Najsławniejsza szóstka w historii. Dzieje Bobby’ego Moore’a

redakcja

Autor:redakcja

05 czerwca 2012, 09:42 • 11 min czytania

Pamięć kibica bywa niesprawiedliwa. Często spośród dziesiątek czy setek występów rejestruje jeden, na podstawie którego fan buduje cały swój pogląd na temat danego piłkarza. Tak oto przeciętny kibic Maradonę skojarzy z dwoma bramkami z 1986 roku, Rasiaka połączy z pokracznym występem przeciw Anglii, a wielkiego Zidane’a młodsze pokolenie zapamięta głównie z powodu ciosu wymierzonemu Materazziemu. Dla każdego z nich był to jedynie skrawek wspaniałej kariery, ale na tej chwiejnej podstawie zostali bezlitośnie zaszufladkowani w zbiorowej świadomości piłkarskich sympatyków. Zapewne gros Polaków kojarzy jednego z najwybitniejszych zawodników w dziejach futbolu z zaledwie pojedynczego błędu, pomyłki, która nam dała historyczny awans, a jego zespołowi przyniosła nieprawdopodobną klęskę. Dla absolutnej większości osobników urodzonych między Odrą a Bugiem prawdopodobnie najlepszy środkowy obrońca w historii angielskiej piłki już na zawsze pozostanie synonimem piłkarskiego nieudacznika. Oto historia Bobby’ego Moore’a.
Był 6 czerwca 1973 roku, gdy na Stadionie Śląskim w Chorzowie spotkały się reprezentacje Polski i Anglii. Zdecydowanym faworytem byli goście, dowodzeni przez legendarnego sir Alfa Ramseya, który 7 lat wcześniej poprowadził Anglików do upragnionego tytułu mistrza świata. Polaków, mimo że wygrali rozgrywane niecały rok wcześniej Igrzyska Olimpijskie, nikt nie traktował poważnie. Jednak mecz już od początku nie układał się po myśli dumnych Synów Albionu, a w szczególności ich kapitana Bobby’ego Moore’a. W 7 minucie, po rzucie wolnym z lewej strony, biało – czerwoni obejmują prowadzenie. Do dzisiaj nie wiadomo kto ostatni dotknął piłki – Jan Banaś czy właśnie Moore. Pewne jest, że angielski kapitan popełnił brzemienny w skutkach błąd – albo sam zmylił Shiltona i należy zapisać na jego konto samobójcze trafienie, albo nie upilnował Banasia i ten pokonał angielskiego golkipera. W żadnym wypadku nie były to dla Moore’a złe miłego początki. Najgorsze miało dopiero nadejść.

Najsławniejsza szóstka w historii. Dzieje Bobby’ego Moore’a
Reklama

Zegar wskazywał 47 minutę, gdy Roy McFarland zgrał piłkę głową w kierunku asekurującego kolegów kapitana zespołu. Ten zrobił dokładnie to, o czym przed meczem wspominał Lubańskiemu szef banku informacji, Jacek Gmoch. Chodziło mianowicie o dość specyficzną manierę, polegającą na wypuszczeniu futbolówki kilka metrów przed siebie, co rzecz jasna powodowało utratę nad nią kontroli. Moore rzeczywiście podanie McFarlanda przyjął wyjątkowo niedbale, a polski napastnik, wiedząc o tym zawczasu, wykorzystał jego pomyłkę bez jakichkolwiek skrupułów. Pewnie każdy z polskich kibiców przynajmniej raz w życiu widział tę sytuację, której w telewizji towarzyszył genialny komentarz Jana Ciszewskiego: „Bobby Moore, ta ostatnia instancja… I teraz kiks Bobby Moore’a! Lubański na pole karne… Uwaga! Strzałâ€¦ GOL! GOL! Cudowna sytuacja. Proszę państwa, Włodzimierz Lubański wykorzystuje kiks Bobby Moore’a!”

Jak wiadomo, Anglia przegrała to spotkanie, następnie 4 miesiące później zremisowała na swoim terenie 1:1, w efekcie czego, po raz pierwszy w dziejach, nie awansowała do mistrzostw świata, a twórca jej wcześniejszych sukcesów – Ramsey, musiał pożegnać się z posadą, natomiast jego, zdawałoby się nieomylny, kapitan zapisał się w pamięci milionów Polaków jako ten, który dziecinnie oddał piłkę Lubańskiemu.

Reklama

Należy zaznaczyć, że Bobby Moore był świetnym środkowym obrońcą, prawdziwym królem defensywy i niefortunny występ w pojedynku z Polską nie wpłynął negatywnie na szacunek, jakim cieszył się u angielskich fanów. Był symbolem nie tylko kadry narodowej, w której zagrał aż 108 razy, przegrywając ledwie 17 – krotnie, ale także klubu w którego barwach wypłynął na szerokie wody – West Hamu United. Numer 6, z którym występował na plecach od samego początku swojej seniorskiej przygody w Młotach, został zastrzeżony w hołdzie dla jego umiejętności. Jego imieniem nazwano jedną z trybun(The Bobby Moore Stand), wewnątrz stadionu WHU stanęło popiersie, upamiętniające legendę Młotów, a przed nim znajduje się pomnik ku czci mistrzów świata z roku 1966(The World Cup Sculpture), na którym Moore niesiony jest na barkach swoich kolegów – Hursta i Wilsona. Doceniono również fantastyczne występy Anglika w reprezentacji – w 2003 roku FA uznała go najlepszym angielskim piłkarzem 50 – lecia, a w 2007 roku przed jednym z wejść nowego Wembley stanął odlany z brązu pomnik, przedstawiający znakomitego defensora.

W zespole ze wschodniego Londynu występował przez 16 lat, nie odnosząc jednak wybitnie spektakularnych sukcesów. Jedynymi trofeami klubowymi jakie Moore zdobył w barwach WHU były Puchar i Superpuchar Anglii w 1964 roku oraz Puchar Zdobywców Pucharów, wywalczony rok później.

Moore nie był następnym z cudownych dzieci angielskiej piłki, którym futbolowe postępy przychodziły z bezczelną łatwością. Wszystko co osiągnął zawdzięczał nieokiełznanej ambicji oraz ciężkiej, momentami wręcz katorżniczej, pracy. Jego były kolega z zespołu, Frank Lampard senior wspomina: „Na zajęciach można zauważyć, że jedni trenują ciężej od innych w tym czy innym elemencie, jednak na treningach pierwszej drużyny West Hamu zawsze najciężej pracował Bobby.” Kolejny z byłych zawodników Młotów, legendarny Geoff Hurst: „Pamiętam jak gigantyczne wrażenie wywarł na mnie ten blond młokos z Barking podczas mojego pierwszego treningu w West Hamie. Wykonywaliśmy ćwiczenia na wzmocnienie mięśni brzucha, polegające na utrzymywaniu nóg w górze, leżąc płasko na ziemi. Spróbujcie sami. Jeśli nie jesteście odpowiednio przygotowani, zobaczycie z jakim to się wiąże bólem. Z pośród ponad 50 piłkarzy, ostatnim, który opuszczał nogi był Bobby. Zawsze.”

Gwoli prawdy, sam Moore nie ukrywał, że bynajmniej nie był kolejnym piłkarskim diamentem: „Natura nie obdarzyła mnie specjalnym talentem. Zwątpiłem nawet, czy ambicja zostania zawodowym piłkarzem kiedykolwiek się urzeczywistni. Zanim West Ham dał mi szansę, zamierzałem poświęcić się pracy kreślarza bądź drukarza.”

Jedną z najważniejszych postaci w futbolowym życiu Anglika był z pewnością inny piłkarz Młotów, Malcolm Allison. To on, jako jeden z pierwszych uwierzył w młodego Moore’a, polecając jego osobę pierwszemu trenerowi West Hamu, Tedowi Fentonowi. Jak to zwykle bywa, większą uwagę przyciągał nie solidny defensor, a bramkostrzelny napastnik. W tym przypadku chodziło o Georgie Fenna, który w młodzieżowych rozgrywkach trafiał jak na zawołanie(w jednym ze spotkań juniorskiej reprezentacji Anglii strzelił nawet 9 bramek). Allison, jeszcze jako czynny zawodnik, zajmował się młodymi piłkarzami Młotów. Po jednym z treningów, Fenton zapytał go właśnie o Fenna: „Powiedziałem mu, że raczej nic z niego(Fenna) nie będzie. Miał złe podejście, futbol nie interesował go wystarczająco. Wówczas powiedziałem, że za to Bobby Moore będzie wielkim piłkarzem. Był chętny do pracy i potrafił słuchać. Już wtedy dążył do perfekcji.” Warto nadmienić, że Alisson miał stuprocentową rację, albowiem później Moore wzniósł Złotą Nike za wygranie mistrzostw świata, natomiast szczytem osiągnięć Fenna był nic nie znaczący epizod w barwach United.

Początki w młodzieżówce WHU nie należały do łatwych. Moore był w głęboki szoku, gdy w wieku 15 lat, wyłowiony przez klubowych skautów podczas zawodów międzyszkolnych, pojawił się na Boleyn Ground(Upton Park). Wspominał po latach: „Byłem zwyczajny. I kiedy tylko spoglądałem na któregoś z chłopaków, wiedziałem, że mam ogromne szczęście tu być. Każdy z nich grał w reprezentacji hrabstwa Essex albo Londynu, a niektórzy mieli za sobą grę w szkolnej reprezentacji Anglii. Ja nie. Wokół mnie byli gracze o niebywałych umiejętnościach. Byliśmy w tym samym wieku, ale patrzyłem na nich, marząc by kiedyś być tak dobrym jak oni, osiągnąć taki poziom.”

Jednak ciężka praca dawała wymierne korzyści. Moore piął się w klubowej hierarchii, aż w końcu, w wieku 17 lat, zadebiutował w dorosłej ekipie West Hamu. Wiąże się z tym pewnego rodzaju paradoks, ponieważ Moore wskoczył w miejsce… swojego mentora Allisona. Ten, jak już wspomniano, zajmował się młodym zawodnikiem od początku jego pobytu w klubie z wschodniego Londynu. Podpowiadał, chwalił, karcił, nawet przywoził na treningi i odwoził z nich do domu. Można zażartować, że był dla Moore’a tak dobry, że w końcu oddał mu miejsce w składzie. Oczywiście byłoby to duże uproszczenie, w dodatku krzywdzące dla obu zawodników. W każdym razie, 8 września 1958 roku Moore wystąpił w pierwszym zespole WHU w meczu przeciwko Manchesterowi United, zastępując wracającego po kontuzji Allisona. Owe spotkanie było trudne dla młodego obrońcy nie tylko z powodu przeciwnika czy niewielkiego doświadczenia, ale także z powodu wyrzutów sumienia, wywołanych wygryzieniem ze składu swojego „mistrza”: „Oddałbym wszystkie pieniądze, byle tylko zagrać. Oddałbym wszystkie pieniądze, byle tylko zagrał Malcolm, który harował jak wół by wrócić na to spotkanie.”

West Ham wygrali tamten mecz 3:2, jednak decyzja Teda Fentona o wystawieniu
17 – letniego Moore’a miała swoje dalsze konsekwencje po zakończeniu rywalizacji. W szatni wybuchła kłótnia pomiędzy Allisonem a nowym kapitanem drużyny, Noelem Cantwellem, który poradził trenerowi, aby ten, zamiast na doświadczonego Allisona, postawił na nieopierzonego młokosa: „Nigdy nie dowiedziałem się skąd Malcolm wiedział o naszej rozmowie. Jednakże później przyznał, że miałem rację wskazując Bobby’ego.”

Był to prolog wspaniałej kariery Moore’a. Anglik swój sukces zawdzięczał (oprócz kapitalnego charakteru) nieprzeciętnej inteligencji, która pozwalała mu z niesamowitą precyzją przewidywać boiskowe wydarzenia. W kontekście jego nadzwyczajnej umiejętności czytania gry żartowano, że ma kilka par oczu oraz powinny go obowiązywać inne zasady gry, ponieważ wie, co się stanie na murawie już 20 minut wcześniej. Dzięki temu nadrabiał dość słabe możliwości motoryczne – nigdy, nawet będąc w szczytowej formie, nie wyróżniał się szybkością czy zwrotnością. Tudzież charakteryzowały go wyjątkowy spokój i opanowanie, nie tracił głowy w najbardziej stresujących sytuacjach, a im trudniejsze spotkanie było przed nim, tym bardziej się mobilizował.

Moore posiadał naturalne cechy przywódcze. Był kapitanem reprezentacji oraz West Hamu. Budził szacunek w podobny sposób co genialny Kazimierz Deyna – nie krzyczał, a był słuchany. Jeden z jego kolegów z WHU, Ronnie Boyce, wspominał: „Był cichy, gdy grał. Nigdy nie krzyczałâ€¦ Był wystarczająco przekonujący przedstawiając swoje pomysły po cichu. Przemawiał spokojnie, a tobie nie pozostawało nic innego jak podziwiać go i robić o co prosi.”

Pomimo tak wielu pochwał, jakimi określa się Anglika, jego historia wcale nie jest nieskazitelna. Zdaje się, że najgłośniejszym echem odbiła się afera związana z kradzieżą biżuterii z 1970 roku. Obsługa sklepu hotelowego w Bogocie, gdzie przebywali na zgrupowaniu angielscy kadrowicze, oskarżyła Moore’a o rabunek, jednak piłkarzowi nigdy nic nie udowodniono. Z całą pewnością można jedynie stwierdzić, że reprezentacyjny kapitan rzeczywiście był w tym sklepie, towarzysząc innej legendzie futbolu, Bobby’emu Charltonowi, który szukał prezentu dla swojej małżonki.

Warto wspomnieć, że środkowy obrońca, podobnie jak większość ówczesnych piłkarzy, nie stronił od alkoholu. Może nie należał do tak imprezowego gatunku co Best, Osgood czy Greaves, ale i jemu zdarzały się procentowe wpadki. W 1971 roku został ukarany finansowo przez władzę West Ham za suto zakrapianą zabawę w jednym z nocnych klubów w Blackpool, podczas gdy nazajutrz Młoty grały mecz w Pucharze Anglii(który przegrały). Efektem jednej z hulanek była kontuzja, która wykluczyła go z gry na 3 tygodnie. Wracając do hotelu wczesnym rankiem, wraz z kolegami z WHU, musiał przeskoczyć przez płot. Pech chciał(szczodrze podlany alkoholem), że Moore poślizgnął się i wbił w nogę zwieńczający ogrodzenie szpikulec. Nazajutrz obstawał przy wersji, jakoby przypadkiem poślizgnął się w ogrodzie i niefortunnie wpadł na płot. Sam zawodnik zawsze twierdził, że alkohol nigdy nie przeszkadzał mu w dobrych występach na murawie. Mało tego, zapewniał, iż właśnie trunki wyskokowe pozwalały mu się odprężyć i odpocząć, dzięki czemu lepiej później grał.

Absolutne apogeum popularności osiągnął po mistrzostwach świata z 1966 roku, które Anglia, w bardzo kontrowersyjnych okolicznościach, wygrała. Został wówczas uznany przez BBC Sportową Osobowością Roku, co było tym większym wyróżnieniem, że pierwszy raz w historii tytuł ten przyznano piłkarzowi. Dopiero 24 lata później, w 1990 roku, ponownie uhonorowano reprezentanta tej profesji – Paula Gascoigne’a, a oprócz tej dwójki jeszcze Micheal Owen i David Beckham znaleźli uznanie w oczach BBC.

Można zaryzykować tezę, że wszystko co dobre w życiu Moore’a wydarzyło się przed rokiem 1973. Jak wspomniano, po nieudanych eliminacjach zakończył wspaniałą karierę reprezentacyjną. Rok później w nienajlepszej atmosferze opuścił West Ham, przenosząc się do grającego szczebel niżej Fulham, w którym spędził niecałe 3 sezony. Następnie tułał się po Stanach Zjednoczonych, kopiąc w San Antonio Thunder i Seattle Sounders, a ostatecznie zawiesił buty na kołku w roku 1978, występując w nieistniejącym dzisiaj duńskim klubie Herning Fremad. Na fali swojej gigantycznej popularności zagrał w hollywoodzkiej produkcji „Ucieczka do zwycięstwa”, u boku m.in. Sylvestra Stallone, Micheale Caine’a, Maxa Von Sydow czy kilku innych piłkarzy jak Osvaldo Ardiles, Pele czy Kazimierz Deyna.

Po zakończeniu sportowej kariery zupełnie zapomniano o hołubionym do niedawna bohaterze. Ani FA, ani West Ham nie interesowały się losami swojej legendy. Temu nie powiodło się ani w biznesie, ani na ławce trenerskiej. Do tego rozpadło się jego wieloletnie małżeństwo. Ostro krytykowano Moore’a za podjęcia pracy w tabloidowym Sunday Sports, w którym działał z m.in. z byłym piłkarzem Arsenalu Charliem Georgem. Następnie, w 1989 roku podjął pracę komentatora w Radiu Capital. Dzięki jego osobie rozgłośnia znacznie zyskała na popularności, a on sam wrócił do futbolowej społeczności. Kiedy wydawało się, że wszystko wraca do normy(przynosząca spełnienie praca oraz ślub ze Stephanie), los okrutnie zakpił z Anglika. Tak jak na początku jego piłkarskiej epopei, na jego drodze stanął nowotwór. W 1962 roku, tuż po debiucie w reprezentacji, zdiagnozowano u Moore’a raka jąder. Na szczęście piłkarz wygrał walkę z chorobą i mało kto w ogóle słyszał o jego ówczesnych problemach. W 1991 roku wykryto u niego raka jelita grubego, który zaatakował później wątrobę. Przez dwa lata próbowano uratować mu życie, jednak tym razem się nie udało. Bobby Moore zmarł 24 lutego 1993 roku, na niecałe dwa miesiące przed 52 urodzinami. Jeszcze tydzień przed śmiercią komentował spotkanie Anglii z San Marino.

Był to smutny epilog pięknej historii wybitnego sportowca. Jeszcze bardziej przygnębiające jest to, że Anglia nijak nie potrafiła zadbać o swoich, jedynych przecież, piłkarskich mistrzów świata. Większość z nich została pozostawiona sama sobie, zmuszona do prac biegunowo odległych od sportu, jak np. przedsiębiorca pogrzebowy czy konserwator basenu, gdzie zupełnie nieprzydatne były ich obfite boiskowe doświadczenie i niemała wiedza. Bobby Moore był prawdopodobnie największym z nich, ale uhonorowano go dopiero po śmierci. Niech podsumowaniem jego niepospolitej kariery będą słowa sir Alfa Ramseya: „Mój kapitan. Mój lider. Moja prawa ręka. Był duchem i sercem zespołu. Chłodny, opanowany piłkarz, któremu ufałem jak nikomu innemu. Bez niego Anglia nie byłaby mistrzem świata.”

MATEUSZ JANIAK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama