem rozwija większą prędkość i rzadziej się spóźnia. Głupie? No, głupie, głupie… Ale w całej tej dyskusji „nasz” czy „obcy” zapomina się o najważniejszym – o warunkach pracy. Jak ktoś prowadzi TGV to z Brukseli do Paryża sunie szybciej niż ktoś, kto steruje „żółtkiem” w kierunku Łowicza. Pyr, pyr, pyr. Polski lotnik może i poleci na drzwiach od stodoły, ale jak na cel go weźmie amerykański myśliwiec to sami wiecie, co się stanie. Reżyser „M jak Miłość” żeby uśmiercić Hankę Mostowiak musi się zmieścić w budżecie 5 złotych i 50 groszy, dlatego pod pędzący samochód podstawia tekturowy karton, a tymczasem reżyser serialu „Lost” w pierwszym odcinku wydał ponad 10 milionów dolarów.
No ja tu widzę jednak drobną różnicę, mili państwo.
Stanę w obronie polskich trenerów, bo skoro nikt tego nie robi – mogę i ja. A co mi tam. Może to i miernoty, ale sprawiedliwy proces się im należy.
Zdaje mi się, że największą zaletą trenerów holenderskich jest to, że mają w swoich zespołach piłkarzy z Holandii. Trenerom hiszpańskim jest o tyle łatwiej, że grają u nich – co za zaskoczenie – Hiszpanie. Niemcy, wiadomo, mają Niemców. I tak dalej. Oczywiście, są też wędrówki trenerów, Holender może pracować w Hiszpanii, Włoch w Anglii i tak dalej. To jest jednak ciągle futbol odarty z podstawowego problemu – z braku piłkarzy. Łatwiej jest zbudować sobie nazwisko i wyrobić opinię biegłego w zakresie taktyki, jeśli wszelkie założenia ma realizować Gerrard, Pirlo, Lampard, Iniesta czy chociażby Moutinho (albo jakikolwiek inny piłkarz, który umie rzucić piłkę na nos). No tak czy nie tak? Dajcie tym gagatkom Murawskiego albo Matuszczyka i niech pokażą, ile są warci. Nasz trener jedzie autem polskiej produkcji, Polonezem (żeby nie było złośliwości – Polonezem Atu, świeżo po lakierowaniu). Weź bądź mądry i się ścigaj z Hodgsonem siedzącym w Jaguarze.
Mówią teraz, niczym Trzeciak – Berti Vogts to trener wypalony! Nie wiem, nie znam, może tak. Ale jak prowadzisz topornych Szkotów, rozkapryszonych Nigeryjczyków i beznadziejnych totalnie Azerów to wiadomo, że wyglądasz na wypalonego i że twój prestiż podupadnie. Nie wiem w sumie co z tego Vogtsa za gość, ale przy niemieckiej kadrze to pracował on chyba blisko piętnaście lat i jakoś za durnia go nikt wtedy nie uważał, zwłaszcza w roku 1996, jak mu Klinsmann strzelał bramki. Dopiero piłkarze z innych krajów do tego poziomu – durnia – go sprowadzili… Padła niedawno kandydatura Ottmara Hitzfelda – w świecie futbolu to jest to ktoś, niekwestionowana gwiazda w trenerskiej branży. Ale zaraz, zaraz… To on prowadził Szwajcarię w eliminacjach Euro 2012 i na osiem meczów wygrał trzy, tak? Mogę was zapewnić, szanowni czytelnicy, że gdyby w tych eliminacjach prowadził Niemców to by wygrał razy osiem. Gdyby miał Anglików – to pięć. A że miał Szwajcarów – no to dupa, trzy. Teraz sami sobie odpowiedzcie, co by zrobił u nas i dlaczego nic?
Już kiedyś napisałem, że zagranicą jest więcej dobrych trenerów niż w Polsce z prostego powodu – bo w ogóle na świecie więcej jest ludzi nie z Polski niż z Polski. Ale czy my o tych szkoleniowcach coś tak naprawdę wiemy? Wyjmijmy fenomeny, Guardiolę, Mourinho, Hiddinka czy nawet Beniteza albo Capello, bo na nich nie będzie nas stać (przypominam – kasują minimum dwa miliony złotych na miesiąc). Popatrzmy na resztę. Van Marwijk był mega kozakiem, jak Sneijder ładował z każdej pozycji – a jak zaczął strzelać po słupkach to VM pierwszy zawinął manatki. Nasi to niestety nawet w słupek rzadko trafią. Rijkaard był dobry w Barcelonie, a potem słaby w Galatasaray. O tyle był słabszy w Galatasaray niż w Barcelonie, o ile Galatasaray jest słabsze od Barcelony.
Ten cały zachwyt nad zagraniczniakami… Ł»e któryś Arsenal prowadził, albo Deportivo czy inną Sampdorię. Gdyby ci goście na świat przyszli w Polsce to by prowadzili przecież Ruch, Legię czy Stomil. Proste to jak drut i jasne jak słońce. A gdyby w ataku mieli Zahorskiego, w pomocy Cetnarskiego, w obronie Kokoszkę, a na bramce Malarza, to wiecie, co by wygrali? Puchar Weszło, w porywach.
Przyszedł już Beenhakker, raz wygrywał, raz przegrywał, na koniec w grupie wyprzedził tylko San Marino, a przyszpilony koniecznością postanowił zdobyć się na oszustwo i dać paszport Brazylijczykowi. Najpierw twierdził, że talenty mamy za każdym rogiem i że jak stanie na czerwonym świetle to od razu widzi ze dwa, a ostatecznie zbawienia szukał u gościa z Sao Paulo.
Jak ktoś mówi „trener zagraniczny” to wciąż się upieram, że to tak jakby mówił „koniecznie blondyn”. Bo co to znaczy zagraniczny? Z Rosji czy z Argentyny? Z Anglii czy z Włoch? Z Singapuru może? Dość szerokie to pojęcie. Ale podajcie nazwisko, konkretne, to na pewno znajdziemy wady, tak jak znajdziemy u Polaków. W trzy minuty namierzymy sezon, który został spierdolony koncertowo, klub, który przez tego trenera został pogrążony. Śmiało – nazwiska!
Nie bronię w tym tekście Smudy, bo ten facet to ekstremum, ale ci nasi trenerzy naprawdę nie mają lekko. W Anglii byle klubik może sobie sprawdzić napastnika za dwa miliony funtów, czyli jedenaście milionów złotych. A my za chwilę będziemy rozliczać Probierza, któremu dupę ratować ma Sikorski wzięty z litości chyba. Albo Lenczyka, co ma ze trzech obrońców na krzyż, w tym Wasiluka i Mraza, czyli tak jakby nie miał żadnego. Urban już skompletował atak – wziął Saganowskiego za zero przecinek zero złotych. Pamiętacie Valckxa, nie? Tego, co z Wisły na kopach wyleciał. No to ten Valckx cały (imię Stan – więc mi bliski) jak miał robić transfery do PSV to szło mu dobrze, ale powiem wam szczerze, że do PSV to i ja bym kilku dobrych piłkarzy kupił. Ale już do Radzionkowa – przyznaję bez bicia – niekoniecznie!
Spokojnie z tymi zagranicznymi, bo ich największą zaletą jest to, że do tej pory pracowali w warunkach cieplarnianych, czyli rzucaną przez nich piłkę kopali piłkarze (tak niewiele, a tak wiele!), a u nas musieliby tworzyć piłkę bez piłki – to znaczy, bez piłkarzy. I może by sobie poradzili, zapewne lepiej niż Smuda, bo gorzej się nie da, ale do końca tego nie wiemy. Oceniamy ich po sukcesach, które zapewnili im konkretni piłkarze ściągnięci za konkretną kasę. Tak gapię się w ten telewizor, gapię i teraz uznacie mnie za wariata, ale mam wrażenie, że gdyby Pawłowi Janasowi dać Hiszpanów czy Real, a Vicente del Bosque dać Polaków czy Lechię Gdańsk – to wielkiej różnicy by nie było. Jedni by wygrali, co mieli wygrać, a drudzy by przerżnęli to co zawsze.
* * *
We wtorek gościem „Puma Social Zone” był Andrzej Iwan. Wiele osób w komentarzach prosiło, aby napisać, jak sprzedaje się jego książką „Spalony”. Odpowiadam więc, że sprzedaje się bardzo dobrze, już zeszło grubo ponad 20 tysięcy egzemplarzy, co oznacza, że ta pozycja będzie jednym z największych hitów sprzedażowych 2012 roku. Wciąż realizowane są kolejne dodruki, aktualnie na półki trafiło kolejne 5 tysięcy książek w miękkiej oprawie i dodatkowo – po raz pierwszy – 5 tysięcy w twardej (specjalnie na zamówienie Empiku, więc tylko w Empiku można dostać wersję w twardej oprawie). Realnie można o finalnej sprzedaży na poziomie 40 tysięcy egzemplarzy.
Iwan ostatnio ostro przejechał się po Franciszku Smudzie na łamach „Faktu” („trenerskie zero”) i dostał słowa poparcia z miejsca, z którego się nie spodziewał – z samego serca kadry. Wybaczcie, szczegółów nie mogę ujawnić, ale to naprawdę nie jest tak, że po Franku jadą tylko ci, którzy jego pracę obserwują z daleka. Ci, którzy byli bardzo blisko, widzą jeszcze lepiej, co nie znaczy, że lepiej dla Frania.
W piątek znowu zapraszam wszystkich do Championsa. Tym razem zorganizujemy mały panel dyskusyjny z udziałem dziennikarzy sportowych, szczegóły wkrótce. Start około 20.00.
KRZYSZTOF STANOWSKI
