Włosi z grupy chyba wyjdą, czym się martwię. W Poznaniu na trybunach była tylko garstka kibiców z Italii. Skoro fani z Włoch nie mają ochoty za swoją drużyną jeździć, to ja nie mam ochoty jej oglądać. Wolę Chorwację i Chorwatów, którzy robią podczas gry niesamowity młyn. Jak się widzi na własne oczy, ile pomalowanych w szachownicę serc napędza zespół Bilicia to aż chce się do tego grona dołączyć. Nie ma w piłce niż piękniejszego niż dzika eksplozja radości tłumu, dla tej radości chodzimy na mecze, przynajmniej ja kiedyś nie chodziłem po to, żeby zobaczyć dokładny przerzut, tylko żeby ryknąć „gooool”.
Najbardziej w życiu darłem się jak Kucharski wbił bramkę Panathinaikosowi w 93. minucie. Ryk po stadionie niósł się nie sekundę, nie dwie, tylko z minutę, w amoku ściskali się obcy ludzie. Kiedy dziś Chorwaci wyrównali to też mogły przejść ciarki po plecach, taki to był wybuch szału. A jak Włosi strzelają gola to nie ma eksplozji, tylko kapiszon. Większy tumult robi sektor rodzinny w Bełchatowie, więcej fanatyzmu widać na obiekcie Piasta Gliwice. Wolałbym na kolejnych meczach Euro nie widzieć pustych krzesełek, ale warunek jest jeden – Włosi musieliby odpaść.
Jako młody chłopak uwielbiałem włoski futbol, skład z 1990 roku mogłem wymieniać od prawej do lewej, od obrony do ataku i z powrotem. Nie wiem do końca z jakiego powodu, ale wydawało mi się przez moment, że Toto Schillaci to najlepszy napastnik na świecie, że nikt nie podaje jak Donadoni i że nikt nigdy nie bronił tak jak Walter Zenga. Teraz jakoś do Włochów nie mam serca. Imponuje mi tylko Andrea Pirlo, którego oglądanie na żywo to wykład z zakresu prowadzenia gry. Facet z bliska wygląda jakby miał 53 lata, twarz jakaś zniszczona, utrapiona. Może od tego ciągłego myślenia. Bo on chyba ani na moment nie przestaje myśleć, analizować i wybierać najkorzystniejszych wariantów. Pal licho gola z Chorwacją, ale Pirlo jest na razie najlepszym rozgrywającym tych mistrzostw. Widzi więcej niż 32 kamery rejestrujące mecz.
Nie wiem, czy mi się zdawało, czy też w czasie meczu Włochy – Chorwacja na telebimie w pewnym momencie pokazano… Marcina Burkhardta z twarzą kolorowo wymalowaną (dobrze, że wymalowany, a nie umalowany). Pokazano go dokładnie tak jak pokazywano dziesiątki innych bezimiennych kibiców. Marcin – o ile to był Marcin – śmiał się wesoło i machał, co było bardzo sympatyczne, ale z drugiej strony pomyślałem sobie: rany, chłopak jest w najlepszym piłkarskim wieku, cztery lata młodszy od wspomnianego Pirlo, przy zachowaniu proporcji miał być w swojej drużynie narodowej kimś takim jak ten wychwalany przeze mnie Włoch. A tymczasem pokazują go na telebimie i zdaje mi się, że na całym stadionie rozpoznaję go tylko ja.
Fajnie, Marcin, że się bawisz, że cię ta impreza kręci, ale ty teraz powinieneś nocować w hotelu Hyatt…
* * *
W nocy ze środy na czwartek z kolegą zwiedzamy Warszawę. Jest druga, może trzecia, obok idzie dwóch lekko zawianych Rosjan. Zagadują: – Ej, jesteście stąd? Jesteście Polakami?
To nie jest pytanie, które chcesz usłyszeć od dwóch podpitych Rosjan, gdy masz w pamięci dopiero co zakończone mordobicia (no i gdy ostatni raz biłeś się w czwartej klasie szkoły podstawowej). Ale odpowiadamy: – Tak, stąd!
– Polska, bielo-czerwonie – zaczyna śpiewać jeden z chłopaków, drugi się dołącza, po chwili tłumaczą, że ta piosenka ciągle chodzi im po głowie. – Macie lepszych kibiców niż my. To, co dzieje się u was na stadionie, jest bez porównania lepsze niż to, co mamy w Rosji. Jak wy dopingowaliście! W ogóle, wiecie, te bijatyki… Nasza znajoma wyszła na spacer i dostała kopa w plecy. Ale nie mamy pretensji. U nas też są chuligani. Wszędzie są. Trudno. Idioci. Jednak wszystkim będziemy mówić, że Polska jest super i że ludzie przyjaźni – opowiadają.
Przyjechali z Jekaterynburga (to takie miasto, które mało kto potrafi zlokalizować na mapie, a które jest niewiele mniejsze od Warszawy), po pięciu minutach żegnamy się na misia – zgodnie z ich zwyczajem.
Spotykamy też Hiszpanów, pytają o dyskotekę pełną ludzi, więc wysyłamy ich do „Enklawy”. Przyjechali z Barcelony.
– Stary, jak ja ci zazdroszczę. Być z Barcelony, mieszkać w Barcelonie, kibicować reprezentacji Hiszpanii i Barcelonie. Oglądać tych wszystkich wspaniałych piłkarzy, latać za nimi po świecie i jeszcze móc powiedzieć o nich, że są swoi, stąd, że się wychowali za rogiem… Przecież to bajka – mówię do jednego z nich.
– A ja bym wolał mieszkać w Warszawie – odpowiada stanowczo.
– W Warszawie?
– Tam może mam Messiego, Xaviego, Iniestę i innych, ale z nimi nie potańczę. A tutaj są najpiękniejsze dziewczyny na świecie.
* * *
Mecz w Poznaniu komentował Jacek Laskowski. Jako że oglądałem na żywo, a nie w telewizji, to nie wiem, co wygadywał, ale zgaduję, że był dobry. Obsada w TVP pokazuje, że Szpakowski niby Laskowskiego zaakceptował, ale na swoich warunkach. A warunki są takie, że to „Szpak” ma być numerem jeden i że Laskowski ma to poczuć na własnej skórze. Ma boleć.
Dla mnie to naturalne, że Laskowski powinien komentować mecze Hiszpanów – przecież on zajmował się przez lata ligą hiszpańską, to jego konik, wie o tych zawodnikach wszystko. I z tego co słyszałem, tak właśnie miało być – Laskowski miał relacjonował mecze mistrzów świata. A potem przyszedł Szpakowski i stwierdził, że Hiszpanów to jednak weźmie on.
* * *
Dylematy ostatnich dni.
Pierwszy – Szczęsny czy Tytoń? Franciszek Smuda powiedział, że zdecyduje Jacek Kazimierski, chociaż gdy ten sam Kazimierski chciał zdecydować, jacy trzej bramkarze pojadą na turniej to się okazało, że nie ma nic do gadania. Trzech więc wybrać nie mógł, ale tego jednego na Czechy już ma wstawić na własną odpowiedzialność. Dzwoni do mnie Andrzej Iwan i się pyta, czy obrońców wybierze Jacek Zieliński, a napastników Tomek Frankowski? „Franzowi” zostałaby do zestawienia linia pomocy.
W każdym razie ja – w czym jestem odosobniony – wystawiłbym Szczęsnego. Dla mnie każdy mecz to jednak trochę inna historia, to co działo się kilka dni wcześniej ma dość niewielkie znaczenie dla tego, co ma wydarzyć się za moment. Owszem, piłkarze łapią formę, wskakują na falę i płyną, czasami nie ma sensu niepotrzebnie mieszać, ale… mam chyba coś z Oresta Lenczyka. I chociaż Tytoń broni bez zarzutu, znakomicie, to myślę sobie: zaraz może coś wywinąć. A skoro Szczęsny numer już wywinął to myślę: za dobry to bramkarz by popełniać błędy w każdym meczu, w jakim jest wystawiany. To jednak chłop, który znacznie częściej jest najlepszy na boisku niż najgorszy.
Skoro o bramkarzach wspomniałem… Tu i ówdzie spotkać można Arsene’a Wengera, Michał Listkiewicz zapytał go o Szczęsnego i Fabiańskiego. Francuski trener podobno stwierdził: – Fabiański jako bramkarz jest dużo lepszy, ma genialne umiejętności, ale głowę nie na wielki futbol.
No i drugi dylemat – co bym zrobił, gdybym miał coś do powiedzenia w reprezentacji Niemiec? Czy zdecydowałbym się grać na remis z Duńczykami, co być może pozwoliłoby spuścić w kiblu dwóch wielkich rywali, czy też grałbym na maksa, zgodnie z duchem sportu? No właśnie, duch sportu. Turniej to turniej, trzeba dobierać taktykę nie tylko do konkretnych meczów, ale też myśleć długofalowo – o całej wojnie, a nie o bitwach. Po co grać o trzy punkty, jeśli zdobycie jednego może przynieść więcej korzyści? Zdaje mi się, że gdybym był Joachimem Loewem to celowałbym właśnie w remis. A Holendrzy i Portugalczycy niech pretensje mają do siebie…
Co wy byście zrobili?
* * *
Niesamowite, jak świat futbolu zrobił się dwubiegunowy. Dwóch cudownych piłkarzy, a nie możesz lubić jednego i drugiego. Albo jesteś za Ronaldo, albo za Messim. To głupie, idiotyczne i nielogiczne. Kiedyś można było kochać i Baggio, i Romario, nikomu to nie przeszkadzało, ci od Baggio nie wyzywali tych od Romario od durniów, i na odwrót. A teraz Cristiano – którego absolutnie podziwiam pod każdym piłkarskim względem – na Ukrainie słuchał, jak kibice skandują: „Meeessi, Meeeessi”. On, mimo całego swojego geniuszu – musi mieć kompleks Argentyńczyka, a ludzie bez pudła to wychwytują i jeszcze bardziej grają na nerwach. Ronaldo, po nieudanym dla siebie spotkaniu, obrażony spytał, gdzie był Messi w czasie Copa America i czy czasem nie szło mu jeszcze gorzej.
Tylko się pogrążył.
Krzyczenie „Ronaldo” gdy Messi jest przy piłce zdaje się być bezcelowe, ponieważ zawodnik Barcelony nie wykazuje żadnych oznak świadczących, że mógłby się przejmować losami Portugalczyka. Jest – a przynajmniej sprawia wrażenie, że jest, może to kamuflaż – całkowicie ponad indywidualne gierki. Ronaldo z kolei sam się nadstawia. Pokazuje swój najczulszy punkt, a przeciwnicy właśnie tam z rozkoszą uderzają. Nie lubisz, jak śpiewamy o Messim? To zaśpiewamy jeszcze raz! Tylko głośniej!
W czwartek byłem gościem w programie Janusza Basałaja w Orange Sport, razem z Hirkiem Wroną i Tomaszem Lachem. Na moment zeszło właśnie na temat Ronaldo. Pozwoliłem sobie powiedzieć, że jest to zawodnik, którego kocha się w momencie, gdy kieruje piłkę do bramki lub notuje asystę (czyli bardzo, bardzo często), ale w pozostałych fragmentach gry, czy też życia w ogóle, jest to miłość trudna. Ronaldo wzbudza sympatię jako piłkarz, natomiast u mnie nie wzbudza jako człowiek. Oczywiście, wydawanie opinii na podstawie transmisji telewizyjnej jest płytkie, często krzywdzące, ale przecież na co dzień tak właśnie oceniamy ludzi wokół, bazując na strzępkach informacji, na własnym instynkcie. Instynkt mój, ale jak widzę nie tylko mój, podpowiada, że CR7 to z roku na rok coraz większy pyszałek.
Zdziwiony byłem widząc dość powściągliwą (łagodnie rzecz ujmując) radość Cristiano po golach jego kolegów. Sądziłem, że ucieszy się, iż nawet jeśli jemu mecz nie wychodzi, to fajnie, że punkty ratują jego koledzy. Sprawił jednak wrażenie jedynej osoby, której bramki pozostałych Portugalczyków nie interesują.
Małe to.
KRZYSZTOF STANOWSKI