„Portugalia to są dynamity” – śpiewał po mundialu w Korei i Japonii niejaki Bartek Kalinowski. Ciężko odmówić mu racji, bo przecież w meczu z Polską ów dynamit eksplodował aż cztery razy, a każda eksplozja była kolejnym gwoździem do trumny pewnego „anioła z wąsami” (to też Kalinowski), marzącego dziś – wzorem Napoleona – o własnym locie orła. Na Euro 2012 Portugalczycy, głównie za sprawą Cristiano Ronaldo, znów przypominają TNT. Oczywiście, najbardziej wybuchowy jest ich lider, ale o nim powiedziano już wszystko, co tylko dało się powiedzieć. Za jego plecami biega jednak inny zawodnik, którego obecność w jedenastce Paulo Bento jest niemal tak samo istotna. Raul Meireles to piłkarz, którym nie pogardziłby chyba żaden trener na świecie.
Od łakomych splendoru i mających iście gwiazdorskie upodobania Ronaldo i Naniego różni go niemal wszystko. Jest przykładnym mężem i ojcem, raczej cichym i stonowanym. Brzmi to trochę dziwnie jeśli weźmiemy pod uwagę, że mówimy o gościu, którego ciało pokrywa kilkadziesiąt tatuaży i którego maniakalne spojrzenie z pewnością działa na wyobraźnię przeciwników. Ale Meireles naprawdę taki jest. Za to na boisku zmienia się nie do poznania, uwalniając drugą część swojej natury. Ot, taki futbolowy Dr. Jekyll & Mr. Hyde.
Gdy akurat nie gra w piłkę wiedzie spokojne, wręcz modelowe życie. Ponad wszystko ceni sobie ciepło rodzinnego ogniska. Jak sam mówi, najwięcej przyjemności sprawiają mu spacery, wypady do kina z całą rodziną i żartowanie z córką. Do wielkiego świata specjalnie go nie ciągnie. Z reguły unika też mediów – twierdzi że jest po prostu osobą cichą i nieśmiała, a obecność kamery czy dyktafonu niezwykle go stresuje. Ceni sobie również prywatność i święty spokój. Po transferze do Liverpoolu najbardziej cieszył się z tego, że…rozpoznaje go niewiele osób.
To o tyle dziwne, że przecież jego znakiem rozpoznawczym są wspomniane już tatuaże. Meireles swoje ciało „dekorował” ponad 50 razy Motywy, które wybiera są przeróżne. Począwszy od tych sentymentalnych, jak liczby 14 i 16 wytatuowane na karku, oznaczające dni, w których na świat przyszły jego córka i żona, przez te przedstawiające wyższe wartości (różaniec na prawym przedramieniu), skończywszy na zajmującym całe plecy chińskim smoku, wytatuowanym ponoć wyłącznie dla ozdoby.
Smaczku osobliwej pasji dodaje fakt, iż współdzieli ją ze swoją małżonką. Co ciekawe, pierwszą dziarę zrobili sobie wspólnie, odwiedzając studio tatuażu w dniu, w którym obchodzili pierwszą rocznicę związku. – Zrobiliśmy taki sam tatuaż, w ten sam dzień, i jakoś nie możemy przestać. Moja żona ma jednak więcej tatuaży niż ja, ma na to więcej czasu – tłumaczy w wywiadzie dla „The National”.
Równie osobliwe jest jego podejście do piłki nożnej. W zasadzie traktuję ją wyłącznie jako `swoją pracę. Futbolu, zwłaszcza we własnym wydaniu, nie ogląda praktycznie wcale. – Nie lubię oglądać siebie jak gram. W ogóle tego nie robię. Nie lubię patrzeć jak biegam po boisku, to wygląda dziwnie. – tłumaczy.
Innym znakiem rozpoznawczym portugalskiego pomocnika są eksperymenty, które co rusz przeprowadza na swojej głowie. Mowa oczywiście o przeróżnych fryzurach, którymi często dziwi i szokuje. Tak było chociażby w przypadku tej z ostatniej edycji Ligii Mistrzów, w której Meireles wyglądał prawie jak Mohikanin. Chociaż portal „Who ate all the pies” porównał ją do…zdechłej świnki morskiej.
Tatuaże, wymyślne fryzury i bardzo dobra gra sprawiają, że Raul Meireles trochę wbrew sobie stale znajduje się na świeczniku. Niemniej z piłką przy nodze radzi sobie na tyle dobrze, że wszystkie inne aspekty z nim związane schodzą na drugi plan. Piłkarskie szlify zbierał nie byle gdzie, bo w Boaviscie Porto Jak to zwykle w takich bywa przypadkach na pierwszy trening zaprowadził go ojciec, który pracował w klubie na etacie fizjoterapeuty. Meireles miał wtedy zaledwie 6 lat i nie do końca wiedział, czym jest piłka nożna. Ojciec był jednak zadowolony, że zamiast uganiać się całymi dniami po ulicach, poświęca wolny czas na coś pożytecznego. Już jako senior w Boaviscie, z przerwą na wypożyczenie do Aves, radził sobie wystarczająco dobrze, że przykuł uwagę FC Porto. W nowym klubie szybko zyskał status jednego z najlepszych graczy i nawet średnie relacje z trenerem Jesualdo Ferreira, który zarzucał mu braki kondycyjne, nie były w stanie tego zmienić.
Znana z produkcji genialnych, świetnych technicznie piłkarzy Portugalia, tym razem wydała na świat syna jakby z innej bajki. Oczywiście, nie można powiedzieć, że Meireles ma jakieś braki, czy wyraźnie odstaje od innych zawodników grających na jego pozycji, ale z pewnością nie jest klasycznym produktem portugalskiej piłki. Zresztą on sam jest tego w pełni świadom. – Nie jest wybitnie technicznym graczem, opisałbym siebie jako zawodnika pracującego dla drużyny. Lubię biegać i pomagać zespołowi.
Nic więc dziwnego, że wychowanek Boavisty tak szybko odnalazł się w realiach Premier League, gdzie trafił w sierpniu 2010 roku. W Porto był już wystarczająco długo, wygrał wszystko to, co było w zasięgu drużyny. Uznał, że przyszedł najwyższy czas na zmiany, a że Anglia wyglądała na najlepszą dla niego opcję, to nad transferem nie myślał specjalnie długo. W Liverpoolu czekało na niego trudne zadanie – miał bowiem zastąpić Javiera Mascherano, jednak to jak grał przeszło oczekiwania nawet największych zwolenników jego transferu. Meireles w ekspresowym tempie zyskał uznanie fanów „The Reds”, stając się wręcz ich bohaterem. Na zakończenie debiutanckiego sezonu w PL spłynęła na niego fala wyróżnień, a w głosowaniu kibiców został uznany najlepszym graczem całej ligi
Łatwo sobie wyobrazić jak wielkim szokiem dla kibiców był transfer ulubionego zawodnika do londyńskiej Chelsea, i to tuż przed zamknięciem transferowego okienka. Kenny Dalglish bez większego żalu oddał portugalskiego pomocnika, czego kibice Liverpoolu z pewnością długo mu nie zapomną. Tym bardziej, że sprowadzeni przed ostatnim sezonem Jordan Henderson i Charlie Adam nawet w połowie nie prezentowali się tak dobrze jak Meireles. Gwoli ścisłości trzeba wspomnieć o tym, że sam zawodnik raczej nie opierał się przed transferem. Jego celem zawsze jest walka o najwyższe laury, a w Londynie jest o to znacznie łatwiej.
Portugalczyk bardzo szybko przeszedł do porządku dziennego nad nowym stanem rzeczy, w londyńskiej rzeczywistości od początku czuł się jak ryba w wodzie. I chociaż początkowo wydawało się, że trafił z deszczu pod rynnę, to jednak w końcowym rozrachunku transfer na Stamford Bridge okazał się trafiony. Meireles chciał sukcesu, więc tryumf w Lidze Mistrzów, choć w samym finale nie mógł wystąpić przez nadmiar kartek, z pewnością spełnia jego wymagania . Tym bardziej, że dołożył do niego wyjątkowej urody cegiełkę.
O kibicach z Anfield Road nie zapomniał nawet po zmianie barw klubowych. Gdy jeszcze grał w koszulce Liverpoolu wielokrotnie podkreślał, że fani zasiadający na „The Kop” są najlepsi w całej Anglii, zapewniał też o swoim uwielbienie dla muzyki Beatlesów. Wbrew pozorom z tych deklaracji nie wycofał się po transferze. – Kocham kibiców Liverpoolu, oni są niesamowici. Liverpool był moim pierwszym klubem w Anglii i do dziś mam tam wielu wspaniałych przyjaciół – mówił w maju, tuż przed finałem FA Cup
Niezależnie od tego, dla kogo gra, pewne jest to, że na potrzeby każdego spotkania zmieni się w boiskowego wojownika, wręcz barbarzyńcę, który w pełni zrealizuje wszystkie powierzone mu zadania. Z drugiej strony w jego grze, oprócz ogromnego zaangażowania i widocznej gołym okiem ambicji, jest też coś z maestrii. Po meczu natomiast zajmie się czymś po stokroć innym, a na tematy futbolowe nawet się nie zająknie. Oprócz tatuaży kręci go moda, ponoć w tej dziedzinie jest jednym z lepiej obeznanych piłkarzy. Otwarcie przyznaje, że w przyszłości chciałby organizować pokazy mody, w których sam miałby uczestniczyć. Spokojnie, nie planuje zostać modelem, chce raczej skupić się na projektowaniu. Niemniej to i tak dość dziwne biorąc pod uwagę, że jeszcze jako nastolatek przyuczał się do zawodu mechanika samochodowego i do czasu triumfu w mistrzostwach Europy U-16 swoją przyszłość wiązał raczej z tą branżą.
Nie da się ukryć, że Meireles na boisku łączy w sobie cechy, które sprawiają, że jest zawodnikiem unikatowym. To klasyczny futbolowy pracoholik, do tego szalenie inteligentnym, co najlepiej potwierdza styl jego gry. Gdy trzeba potrafi dyrygować całą linią pomocy, ale równie dobrze może usunąć się w cień i wziąć odpowiedzialność za czarną robotę. Z pewnością nie brakuje mu boiskowej charyzmy, aby być liderem, ale częściej bywa podwykonawcą, który odwala za innych kawał ciężkiej pracy. Prawdziwy „team player” lub – jak to się ładnie mówi – pomocnik nowoczesny, który w klubie zawsze znajdzie dla siebie miejsce, a w reprezentacji Portugalii jest po prostu niezbędny.
Jego przykład świetnie pokazuje, że na szczyt można wejść bazując na rzetelności i skromności, doskonale wspierających niemały talent, jaki w nim drzemie. Podobną drogą kroczy przez trwające mistrzostwa Europy, stawiając sobie za cel zwycięstwo w całej imprezie. Jak sam mówi, sytuacja Portugalii jest bliźniaczo podobna do tej, w której w minionej edycji Ligi Mistrzów znalazła się Chelsea Londyn. – Chelsea wygrała Ligę Mistrzów, chociaż nikt nie wierzył, że jesteśmy w stanie to zrobić. Kiedy zaczynaliśmy ten turniej (Euro), nikt nie wymieniał Portugalii w gronie faworytów. Dla mnie najlepszym przykładem jest to, co przeżyłem w Chelsea w tym roku. Jeśli uda nam się powtórzyć to samo tutaj, będzie to realizacja naszych marzeń. Może zatem tym razem warto uwierzyć?
KAROL BOCHENEK

