– Dziemkuje! – to słowo mówione przez obcokrajowca zawsze wywołuje uśmiech, bezwarunkowy, mimowolny. Tak samo było w przedziale pociągu z Łodzi do Warszawy, którym jechałem, by zobaczyć na żywo, jak wygląda warszawska strefa kibica. Ze mną siedziało dwóch obcokrajowców, jeden w koszulce Celticu Glasgow, drugi w T-shircie reprezentacji Smudy. Wymiana zdań, paru nazwisk („Zaluskaj, our second goalie”), poglądów. Nie przypuszczałem, że kilkadziesiąt godzin później usiądę z nimi na trybunach stadionu poznańskiego Lecha, wbrew swojemu stosunkowi do całej imprezy o nazwie „Euro 2012”. Choć… może wcale nie do końca wbrew?
Steve to Anglik, niedługo będzie obchodził 40-te urodziny, Mick, nieco młodszy, pochodzi z Irlandii, co słychać w jego głosie. Choć dogryzają sobie ze względu na narodowość, łączy ich wielka przyjaźń. Obaj sporo przeżyli podczas wspólnych misji w Afganistanie i Iraku. Na mistrzostwa Europy przyjechali zaledwie dwa miesiące po powrocie ze służby. Związek Micka zawisł na włosku, Steve również miał pewne problemy, ale postanowili za wszelką cenę obejrzeć najważniejsze mecze Euro.
– Najważniejsze?
– Tak, najważniejsze dla mnie czyli Polska – Grecja oraz Polska – Rosja, oraz dla Micka czyli Irlandia – Chorwacja i Irlandia – Włochy. Potem może jeszcze coś na Ukrainie… – odpowiedział mi Steve, dla którego Polska okazała się być drugą ojczyzną. – Naprawdę kocham wasz kraj – „ehe”, zripostowałem w myślach. Co drugi sprzedawca hot-dogów tak mówi, a tureccy handlarze kebabem poznali zwrot „kocham wasz kraj” jeszcze przed innym, bardzo znanym zwrotem, również zaczynającym się na „k”. Postanowiłem go nieco sprawdzić i odpytać, czy podziwia coś oprócz naszych kobiet, bo to wydało mi się oczywiste. Efekt? Półgodzinna tyrada o szarży Polaków na Monte Cassino, wyrazy podziwu dla Dywizjonu 303, informacje o armii Andersa, szczegóły z naszej historii łącznie z geopolityczną analizą tragicznego położenia pomiędzy dwoma mocarstwami. Mick zdawał się przysypiać, ale Steve był w swoim żywiole. Zanim wymienił mi wszystkie nasze zalety, zdążyliśmy przejechać połowę drogi. A odwoływał się nie tylko do historii, ale także do teraźniejszości.
– Nie macie czegoś takiego jak polityczna poprawność. U nas, kiedy jesteś heteroseksualnym, białym mężczyzną i w dodatku wierzysz w Boga – you’re fucked up… – przekonywał. Mick zresztą także wtrącał swoje zdanie, choć trzeba uczciwie przyznać – irlandzki akcent nie jest w połowie tak łatwy do zrozumienia, jak angielski. – Stilopola! – krzyknął Mick, co dopiero po chwili rozszyfrowałem jako „Steve loves Poland”. Podobnie było zresztą z niemal każdym jego zdaniem. W takiej, dość specyficznej, jak na rozmowę trzech fanów piłki nożnej w drodze na mecz, atmosferze minęła cała droga. Umówiliśmy się na niedzielę, by razem ruszyć do Poznania na spotkanie Irlandii.
Miasto doznań okazało się zaskakiwać od momentu przekroczenia jego granic, aż po ostatnie minuty pobytu. Spytacie co znajduje się na powyższej fotce? Hotel Wyspiarzy. Co prawda w Internecie zabukowali zupełnie inny, wypasiony, trzygwiazdkowy pokój, ale przecież jest Euro. Na miejscu okazało się, że nie ma już dla nich miejsc w budynku hotelowym, więc właściciel wynajął dla nich lokum… w tajemniczym domku pod Poznaniem, 3 kilometry od pierwotnego miejsca pobytu. Oczywiście obsługa very haj level inglisz, więc na chwilę stałem się oficjalnym akredytowanym tłumaczem i stewardem Euro 2012. Właściciel pocieszył nas – podrzucimy was do centrum. Za 40 złotych.
Ta lekka organizacyjna wpadka była jednak złym początkiem naprawdę miłego dnia. Tak jak atmosfera w warszawskiej strefie kibica mnie przytłaczała, wkurzała i momentami była nie do zniesienia (trąbki!), tak Poznań przywitał mnie typowo piłkarskim klimatem. Jasne, roiło się od wymyślnych strojów, wymalowanych od stóp do głów szaleńców z gigantycznymi dmuchanymi gadżetami w barwach reprezentacji, śladowe były jednak ilości trąbek, kołatek i innych podobnych urządzeń, a hałas na rynku tworzyły przede wszystkim chóralne śpiewy. Irlandczycy w jednym z barów darli się „come on you boys in green”, by po chwili zostać przekrzyczanym przez skandujących „Hrvatska” podróżników z Chorwacji. Sami kibice także różnili się od tych wspierających reprezentację Smudy w Warszawie – każdy z nich śpiewał równo i melodycznie, a dobrze brzmiały nawet pieśni intonowane przez kompletnie zalanych Irlandczyków w kostiumach zielonego spider-mana.
Okazało się, że to dopiero początek serii szokujących wydarzeń. Pierwszy szok – oprawa, na samym środku poznańskiego rynku, przeprowadzana przez ludzi, którzy w niczym nie różnili się od tych roześmianych Andrzejów ze stołecznej strefy kibica. Gigantyczna flaga Chorwacji, pod którą momentalnie rozpoczęły się śpiewy na moment uciszające wszystkich Irlandczyków, z podziwem patrzących na prezentację.
Z drugiej strony Irlandia nie miała się czego wstydzić. Wyspiarze postawili na humor na flagach i koszulkach – częsty motyw to „In Trap we trust” oraz twarzy Giovaniego i Robbiego Keane’a we wszystkich możliwych konfiguracjach. Z kolei flagi – jedna z polskim napisem „jeśli szukasz męża, pogadaj z nami”, inna z napisem „Angela Merkel think we’re in job” wyszydzająca aktualną sytuację polityczną i finansową w całej Europie. Do tego te śpiewy, czy przed, czy po meczu – „come on you boys in green”, potem „stand up for boys in green”, by wreszcie „shoes up for boys in green” z użyciem latających wysoko w górze butów… Niby pikniki, niby piłkarskie święto, ale – właśnie. Słowo klucz to PIŁKARSKIE.
***
Tyle na temat rynku, gdzie dodatkowym smaczkiem i urokiem było zachowanie policji. W przeciwieństwie do rozgrywek ligowych, policja pozwalała niemal na wszystko. Picie piwa z puszek (nawet niepoprawnego, konkurencyjnego do „official sponsor”), kompletne lekceważenie przepisów ruchu drogowego, szereg innych drobnych występków, które w normalnych warunkach skutkowałyby zakazem stadionowym i grzywną, tutaj uchodziły na sucho. Do tego stopnia, że kibice Chorwacji nie mieli żadnego problemu z odbiciem swojego kolegi z rąk policji.
***
Swoją drogą – choć awantury nie było mi dane zobaczyć (byliśmy już w drodze na stadion), większość z dymiących już od wczesnego popołudnia szukała na rynku zwarcia. Potem mijaliśmy się z nimi również po meczu, gdy zdawali się na kogoś czekać…
***
Co zaś drogi na stadion – ta okazała się być prawdziwą mordęgą. Z rynku na Bułgarską teoretycznie mogliśmy dostać się tramwajem, po długiej pieszej wędrówce, lub autobusem. Tramwaje miały problemy z przejazdem, autobusów nie stwierdzono, a nogi moich towarzyszy, których z każdą chwilą było więcej (look Jim, it’s Diego, irish supporter from Argentina, Jim, look, that’s John, irish, but now lives in Australia) odmawiały posłuszeństwa. Zdecydowaliśmy się na taksówki – zdążyłem się przyzwyczaić, że kierowcy znają tyle języków co Grzegorz Lato. Najpierw dowiozłem Irlandczyków pod stadion, potem jeszcze wysłałem Hiszpanów do pubu, ponieważ telebimy na Bułgarskiej nie spełniały ich oczekiwań. Swoją drogą – spróbujcie kiedyś tłumaczyć cokolwiek w atmosferze przedmeczowej. Poplątanie języków gwarantowane, szczególnie, gdy nie mówicie płynnie. Przez chwilę wyglądało to mniej więcej tak:
Taksówkarz – Powiedz im pan, czy wolą w pubie pod dachem, czy pod gołym niebem.
Ja (do Hiszpanów) – You prefer watching match in pub, czy pod gołym niebem.
Hiszpanie (zdezorientowani) – Pub, pub, it’s raining here!
Ja (do taksówkarza) – They said, they would rather go to… kurwa! Chcą do pubu, bo pada.
***
Sam stadion – okazały, szczególnie, gdy pod nim kłębią się całe tabuny biało-czerwonej kraty i zielono-białych pasów. Atmosfera? Dokładnie taka jak w strefie kibica, czy na rynku. „I just can get enough” z jednej strony i „Hrvatska” z drugiej, melodyjne śpiewki Irlandczyków kontra ryczący Chorwaci, na każdym kroku podkreślający swoim zachowaniem swój bałkański temperament.
Generalnie jednak pod stadion przybyłem z zamiarem rozmowy z konikami, którzy już od samego rynku atakowali z silnym brytyjskim akcentem – tickets, I have tickets.
***
Wspomniałem o Diego z Argentyny I Johnie z Australii. Okazało się bowiem, że Irlandczycy zjechali się ze wszystkich stron świata. Towarzyszący mi od dwóch dni Mick przyjechał z Niemiec, część naszej ekipy (w sumie na stadion doszliśmy w 10, czy nawet 12 osób, ponoć wszystkie znały się z wcześniejszych wyjazdów) dotarła z Anglii, jeszcze inni z Argentyny, czy Australii właśnie. Z Diego wspólny język znalazł Steve – okazało się, że jego wiedza historyczna nie ogranicza się jedynie do osiągnięć polskiej armii, ale również do całej historii Korony Brytyjskiej. Steve i Diego przez bite pół godziny dyskutowali o tym jak bezsensowny w ich mniemaniu jest konflikt ich krajów o Falklandy… Wyobrażacie sobie? Przyjeżdża Spartak na Łazienkowską, a jego kibice dyskutują o zaletach i wadach systemu feudalnego na Kresach Wschodnich w XVII wieku. Obłęd, czysty obłęd!
Diego okazał się zresztą być fanem Boca Juniors. Nie był zadowolony, gdy okazało się, że jedyna argentyńska piosenka jaką znam to „sos cagon” czyli melodyjka fanów River Plate obrażająca ich lokalnego rywala…
***
Rozmawiam z konikami, każdy z nich potrafi jedynie odfuknąć – need tickets or no?! Nie chcesz biletów? To spieprzaj, ja teraz jestem w pracy. Powoli żegnałem się z poznanymi Irlandczykami, którzy naprawdę urzekli mnie jako naród kompletnie bezproblemowy, a mimo to bardzo spontaniczny. Bez żadnego problemu śpiewali wszystkie najpopularniejsze melodie stadionowe, nie używając do tego trąbek, czy kołatek, tak że wszystko brzmiało jak doping naszych rodzimych ekip. Kto wie, może nawet lepiej – a przede wszystkim równiej.
Jakież było moje zdziwienie, gdy nagle okazało się, że moi znajomi… kupili mi bilet. Przekonywałem ich, że nie chcę, że mam inne zadania do wykonania, że na stadionie będzie już członek naszej redakcji, ja muszę zostać pod obiektem, albo wracać do strefy. Na nic tłumaczenia – kupili i koniec. Oddać pieniądze? Nie, wykluczone. Jeśli chcesz, możesz w zamian kupić nam bilety na tak zachwalane przez ciebie mecze ligowe. Ok, więc jestem dwa bilety w plecy w nadchodzącym sezonie. No i wchodzę na mecz Euro, ja, jego przeciwnik, człowiek, który od początku do końca był na nie! Spodziewałem się piknikowej przygody, takiej jak w strefie kibica w Warszawie, bo mimo wszystko – to nadal piłka reprezentacyjna. Duże nadzieje pokładałem wprawdzie w bałkańskim temperamencie Chorwatów, Irlandczycy też jak do tej pory dawali sobie z dopingiem świetnie radę, ale – przecież to Euro! To nadal ta sama impreza, która jest tak na wskroś „januszowa”! Postanowiłem nie uprzedzać się na zapas.
***
Hymn w wykonaniu Chorwatów powalił i przypominał znane z polskiej ligi wykonania, jak choćby „Sen o Warszawie” Ł»ylety. Jasne, mniej decybeli, ale Chorwaci mają coś w swoich wszystkich pieśniach, w swoim akcentowaniu, w głosie – to wszystko brzmi naprawdę bojowo. Prawdziwą korbę nakręcili jednak Irlandczycy, którzy swój hymn (zazwyczaj mówią po angielsku, ale z hymnu ani słowa nie zrozumiałem ani ja, ani Steve, rodowity Anglik). Co ciekawe i krzepiące – trąbki były może ze trzy i pełniły raczej funkcje naszego bębna wyznaczającego rytm, niż urządzenia mającego wytrącić rywali z równowagi. Było sporo buczenia (na minus), ale przede wszystkim prawdziwy piłkarski doping.
No i moje ukochane wybryki pirotechniczne. Jakże to tak? Podczas Euro?! Pirotechnika?! Na murawie?!
***
Zapytałem w międzyczasie Steve’a czemu kupił mi bilet, przecież to kupa kasy, a ja wcale go o to nie prosiłem.
– Wiesz, kilkanaście dni przed wylotem z Afganistanu miałem wartę na bramie. Podeszli do nas uzbrojeni afgańscy żołnierze, więc wymierzyłem w nich lufę i poprosiłem, by rzucili broń. Udało się. Niestety kilka dni później sytuacja się powtórzyła, a wartownikiem był gość, który miał łóżko tuż obok mojego. Też kazał im rzucić broń, ale oni zamiast tego wystrzelili. Gość zginął. To mogłem być ja, to kwestia kilkudziesięciu godzin, tego że trafiłem w dobry dzień! Zarabiam w wojsku bardzo dużo pieniędzy, nauczyłem się ponadto, że one nie są w ogóle nic warte w obliczu życia. Staram się żyć chwilą. A teraz chwila jest taka, że chciałem, żebyś zobaczył jak wygląda mecz Euro na stadionie.
W uszach momentalnie rozbrzmiał mi kawałek „Dom” jednego z moich ulubionych raperów. Jeśli w ogóle się dało – nabrałem do Steve’a jeszcze więcej szacunku.
***
Wierzcie lub nie, ale policjanci na służbie, w pełnym umundurowaniu, robili sobie fotki na Facebooka. Co więcej, służbową kamerką kręcili swoje wygłupy. Ach, eurogłupawka, teraz wiem co to tak naprawdę znaczy.
***
Skoro już stałem się piknikiem na jednej z Euro-Aren, postanowiłem iść za ciosem i w przerwie udać się do cateringu. Wróciłem w 60 minucie bogatszy o całą kopę doświadczeń.
1) Napis „non-alcoholic” przy reklamie piwa jest NAPRAWDĘ niewielki.
2) Irlandczycy jednak go zauważyli…
3) Kobiecina w kasie i jej znajomość trzech języków (autentyk!) – proszę, to will be twenty neun zlotys. Niemiecki, angielski, polski. Jakby mecz trwał dłużej, mogłaby próbować mówić też w języku zaprezentowanym w irlandzkim hymnie…
4) Pół litra napoju – 10 złotych.
***
Pewnie w tej relacji i tak przeoczyłem milion ważnych spraw, mam nadzieję jednak że główny przekaz jest jasny – Irlandczycy to absolutne odkrycie imprezy. A ja jak zwykle okazałem się szczęściarzem. Jeśli istniał jakiś mecz na tym całym Euro, który chciałem poczuć na stadionie, to właśnie któreś ze starć Chorwatów. Wygląda na to, że najbardziej atrakcyjny kibicowsko mecz mistrzostw już za nami. Chyba, że Chorwaci trafią w dalszych fazach Niemców albo Rosjan…
JAKUB OLKIEWICZ






