Nie codziennie mamy do czynienia z podwójnym hattrickiem w jednym spotkaniu. Nawet, gdy mówimy w kontekście trzech goli u dwóch zawodników. Totalną abstrakcją wydaje się podobny wyczyn z udziałem wyłącznie jednego grajka. Podbijamy stawkę jeszcze bardziej: taka sytuacja wydarza się w ciągu jednej połowy. Niesamowite, aż brakuje epitetów, by opisać podobne zjawisko. Lewandowskiemu niemalże udała się taka sztuka, gdyby tylko trafił raz jeszcze do bramki Diego Benaglio z Wolfsburgiem. Pionierem, którego ciężko będzie kiedykolwiek pobić, jest obecnie Carsten Jancker. Dzisiaj obchodzimy trzynastą rocznicę, odkąd Niemiec zrobił coś, co nie śniło się nawet fizjologom.
Sam Jancker wybitnej kariery nie zrobił, a dobitnie o tym dowodzi fakt, że tylko w dwóch klubach przekroczył granicę dziesięciu trafień: w Bayernie Monachium oraz austriackim Mattersburgu. Dupy nie urywa, nie była to dziewiątka, od której wymagano w głównej mierze bramek czy kreowania sytuacji, a raczej wygrywania pojedynków siłowych czy powietrznych. Jeśli mielibyśmy go porównać do kogoś z obecnej generacji, wskazalibyśmy raczej na Mario Mandzukicia (tylko takiego pięć razy bardziej przypakowanego). Niewiele wskazywało, że to własnie Jancker usiądzie za kilkadziesiąt lat w bujanym fotelu, weźmie pintę Paulanera i będzie opowiadać wnukom o swoim magicznym meczu w Pucharze Niemiec.
Awans był wyłącznie formalnością, oczywiste było, że Kaiserslautern gładko ogra amatorów z Schonberga. Tak też było. Do przerwy zawodnicy w bordowych koszulkach wbili swoim rywalom trzy gole, jednak prawdziwa egzekucja odbyła się w drugich czterdziestu pięciu minutach. Już chwilę po gwizdku sędziego, Carsten zaczął swoje show. Potem dołożył kolejne pięć sztuk i można było tylko domniemywać, co zostało podane Janckerowi w szatni w przerwie. Mecz zakończył się wynikiem 0-15, włączając w to jeden, polski akcent, którym była bramka Kamila Kosowskiego.