Nie ma drugiego takiego miejsca na stadionie, z którego w jednej chwili wysyłało się tyle SMS-ów. Nigdzie indziej nie ma też takiej ilości dużych, lansiarskich słuchawek, głównie spod znaku Monster Beats Dr. Dre. Witamy w strefie mieszanej po meczu Euro 2012.
– Will you play in China? – atakuje przybysz z Azji Mario Mandzukicia. Konsternacja. – Maybe, why not? – odpowiada Chorwat, robiąc wielkie oczy. Pada kolejne pytanie (uwaga, wyższy poziom abstrakcji): Do you like Balotelli? Oczywiście zadane na poważnie – na to przynajmniej wskazuje mina Azjaty. Odpowiedzi nie ma, bo Mandzukicia tym razem zajmuje dyskusja dwóch dziennikarzy – Hiszpana i Chorwata, którzy przed chwilą wypytywali go o nowinki taktyczne związane z pozycją „fałszywej dziewiątki”. Pytanie padło dwie minuty temu, panowie się kłócą, a piłkarz wyraźnie zdziwiony tym, co dzieje się na jego oczach… czeka na dalszy rozwój sytuacji. Dyskusja trwa, a że Chorwaci i Hiszpanie to narody dość ekspresyjne, jest naprawdę głośno.
Głośno na tyle, że stojący kilka metrów dalej Niko Kranjcar musi słyszeć większość kwestii. Jego otacza trzy-cztery razy więcej reporterów, bo świetnie posługuje się angielskim. Z tego gąszczu wyłania się jeden z nich i – nie cofając dyktafonu sprzed twarzy Kranjcara – pyta: – Ty, jak on się nazywa?
Metr dalej Pletikosa, dwa metry – Srna, a na końcu korytarza Perisić. No właśnie, Perisić… Zaliczył właśnie drugi występ na Euro, a Polaków (w tym nas) jak zwykle interesuje kwestia zawodników Borussii. To zrozumiałe, bo nagłówek „Lewandowski dałby radę w Manchesterze” sprzeda się lepiej niż „W drugiej połowie byliśmy lepsi”. Ivan uśmiecha się i nie odmawia odpowiedzi. Jak większość jego kolegów.
Taka mentalność.
Tymczasem grupa dziennikarzy przy wejściu do mixed zone wciąż wypatruje Luki Modricia. Pieklą się, bo trwa to tak długo, jakby piłkarz Tottenhamu sam odpowiadał za masaże wszystkich kolegów. – Polacy wychodzą po trzydziestu minutach i wszystko jest porządnie zorganizowane – irytuje się jeden z naszych kolegów. Wychodzi Modrić. Po godzinie i dwudziestu minutach. Cierpliwie odpowiada na pytania mimo hasła „Polish press”, które u niektórych wywołuje momentalną chęć zlania dziennikarza i mimo że jest ostatni (pierwszy – Thiago Motta – wyszedł jakąś godzinę temu). Po jakichś dziesięciu minutach: – Sorry, my friend, you said „a few words” – mówi Modrić z uśmiechem i niepasującą do siebie stanowczością i odwraca się na pięcie. Kilka kroków dalej napadają go Chorwaci.
Włochów w strefie mieszanej nie ma od dawna. Większość zlała dziennikarzy – nie tylko polskich, chińskich czy francuskich – swoich rodaków też. Pierwszy, Thiago Motta porozmawiał z „La Gazzettą”, nam odmówił, mimo że jako jedyni zagadaliśmy do niego w jego ojczystym języku, i ruszył w stronę hiszpańskiego radia „Marca”. Tam wielka radość, kilku wysłanników innych stacji radiowych wykonuje telefon, mówi: „Jesteśmy właśnie obok Thiago Motty” i wyciąga go w stronę piłkarza.
W międzyczasie przez korytarz przemyka pewnym krokiem i ze słuchawkami na uszach Balotelli. O wywiad proszą go prawie wszyscy, choć wiedzą, że to „mission impossible”, chyba że jest się Noelem Gallagherem z Oasis. Przemek Rudzki żartował nawet, że czeka go druga ekskluzywna rozmowa z „Balo”:
– Mario, can we…
– No.
Antonio Cassano i Sebastian Giovinco – to samo. Różnica taka, że Giovinco machnął ręką, a Cassano przeszedł bez jakiegokolwiek gestu. Kilkunastu ich kolegów jako „alibi” użyło telefonów. W tym samym czasie radiowcy „zamawiają” kolejnych rozmówców. Najpierw Montolivo, potem Marchisio, na koniec Buffona. Obowiązek odbębniony, można się zwijać.
Kumpel żartuje: – Trzeba byłoby wysłać do tej mixed zone wysłać fajną laskę, taką Sarę Carbonero, to może nie wróciłaby z pustymi rękami.
Brzmi dwuznacznie, ale może ma to sens… Bo strefa mieszana to miejsce, w którym chyba najbardziej traci się szacunek do piłkarzy. Albo zyskuje – jak w przypadku Chorwatów.
TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA