Graham Carr – najlepszy architekt w Newcastle

redakcja

Autor:redakcja

12 czerwca 2012, 16:25 • 8 min czytania

Na co dzień raczej go nie widać, woli działać w ukryciu, jak chyba każdy w tej branży. Nie wyrywa się do przodu, nie pcha przed telewizyjne kamery, choć z całą pewnością miałby się czym chwalić. Jego pracę śmiało można porównać do tej wykonywanej przez architekta, który hołduje trzem starożytnym zasadom Witruwiusza. Trwałość, użyteczność, piękno- właśnie w ten sposób Graham Carr projektuje Newcastle United.
Do niedawna znany był bardziej jako „ojciec sławnego syna” niż jeden z lepszych, o ile nie najlepszy, skaut na Wyspach. Jego pierworodny, Alan Carr, jest uznanym komikiem, gospodarzem popularnego programu telewizyjnego”Alan Carr: Chatty Boy”. W tym sezonie rodzinna hierarchia została jednak zachwiana. Wszystko za sprawą fantastycznej postawy drużyny Newcastle, którą od 2 lat skrupulatnie i konsekwentnie buduje Graham Carr, szef skautingu na St. James’ Park, bez którego w minionym sezonie „Sroki” na pewno nie wzleciałyby tak wysoko.

Graham Carr – najlepszy architekt w Newcastle
Reklama

Carr do miasta położonego nad rzeką Tyne przybył w w lutym 2010 roku. Ściągnięto go z Notts County, gdzie działał pod egidą Svena Gorana Erikssona, aby wypełnić lukę powstałą po zwolnieniu Dennisa Wise’a. Były członek „Szalonego Gangu” z Wimbledonu od 2008 roku pełnił funkcję klubowego dyrektora, nadzorując dodatkowo skauting, lecz wyszukiwanie utalentowanych zawodników, mogących stanowić o sile drużyny, szło mu jak krew z nosa. Dość powiedzieć, że Urugwajczyk Ignacio Gonzalez może i był obserwowany, ale wyłącznie na portalu YouTube. Z kolei Hiszpan Xisco podobno trafił do klubu bez choćby najmniejszej wiedzy ówczesnego menadżera Kevina Keegana.

Ostatecznie w kwietniu 2009 Wise roku padł ofiarą rewolucji, jaką na St. James’ Park rozpalił Alan Shearer, który miał ratować chylący się coraz bardziej ku spadkowi z Premier League zespół. Niestety, nawet legendarny napastnik nie był wstanie wyciągnąć drużyny z głębokiego kryzysu. Kiedy przyszło najgorsze i degradacja stała się faktem, jasne było, że Newcastle czeka wielka przebudowa. Władze klubu, z właścicielem Mike’iem Ashley’em na czele, rozpoczęły poszukiwania osoby, której z pełną odpowiedzialnością można by powierzyć tak ważną rolę. Wybór padł właśnie na Grahama Carra, co Ashley zapewne świętuje do dziś.

Reklama

Praca na St. James’ Park była spełnieniem jego marzeń. Po latach spędzonych na wyszukiwaniu zawodników dla Tottenahmu, Manchesteru City czy Notts County nareszcie wrócił do domu.
Jako młody chłopak, wychowany ledwie 26 mil od Newcastle, na stadionie pojawiał się przy każdej okazji. Z czasem został nawet zawodnikiem młodzieżowej drużyny, jednak piłkarskich boisk nie zawojował. W przeciwieństwie do Bobby’ego Moncura, z którym mocno rywalizował i który kilkanaście lat później stał się klubową legendą, rozgrywając dla „Srok” niemal 300 spotkań.

Nim jednak nowy szef skautingu – bo taką, dość tradycyjną funkcję otrzymał – mógł zabrać się za oglądanie piłkarzy, musiał najpierw posprzątać niemały bałagan, jaki w spadku pozostawił mu Wise, który odchodząc z klubu zdążył jeszcze stwierdzić, że praca w Newcastle miała negatywny wpływ na jego karierę. Na szczęście Carr nie miał wielu problemów z zaprowadzeniem porządku. Może dlatego, że w branży siedzi od przeszło lat, a może to Wise był po prostu tak tragiczny, że nie potrafił nawet porządnie nabałaganić, nieważne. Liczy się to, że Carr mógł wreszcie skoncentrować się na tym, czego od niego oczekiwano. Mógł zacząć wybierać nowych zawodników, którzy od sezonu 2010/11 mieli wzmocnić drużynę zmierzającą pewnym krokiem do Premier League.

Letnie okno transferowe nie rysowało się dla Newcastle w bardzo jasnych barwach. Pewne było, że budżet transferowy nie będzie zbyt wysoki, co dla pionu sportowego oznaczało niemal konieczność zrobienia czegoś z niczego. Przeprowadzono tylko trzy gotówkowe transfery. Za 1,5 mln odkupiono od Nottingham Forrest Jamesa Percha. Dwa miliony więcej zapłacono Twente Enschede za Cheicka Tiote. W końcu wypożyczenie Hatema Ben Arfy z Marsylii kosztowało 2 mln funtów (później dopłacono jeszcze 5 mln za transfer definitywny). Zawodnicy tacy, jak Dan Gosling czy okryty ostatnio złą sławą w Polsce Sol Campbell przyszli do klubu za darmo. Efekt? Nie najgorsze 12 miejsce w końcowej tabeli i pierwsze zachwyty nad grą poszczególnych zawodników, na czele z Iworyjczykiem Tiote, którego swoją drogą Graham Carr podpatrywał już od 2006 roku.

Trzeźwe spojrzenie na sprawy transferowe ujawniło się też przy sprzedawaniu piłkarzy. Przede wszystkim zrzucono zbędny balast w postaci kupy słabych i nikomu niepotrzebnych zawodników. Do tego w zimowym oknie transferowym przeprowadzono transakcję, która z wielu powodów ma całkiem spore szanse, aby przejść do historii. Carr i spółka doszli do wniosku, że żeby coś zyskać, trzeba czasem coś stracić. A gdy „to coś” jest warte 35 mln funtów, to absolutnie nie ma się nad czym zastanawiać. W ten oto sposób Liverpool stał się szczęśliwym posiadaczem karty zawodniczej świetnie grającego w tamtym okresie Andy’ego Carrolla, a Newcastle pozyskało całkiem spory kapitał, który doskonale zainwestowano w nowych graczy.

Kolejny sezon z założenia miał być następnym krokiem do przodu. W tym celu Graham Carr jeszcze raz sięgnął po swój notes. Na jego kartach znalazł chociażby nazwisko Yohana Cabaya, którego miał „śledzić” przez kilka ładnych lat: – Obserwowałem Yohana odkąd skończył 18 lat. Podobał mi się tak bardzo, że kiedy menadżerem był Chris Houghton namawiałem go, żeby pojechał razem ze mną przyjrzeć się jego grze. Jednak cena wywoławcza wynosiła 10 mln funtów, więc była poza naszym zasięgiem- mówił w wywiadzie dla „The People”.

Transfer Francuza okazał się strzałem w dziesiątkę. Nie dość, że Carr zapłacił za niego dwa razy mniej, wykorzystując klauzulę zawartą w kontrakcie zawodnika, niż swego czasu żądali szefowie Lille, to Cabaye niemal od razu stał się najważniejszym graczem drugiej linii Newcastle, tworząc wraz z Tiote zabójczo efektywny duet.

Innym, bardzo istotnym ogniwem zespołu został Demba Ba, pozyskany za darmo z West Hamu United. Senegalczyk na St. James’ Park uznanie zyskał równie szybko jak na Upton Park potwierdzając tylko to, że w pełni zasłużył na liczne pochwały, które spływają na niego odkąd tylko pojawił się na Wyspach. Ważne role w zespole, choć przeważnie drugoplanowe, odgrywają też Davide Santon, Gabriel Obertan i Sylvian Marveaux.

Prawdziwą bombą okazał się jednak transfer Papissa Demby Cisse. Drugi z Senegalczyków w drużynę wkomponował się z prędkością równej tej, z którą na boisku połyka kolejne metry. Z miejsca stał się kluczowym elementem i tak dobrze grającej już drużyny, wnosząc do niej jeszcze więcej kolorytu i blasku. Wydaje się, że był zagubionym niegdyś puzzlem, który teraz został odnaleziony i dołączony do reszty układanki stworzył kompletny obrazek. Pół roku wystarczyło by zyskał miano czołowego napastnika Premier League. Strzelał dużo i często, zazwyczaj tak, że ręce same składały się do oklasków, a szczęka opadała niemal do ziemi.

Z Cisse, główny skaut Newcastle pierwszy raz zetknął się, gdy ten stawiał dopiero pierwsze kroki w europejskim futbolu, jako zawodnik francuskiego Metz. Niedawno przyznał, że już wtedy chciał sprowadzić go do Manchesteru City, w którym zarabiał wtedy na chleb, lecz na przeszkodzie stanął paszport Cisse, a w zasadzie jego brak. Nie zapomniał jednak o utalentowanym zawodniku i cały czas monitorował jego rozwój. Rok temu gdy ten za piłką biegał już w barwach Freiburga, uznał, że pora uruchomić transferową maszynę. Na przeszkodzie kolejny raz stanęła zaporowa cena podyktowana przez niemieckich działaczy. Carr nie mógł pozwolić sobie na wydatek 15 mln funtów. Zagrał więc na przeczekanie i sporo na tym zarobił. Ostatecznie bowiem Cisse trafił do Newcastle za 8 mln funtów, a Carr znowu mógł zacierać ręce z zadowolenia.

Cierpliwość, rozwaga, wyrachowanie- te cechy najlepiej oddają sposób w jaki funkcjonuje Anglik. Jest też do bólu konsekwentny, jeśli wyznaczy sobie jakiś cel, dąży do niego uparcie. Przy tym wszystkim nie traci rozwagi, wie w jakich przedziałach cenowych może się obracać, zarówno w kwestii opłat za piłkarzy, jak i oferowanych wynagrodzeń. Nie brakuje mu też przebiegłości i zwykłego cwaniactwa, co niejednokrotnie udowadniał i co z całą pewnością jest niezbędne w jego fachu. Nigdy nie działa w pośpiechu, bo ten jak wiadomo jest złym doradcą. Poza tym dokładne poznanie zawodnika uważa za klucz do sukcesu i nie chodzi tu tylko o aspekty czysto sportowe, ale też charakterologiczne i osobowościowe. Mając taką wiedzę znacznie łatwiej jest dopasować piłkarza do reszty drużyny, czy pomóc mu w aklimatyzacji.

Pracowitość i zaangażowanie zaszczepił w nim David Pleat, który za czasów wspólnej pracy w Tottenhamie jak mantrę powtarzał, że nie może zmarnować żadnej swojej podróży. Dziś słowa te brzmią prawie jak motto będącego notorycznie w rozjazdach Grahama Carra. Szczególnie często odwiedza Niemcy i Belgię, z kolei jeśli weekend spędza akurat w Holandii, to pewne jest, że zagości na minimum trzech stadionach . Zdarza się, że zapędzi się gdzieś dalej np. do Argentyny, ale takie już uroki tej pracy. Najczęściej trafia do Francji, ale jak sam mówi wypady do tego kraju, to nic szczególnego: – فatwo jest dostać się do północnej Francji, a w obrębie 60 mil od Calais są trzy dobre zespoły: Lille, Lens, Valenciennes. Może okazać się, że podczas jednej wizyty zdołasz odwiedzić dwa lub trzy stadiony.- przekonuje. Udane transfery świadczą o tym, że rynek nad Sekwaną zna od podszewki. Podobno parę razy utarł nosa samemu Arsenowi Wengerowi, który do tej pory zdawał się mieć monopol na sprowadzanie najsmakowitszych kąsków z francuskiego stołu.

Sam proces rekrutowania nowych zawodników jest w Newcastle równie skuteczny, co prosty. Carr wyszukuje, obserwuje i ocenia. Koncentruje się zarówno na młodych i perspektywicznych zawodnikach, będących dopiero melodią przyszłości (vide Mehdi Abeid), jak i na tych bardziej doświadczonych, mających odpowiednie umiejętności i inklinacje do gry w preferowanym przez trenera systemie 4-4-2. Wnioski składa na ręce Alana Pardew i dyrektora wykonawczego Dereka Llambiasa. Jeśli gracz zostanie zaakceptowany, to czwartym do brydża zostaje Lee Charlney, który odpowiada za finanse. W ten sposób ryzyko pomyłki zostaje mocno ograniczone, a klub w pełni kontroluje sprawy i sportowe, i finansowe.

Zwłaszcza ten drugi aspekt jest szalenie istotny w przypadku Newcastle. Przed wspomnianym już spadkiem z Premier League w sezonie 2008/09 niemal każdy menadżer szastał pieniędzmi na prawo i lewo. Taki Graeme Souness wydał 20 mln funtów na Alberta Luque i Jeana- Alaina Boumsonga. Inwestowano więc dużo i nieudolnie, a St. James’ Park stał się przystanią dla zawodników teoretycznie dobrych, ale niespecjalnie zaangażowanych, będących już raczej po drugiej stronie rzeki. Nic dziwnego, że zespół zamiast grać lepiej, grał z roku na rok coraz gorzej. Spadek paradoksalnie wyszedł jednak na dobre. Drużyna przeszła prawdziwe oczyszczenie,a wewnętrzne przetasowanie rozegrało się płynie i bezboleśnie. Zasługa Carra jest wręcz nieoceniona. On sam w kilkanaście miesięcy stał się jedną z najważniejszych osób w Newcastle, zyskał sobie szacunek nie tylko współpracowników, ale i trybun, które pełne nadziei na kolejne wybuchowe transfery na każdym meczu śpiewają „In Graham Carr we trust”

KAROL BOCHENEK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama