W Legii Warszawa trwa dyskusja nad przyszłością Jacka Magiery. O tym, że to nie żarty, można się przekonać chociażby śledząc akcję kibiców, którzy wspierają swojego szkoleniowca, a także słuchając słów prezesa, który publicznie udzielił 40-latkowi wotum zaufania. A to przy okazji oznacza, że są też tacy, którzy już teraz widzieliby trenera poza klubem, bo to właśnie w nim upatrują największego problemu Legii.
Sytuacja w drużynie mistrza Polski to oczywiście temat rzeka i właściwie można by usprawiedliwiać Magierę na wiele sposobów. My skupimy się na tym najbardziej oczywistym, czyli na kłopocie z ofensywą. To że Legia jest ostatnimi czasy bezradna pod bramką rywala, doskonale było widać chociażby w rewanżu z Astaną lub w ostatnim meczu ligowym z Bruk-Betem – w obu przypadkach najgroźniejsze akcje zrobił Czerwiński, raz strzelił gola, raz trafił w poprzeczkę. Natomiast piłkarze, którzy byli odpowiedzialni za stwarzanie zagrożenia pod bramką rywala, okazali się zupełnie bezproduktywni. Dlaczego tak się stało? Najprostszą odpowiedź można znaleźć w protokołach meczowych mistrzów Polski.
W sezonie 2015/16 Stanisław Czerczesow sięgał po tytuł, grając na dziewiątce i dziesiątce Nikoliciem i Prijoviciem. Rok później Jacek Magiera sięgał po tytuł, grając na dziewiątce i dziesiątce Radoviciem i Vadisem. Kiedy obecny szkoleniowiec przejmował Legię, miał do dyspozycji wszystkich czterech zawodników. Miał duże pole manewru, bo mógł ustawić Rado na skrzydle, Vadisa za napastnikiem, a z przodu rotować dwoma snajperami. Już zimą pożegnano jednak Nikolicia i Prijovicia, w miejsce których nie sprowadzono żadnej sensownej alternatywy. Latem, z różnych powodów, wypadli także Radović i Vadis, a i ten ubytek jakościowy nie został w pełni zrekompensowany. I skończyło to się w najbardziej oczywisty sposób – Legia ma ogromne problemy z dwoma najważniejszymi pozycjami w ataku, a jej zdolność ofensywna – jako całość – została bardzo poważnie ograniczona.
Dziś Jacek Magiera jest pod ostrzałem, bo cały czas nie ma pomysłu na obsadzenie ataku. Zostali mu zawodnicy bez formy, wracający po kontuzji lub jeszcze niegotowi fizycznie. Nie ma już komfortu, jaki miał choćby wiosną, kiedy dwie poważne dziury udało się jeszcze jakoś zasypać. I nawet bardziej, niż po stylu gry, widać to po personaliach. Dość napisać, że w tym sezonie Legia rozegrała już 10 spotkań i w żadnym na pozycjach “9” i “10” nie grali ci sami zawodnicy. Chronologicznie wyglądało to następująco:
Arka: Hamalainen-Niezgoda
Mariehamn: Moulin-Hamalainen
Górnik: Szwoch-Hamalainen
Mariehamn: Guilherme-Kucharczyk
Korona: Hamalainen-Sadiku
Astana: Hamalainen-Kucharczyk
Sandecja: Pasquato-Sadiku
Astana: Guilherme-Sadiku
Bruk-Bet: Moulin-Sadiku
Wisła Puławy: Guilherme-Chukwu
I teraz pytanie – jak ta drużyna miała złapać automatyzmy? Jak ofensywny pomocnik miał się nauczyć ruchów napastnika i jak napastnik miał przyswoić, jakie piłki najczęściej posyła ofensywny pomocnik? Dziesięć spotkań i dziesięć różnych zestawień linii ataku to nic innego, jak rozpaczliwe poszukiwanie optymalnego rozwiązania, które wciąż wymyka się Jackowi Magierze z rąk.
Ale nie jest też tak, że to trener bezsensownie rotuje i rozbija pary, który dobrze funkcjonują. Nie, bo każdy z powyższych graczy notował już występy, po których w trybie natychmiastowym kwalifikował się do posadzenia na ławce rezerwowych. I tak naprawdę wciąż nie wiadomo, jak wygląda optymalne zestawienie Legii z przodu. Czy na szpicy powinien grać Sadiku czy jednak Kucharczyk? Czy na dziesiątce należałoby budować Pasquato, ogrywać Guilherme czy przystosowywać Moulina? Oraz jaka w tym wszystkim powinna być rola Hamalainena oraz Chukwu?
Rzecz jasna za jakiś czas podstawowa para się wyklaruje. Co więcej, być może będzie błyszczeć nawet jaśniej, niż miało to miejsce w czasach Radovicia, Vadisa, Nikolicia i Prijovicia. Na to jednak potrzeba czasu, potrzeba ciężkiej pracy i potrzeba spokoju. Jacek Magiera już raz udowodnił, że w bardzo podobnych okolicznościach był w stanie postawić drużynę na nogi i wyciągnąć z poszczególnych piłkarzy maksa. Na tym etapie sezonu jest to jednak nierealne, w czym akurat wina szkoleniowca zdaje się być najmniejsza. Bardziej upatrywalibyśmy powodów takiego stanu rzeczy w pechu (Radović) oraz decyzjach personalnych działaczy, którzy nie potrafili odpowiednio wcześniej skompletować gotowych do gry piłkarzy.
Inna sprawa, że w takich sytuacjach zawsze będzie się obrywać trenerom. Nieważne, że zakupiono zawodników prosto z plaży, że w drużynie jest sporo urazów, i że pozbyto się największych żądeł. Nieważne też, że 10 razy z rzędu zespół atakował innymi piłkarzami. Drużyna strzela mało goli, więc – jak świat długi i szeroki – trzeba zgrillować trenera.
Fot. FotoPyK