Postać w Polsce nieco mniej znana, choć z bogatym już doświadczeniem. W młodym wieku wyjechał za granicę, kilkukrotnie był o krok od debiutu w holenderskiej Eredivisie, ale na przeszkodzie stawały kontuzje. Jego bilans: trzy operacje kolana i jedna operacja więzadeł krzyżowych. – Trenerzy w Holandii mówili, że mam po prostu pecha, że ciąży nade mną fatum. Jak idzie ważny mecz, na który jestem szykowany, to zawsze przytrafia mi się poważny uraz – mówi Maciej Wilusz, piłkarz GKSu Bełchatów. W rozmowie z Weszło opowiada o syzyfowych pracach, szarpaninie z Pawłem Nowakiem, skopaniu przeciwnika, holenderskim rygorze i pechu w kluczowych momentach kariery.
Po siedmiu latach znów jesteś w tym samym miejscu. W punkcie wyjścia.
Nie poszedłem w tę stronę, w którą miałem pójść. Plan, który ułożyłem sobie w głowie, nie wypalił. Niedawno trzeba było stanąć przed trudnym wyborem, podjąć ciężkie decyzje, bo dla mnie powrót do Polski oznaczał rozpoczęcie wszystkiego od nowa. Ale musiałem tak wybrać, nie było innej możliwości. Musiałem zacząć od zera, od niższej ligi w Polsce. To był ciężki moment, zwłaszcza psychicznie. Wracam jednak powoli na dobre tory.
Kilka miesięcy temu wylądowałeś na pustkowiu. Najpierw przez kilka miesięcy byłeś na bezrobociu, potem w pierwszoligowym Kluczborku.
Byłem po operacji w Holandii, miałem jeszcze ważny przez rok kontrakt ze Spartą Rotterdam, ale w klubie widzieli, jak jest mi ciężko. Ł»yłem tam sam, przeszedłem właśnie trzecią operację kolana. Powiedzieli mi wprost: chcemy, żebyś się odbudował, wciąż dla nas grał, ale jeżeli wolisz wrócić do domu, zresetować się, to w porządku. Wiedziałem, że muszę coś zmienić. Za długo już to wszystko trwało.
Rozwiązaliście kontrakt i z własnej, nieprzymuszonej woli poszedłeś na bezrobocie. W jednym z wywiadów przyznałeś, że sam się sobie dziwisz, że tak postąpiłeś.
Ciężko było podjąć taką decyzję. Tym bardziej, że co jakiś czas w Holandii się o mnie mówiło. Nigdy nie myślałem, że wrócę do Polski. Jeśli już, to po jednym, dwóch dobrych sezonach miałem wyjechać do Anglii. Taki był plan… Musiałem jednak zejść na ziemię, podjąć ryzyko. Jak w czerwcu przyjechałem do kraju, to do zimy byłem bez klubu. Rehabilitowałem i przygotowywałem się sam, na własną rękę. Nie myślałem, żeby od razu dostać się do mocnej drużyny. Chciałem po prostu wyjść na boisku, znów to poczuć, zacząć iść małymi krokami. Dużo upłynęło czasu, zanim znów dałem o sobie znać. Ale jednak, udało się. Zostając w Holandii, nie dałbym chyba rady.
Psychika?
Tak. Jak jesteś po tylu operacjach, to nie możesz przejść obok tego obojętnie. Nie da się.
Który uraz był najbardziej dotkliwy?
Najbardziej „trafiło” mnie, jak dwa dni przed inauguracją Eredivisie napuchło mi kolano. Przepracowałem dobrze okres przygotowawczy, najwięcej grałem w sparingach, wyglądałem na pewny punkt zespołu i miałem wyjść w pierwszym składzie. Miałem…
Więzadło rekonstruował ci lekarz, który wcześniej leczył już Jurka Dudka i Ruuda van Nistelrooya. To chyba jednak taki marny zaszczyt?
Zawsze jakieś pocieszenie. Po operacji więzadeł krzyżowych Heerenveen wysłano mnie na rehabilitacje do holenderskiego związku piłki nożnej. Miałem spędzić tam cztery miesiące, opłacili cały pobyt. Codziennie tylko trening, park, pokój. Wziąłem ze sobą laptopa, ale ile można rozmawiać przez internet? Wiedziałem jednak, że jestem w dobrych rękach. Wchodziło się do budynku, gdzie na ścianach wisiały koszulki piłkarzy, którzy wcześniej tu byli. Davids, Seedorf, van Nistelrooy, van Bronckhorst, akurat spotkałem Robbena. Jak to widzisz, to od razu czujesz się spokojniejszy.
Skąd te wszystkie urazy się u ciebie brały?
Znikąd, powstawały same. Nagle coś się stało i tyle. Po każdej operacji wychodziłem na boisko, wracałem po ciężkiej żmudnej rehabilitacji i bach. Wyglądało to, jak syzyfowe prace. Przy trwających kilka godzin ćwiczeniach możesz poczuć się jak Syzyf.
Jak odreagowywałeś?
Niestety, zamykałem się w sobie. To był błąd. W Sparcie miałem obok siebie Michała Janotę, to mój przyjaciel. Dzięki niemu miałem momenty, żeby się wyluzować, zapomnieć na chwilę. To on zawsze wyciągał mnie z domu, spędzaliśmy razem mnóstwo czasu, lataliśmy po Rotterdamie. Też za jego sprawą jeszcze jakoś wtedy się trzymałem. Chodziły mi po głowie różne myśli, zastanawiałem się, dlaczego akurat mnie to spotyka. Trenerzy w Holandii mówili, że mam po prostu pecha, że ciąży nade mną fatum. Jak idzie ważny mecz, na który jestem szykowany, to zawsze przytrafia mi się poważny uraz.
Zupełnie, jak Arek Głowacki.
On zaistniał za granicą, grał w Lidze Mistrzów, ma sporo występów w reprezentacji. Ale przez te kontuzje omija go właśnie Euro. Może to kwestia stresu, nadmiernego napięcia? Ja zawsze byłem pewny siebie, nigdy się nie spinałem. Chociaż mój bilans i tak jest imponujący: raz zerwane więzadła i trzy operacje kolana. Do tego złamana kość śródstopia. Organizm był wtedy przemęczony, nawet nie poczułem, jak to się stało. I to było akurat w momencie, gdy byłem o krok od przejścia do ekstraklasy.
Nie chciałeś w pewnym momencie powiedzieć piłce dość?
Chciałem. Jak wróciłem do Polski, to zacząłem poważnie się nad tym wszystkim zastanawiać. Przestałem widzieć w tym wszystkim jakikolwiek sens. Samo myślenie o tym strasznie mnie męczyło i przytłaczało. Ale ciężko byłoby mi rzucić coś, czemu kompletnie się oddałem. Zbyt wiele poświęciłem, żeby wyjechać za granicę, podpisać tam profesjonalny kontrakt. Gdybym tego nie osiągnął, gdyby nie powtarzali mi, że mam umiejętności i potencjał, to dałbym sobie spokój.
Łapałeś się za głowę, wychodząc na boisko w Kluczborku?
Przepaść była ogromna, ale nie to było najważniejsze. To, że klub miał problemy organizacyjne, zupełnie mnie nie obchodziło. Nie po to tam poszedłem. Szybko wylądowałem jednak w ekstraklasie.
Na twoje wcześniejsze ambicje, marne pocieszenie.
Nigdy nie myślałem i nigdy nie chciałem grać w Polsce. Chciałem szybko wyjechać za granicę i tam ułożyć sobie życie. Na początek najlepsza była Holandia, oni znają się doskonale na szkoleniu młodzieży. Poza tym, życie jest tam spokojne, bezstresowe. W Holandii piłkarzowi załatwia się wszystko, a jedyna rzecz, o którą musisz się martwić, to forma. Nic więcej. Jak wyjeżdżałem w wieku 15 lat, to niektórzy mówili, że to zbyt wcześnie. Ja uważałem jednak, że to idealny moment. I pojechałem. Ale dziś widzę, że trochę się przeliczyłem. Musiałem wrócić tam, skąd przyjechałem.
Filip Modelski mówi, że on do Anglii wróciłby nawet pieszo.
Nie dziwię się. Pewnie niejeden z chęcią poszedłby razem z nim. W Bełchatowie gra dobrze, zbiera pozytywne recenzje, więc może wkrótce znów wyjedzie. Ja na razie się cieszę, że w GKSie mam odpowiednie warunki, żeby się skupić na sobie.
W obecnej sytuacji, to chyba raczej nie za bardzo.
Jak czasami czytam informacje, które pojawią się na temat GKSu, to zastanawiam się, skąd ludzie biorą takie bzdury. Realia w Polsce są, jakie są, ale w jeśli w klubie jest jakiś problem, to natychmiast omawia się go z zawodnikami. Media przedstawiają to natomiast w bardzo przerysowany sposób.
Jakie były twoje początki w Heerenveen?
Jechałem z nastawieniem, że odpuszczam jakiekolwiek imprezy, wyjścia na miasto, choć są tacy, którzy mają kompletnie inne podejście. Chciałem w pełni wykorzystać swój czas, nie stracić ani jednego dnia. Od razu miałem się pokazać. W końcu po to wyjechałem – żeby zaistnieć w Europie. Mój dzień wyglądał więc tak: trening, dom, trening, dom. I tyle. Porównując do Anglii, opowiadał mi Błażej Augustyn, był u nas większy rygor. Przyłapali cię, to lecą konsekwencje. A na Wyspach, jeśli dobrze się prezentowałeś, przymykali oko na małe wybryki. W Heerenveen początkowo ciężko było mi się odnaleźć, ale tylko w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Jak wszedłem do magazynu ze sprzętem, to na dzień dobry dostałem osiem par butów i kilka dresów. Szok.
W bardzo wczesnym wieku wszedłeś do szatni pierwszego zespołu.
Miałem 16 lat i już siedziałem obok Radomskiego, Rząsy, Huntelaara czy Samarasa. Duże sławy. Wszedłem, spojrzałem na nich i się spiąłem. Na treningu co chwila na nich spoglądałem, myślałem o tym, kto biega obok. Imponował mi wtedy Radomski, bo trzymał szatnię w ryzach. Wzbudzał respekt wśród wszystkich piłkarzy, każdy liczył się z jego zdaniem, również trenerzy. Był szefem zespołu. Jak ktoś miał problem, to wiedział, że może iść do niego. Wspomagał wszystkich mentalnie. Jak przemawiał do drużyny, do wszystkich zawodników, to czułeś, jakby kierował te słowa specjalnie do ciebie.
Po powrocie do kraju wcale tego nie potwierdził.
No, można tak powiedzieć. Zauważyłem, że w kraju jest pewna zależność – zawodnicy, którzy są cenieni za granicą, jak Radomski czy Augustyn, tutaj są lekceważeni. Bo Błażej ceniony we Włoszech jest bardzo, ale tutaj dziwnie go odbierano.
W Legii nie mogli sobie poradzić z jego charakterem.
Bo to mocny charakter, twardy i pewny siebie facet.
Ja zaobserwowałem co innego. Ci, którzy wyjeżdżają do Polski w młodym wieku, po kilku latach wracają. Ty, Modelski, Augustyn, Glik, Król, Fojut, pewnie wkrótce Janota.
Michał jest teraz w Polsce, lada moment tu podpisze kontrakt, ale nie chce mi powiedzieć z kim. Liczę, że z GKSem, bo razem byśmy wiele zdziałali. Czasem jest tak, że twój plan przestaje się sprawdzać – albo przez kontuzje, albo po prostu umiejętności. Ale Glik i Augustyn wyjechali z powrotem, a Fojut pewnie i tak wyjedzie, bo chciał go nie tylko Celtic.
Augustyn, z którym się przyjaźnisz, rok temu udzielił nam wywiadu. I kompletnie pozamiatał (TUTAJ).
To był wywiad, który trafił do każdego sportowego ucha. Błażej jest kontrowersyjny, pewny siebie, wie, czego chce. To dobre cechy. Otworzył się w wielu momentach, może trochę za bardzo, ale zawsze mówi to, co chce. Anegdotkę z Urbanem to znają już chyba wszyscy (śmiech).
W pewnym momencie wydawało się, że do pierwszego składu Heerenveen wskoczyć musisz.
Po odejściu Radomskiego opaskę kapitana przejął Petter Hansson, o którym mówiło się, że też odejdzie. Trenowałem wówczas z pierwszą drużyną, czasami też z samym Szwedem. Podchodził do mnie i mówił: dawaj, zapieprzasz razem ze mną, bo po mnie to ty przejmujesz pałeczkę. Strasznie mnie to nakręcało. I miałem też wtedy sygnały z klubu, że zostanę jego następcą. W wieku 18 lat. Byłem bez choćby jednego występu, ale bardzo we mnie wierzyli. Skończyło się jednak wtedy tak, jak później w Sparcie. Tragedią.
Wtedy na treningach grałeś choćby z Afonso Alvesem.
Był gwiazdą, królem strzelców ligi holenderskiej. Z takim zawodnikiem jeszcze nigdy nie występowałem. Nie wiem, czy to ustawiał trener, ale na gierkach prawie zawsze graliśmy przeciwko sobie. Wiele się przez to nauczyłem, sporo zyskałem. Wtedy w klubie był też choćby Danijel Pranjić. Dziś część z tamtych chłopaków, z którymi dzieliłem szatnię, oglądam w telewizji. W Lidze Mistrzów. Odzywa się ambicja – podążaj tą drogą.
Tyle mówimy o tym niedoszłym debiucie w Eredivisie, ale w końcu udało ci się zadebiutować. Tyle, że w polskiej ekstraklasie. W wieku 23 lat.
Późno, bardzo późno. Ale przynajmniej był to debiut udany, bo wygraliśmy w Poznaniu z Lechem. Oby tak dalej. Chcę być filarem tej drużyny, pewniakiem do pierwszego składu.
Który napastnik sprawia ci największe problemy?
Największe to akurat ten, przeciwko któremu debiutowałem – Rudniew. Bardzo groźny, bardzo nieprzyjemny. Dał mi się we znaki, sprawiał problemy. Ciężko go porównać do Alvesa czy Huntelaara, bo to inny typ zawodnika, ale z pewnością jest bardzo dobry. A co do reszty, to nie zwracałem uwagi na nazwiska.
Myślałeś, że w ekstraklasie będzie trudniej?
Hm, nie myślałem w tych kategoriach. Poziom, moim zdaniem, jest wysoki, a dziwią jedynie te niepowodzenia w europejskich pucharach. Czasem coś się uda ugrać – kilka lat temu Wiśle, niedawno też Lechowi – ale przychodzi to z dużymi problemami. Martwi mnie natomiast to, że tak rzadko stawia się na wychowanków. Co chwila ściąga się kolejnych przeciętnych obcokrajowców, którzy tylko blokują miejsce młodym Polakom. Przykry obrazek.
Trener Andrzej Zamilski porównuje cię do Maćka Sadloka, że jesteś co najmniej na jego poziomie.
Nigdy do nikogo się nie porównuję, nad nikim się nie wywyższam, nikomu nie padam do stóp. Wierzę, że jak będę zdrowy, to jeszcze wrócę za granicę. A to znaczy, że w Polsce będę jednym z najlepszych obrońców, że będę tutaj ceniony i szanowany.
W meczu z Lechią Gdańsk pocelowałeś łokciem Pawła Nowaka. Czerwona kartka, dwa mecze przerwy.
Byłem wtedy wściekły. Mam swoje zdanie na ten temat…
Powiedz.
Takich przepychanek, jak tamta, w każdym meczu jest dziesięć tysięcy. Mocniejszych szarpanin, niż tamta, też kilkanaście. Przy wcześniejszych stałych fragmentach byłem szarpany, wręcz obejmowany, uniemożliwiano mi ruch. I sędzia to widział. Od początku meczu mówił mi, że mnie obserwuje – tak, jakby sobie mnie upatrzył. Ale szkoda, że nie widział wcześniejszych sytuacji, bo Nowaka mogłoby już wtedy nie być na boisku. Widział jednak, jak ja niby go uderzyłem, choć to była próba wyrwania się z jego objęć… Aktorstwo wysokiej klasy. Gratuluję. Byłem wściekły na sędziego za kartkę i na Nowaka, bo zachował się w beznadziejny sposób. Po paru dniach ochłonąłem. Niepotrzebnie dałem się podpuścić, sam zawaliłem. Ale z kartką do dziś się nie zgadzam. Gdyby za takie zagrania dawać czerwone, to na boisku nikogo by nie było. Lechia wyjechała z kompletem punktów, choć była wtedy słabsza. To było frustrujące, że taka drużyna z nami wygrała. Nie mogłem się z tym pogodzić.
Klub od tej kartki nawet się nie odwołał.
Sprawa była konsultowana z kilkoma arbitrami, powiedzieli, że to bez sensu. Sędzia obroniłby się w tej sytuacji.
Ciężko się kłócić z arbitrami.
Jak byłem w tym ośrodku holenderskiego związku piłki nożnej, to pewnego dnia dosiadł się do mnie pewien facet. Wczesna godzina rano, cała sala pusta, wszystkie stoliki wolne, a on podchodzi akurat do tego zajętego. I pyta: cześć młodzieniaszku, mogę się dosiąść? Szybko zorientowałem się, że to Dick Jol, holenderski sędzia międzynarodowy, najlepszy arbiter, jaki gwizdał mój mecz. Powiedział mi wtedy jedną ciekawą rzecz – możesz kłócić się z sędzią, ale nigdy z nim nie wygrasz. To nie był jednak jedyny raz, kiedy spotkaliśmy się na śniadaniu. Innym razem był bowiem bardzo zestresowany, bo czekały go testy, jakieś biegi szybkościowe i tory przeszkód. Jakby nie zdał, to nie dostałby licencji. Profesjonalne podejście.
Sprawa z Nowakiem to był twój jedyny taki wybryk?
No właśnie… nie. Graliśmy w Pucharze Holandii mecz drugich drużyn, Heerenveen z Ajaxem. U rywali bardzo silny skład – choćby Stekelenburg, Heitinga, Juanfran, Ryan Babel, Jan Vertonghen – a na meczu mnóstwo obserwatorów, oczy wielu zwrócone na mnie. Byłem wtedy najmłodszy w drużynie, mówiło się, że zaraz zastąpię Hanssona. Grałem dobrze, ale przy którymś rzucie rożnym Vertonghen kopnął mnie bez piłki, tak się przejechał korkami po moim Achillesie, że nie wytrzymałem z bólu. Obróciłem się i z całej agresji wymierzyłem mu tzw. low kicka. Taki mocny kopniak w nogi. Czerwona kartka. Musiałem potem swoje odpokutować.
Znowu coś się wydarzyło w kluczowym dla ciebie momencie.
Wszyscy pytali: Maciek, co się stało? Nigdy nie grasz chamsko, brutalnie, a teraz?! A ja zachowałem się wtedy jak profesjonalny karateka… Przez tamten występ utknąłem w rezerwach na trochę dłużej.
Wspominałeś o bardzo dobrej atmosferze w szatni GKSu, a podkreśla to właściwie każdy piłkarz. Podobnie było w Holandii?
Pod wieloma względami Bełchatów przypomina mi Heerenveen. Niewielkie, skromne miasto, dobre warunki do treningów, ale kapitalna, rodzinna atmosfera i kupa śmiechu. Pamiętam, że Ugur Yildrim, swego czasu najlepszy wykonawca stałych fragmentów w Europie, był niezłym świrusem. Jak klub podpisał kontrakt z firmą dostarczającą odżywki, to większość po treningu je spożywała, a on otwierał puchę białka i rzucał się z chłopakami po szatni. Stałem i patrzyłem na 25-latka, który zachowywał się jak gówniarz, ale sprawiało mu to wielką frajdę. Starsi może i nie mieli ochoty na zabawę, ale trzeba było przed nim uciekać. Biegliśmy po całym stadionie, po trybunach, a on biegł za nami. Wiadomo, że jeśli białko skomponuje się z potem, to robi się nieciekawie. Zdarzało się, że na głównej płycie, która normalnie jest zamknięta, rzucaliśmy się odżywkami. Dobrą atmosferę mieliśmy też w Sparcie Rotterdam. Raz pojechaliśmy z chłopakami na czterodniowy wyjazd, wylądowaliśmy w wesołym miasteczku i dawałem im się na wszystko namówić. A chłopaki się ze mnie śmiali – byłem cały biały i blady. Ze strachu.
Słyszałem, że jesteś jedną z ostatnich osób, którym Maciek Szmatiuk opowiadał o swojej słynnej przygodzie z Arki.
Był kapitanem zespołu, odpowiadał za wszystkich i wszystko, co się działo w szatni. Czasem trzeba pokazać charakter. Jak tylko Maciek zobaczył szarpaninę między kolegami z drużyny, to zareagował. Podbiegł do nich i zrobił porządek. Trafnie i skutecznie.
Kiedyś dwóch piłkarzy kilkaset metrów przed hotelem założyło się, że jak zapytają o coś Szmatiuka, to będzie im opowiadał aż do drzwi. Skończyło się na tym, że w środku powiedzieli mu, by dokończył kiedy indziej, bo muszą iść do pokoju…
(śmiech) Bo on taka gaduła jest. A ja jestem bardzo spokojny i cały czas siedzę w szatni cicho. Chłopaki żartują, żebym przestał w końcu gadać, bo już ich uszy bolą. Wszyscy śmieją się z siebie nawzajem.
W Bełchatowie właśnie zakończył się sezon. Jak w Holandii wyglądały końcówki rozgrywek?
W okresie roztrenowania, gdy zbliżały się już urlopy, trenerzy wrzucali na luz. Mówili: wykonaliście świetną robotę, ciężko pracowaliście cały rok i zasłużyliście na odrobinę szaleństwa. Dlatego jak wychodziliśmy drużyną do baru, to wszystko było na koszt klubu. Trenerzy bawili się i pili razem z nami. Patrzyli na chłopaków z piwem i drinkiem, ale ani razu na nikogo nie spojrzeli krzywym wzrokiem. To był właściwie jedyny moment, kiedy mogło zejść z nas ciśnienie. Zaraz znów wracaliśmy do pracy.
Nikt nie zaczepiał trenera tak jak…
Jak Błażej? (śmiech) Nie, nie spotkałem się z czymś takim. Cóż, jest jaki jest. Ja przy nim zawsze czuję się świetnie, gdy gramy w piłkę, gdy idziemy na spacer, gdy jesteśmy na imprezie. Ja jestem spokojny, a on jest wariat. Wszyscy się dziwią, jakim cudem tak dobrze się dogadujemy. Bo my co roku jeździmy w czwórkę, razem z naszymi dziewczynami, na wakacje.
Piwko w Holandii na zgrupowaniu przejdzie?
Nie, w żadnym wypadku. Przed moim niedoszłym debiutem z ADO Den Haag kończyliśmy obóz, rozgrywaliśmy ostatni sparing z Celtą Vigo. Mecz o 21, popołudniu spacer całej drużyny, a że było bardzo gorąco, to zatrzymaliśmy się na chwilę i trener pozwolił się napić. Albo soku, albo wody. Większość zamówiła coca-colę, bo zimna, gazowana i ze smakiem. Trener, jak tylko to zobaczył, wszystkich zrugał i opieprzył. Musieliśmy wstać, wrócić do hotelu, bo tam czekała i woda niegazowana, i sok jabłkowy. Podczas posiłku nie można było jeść, dopóki nie zaczął trener i nie powiedział: smacznego. Nie mogłeś też odejść od stołu, jak ktoś jeszcze jadł. Na terenie stadionu musiałeś mieć nie wyciszony, a wyłączony i schowany w szafce telefon, nie mogłeś nosić czapki czy mieć kaptura na głowie. Rygor niesamowity.
I pewnie kary. Modelski opowiadał, że w West Ham kary finansowe nie działały, więc jak ktoś coś przeskrobał, to miał do wykonania jakieś zadanie.
U nas najpierw było upomnienie, dopiero potem kara pieniężna. Nie było czasu na śmieszniejsze formy. Raz tylko w Heerenveen dostałem ostrzeżenie. Nikogo właściwie już w szatni nie było, odebrałem telefon i zauważył mnie trener. – To ważne, od menedżera, podpisuję z klubem nową umowę – mówię. A on, że w ogóle go to nie obchodzi. Następnym razem dostanę po kieszeni. Niestawienie się na lekcji holenderskiego też skutkowało karą finansową.
Zajęcia obowiązkowe od samego przyjazdu?
Tak. Spotkania trzy, cztery razy w tygodniu i trzeba było uczyć się jeszcze w domu. Jak miałem dwa treningi dziennie i chciałem trochę odpocząć, to trzeba było iść na zajęcia. Bywało to momentami kłopotliwe i ciężkie. Holenderski jest trudny, ale nauczyłem się go szybko. Do dziś mam kontakt z chłopakami i kierownikiem ds. finansów w Heerenveen. Jak był we Wrocławiu, to go oprowadziłem, piszę do niego o każdym transferze, a on mówi, że czasem w Holandii jeszcze o mnie pytają.
Weszło zwraca uwagę, że wielu obcokrajowców w Polsce nauki języka nawet się nie podejmuje. Bo lekcje holenderskiego tyczyły się też pewnie zawodników pierwszego zespołu.
Dokładnie. Jest wielu cudzoziemców, którzy bardzo dobrze mówią po polsku, ale kilka klubów po prostu nie przywiązuje do tego żadnej wagi. Szkoda, bo wtedy byłoby łatwiej i drużynie, i trenerom dogadać się z zawodnikiem. Radek Matusiak, który został sprowadzony za duże pieniądze, był typowany na kluczową postać, strasznie się zdenerwował na wieść o tych lekcjach. Bo holenderski nie dość, że trudny, to nigdzie się nie przydaje.
Na miejscu może jednak pomóc.
Trenerzy zwracają na to uwagę i choć mówią perfekt po angielsku, to wymagają znajomości holenderskiego. Jak przyjechał Radek czy Alfonso Alves, to początkowo trener brał ich na bok i tłumaczył po angielsku. Po pół roku musieli już jednak rozumieć, co mówi się w szatni.
Sporo masz tych historii z Holandii. W szatni pewnie rywalizujesz z Modelskim na anegdotki.
On grał w Anglii, na pewno ma więcej (śmiech).
Między Anglią, Holandią a Polską jest różnica w podejściu do takich młodych, jak wy.
W Polsce, w pierwszej lidze młodym zawodnikiem często się pomiata. Dla mnie to nonsens. W ekstraklasie jest już lepiej, bo młody może liczyć na wsparcie starszego, nie musi się już chować po kątach w obawie przed zjebką. Kiedyś Gerald Sibon, który grał w reprezentacji, podszedł na treningu do młodego chłopaka:
– Co ty robisz? Zobacz, jak te piłki są porozpierdalane, wkładaj je szybko do wora i zapieprzaj do szatni.
– Pojebało ci się coś? Tak to możesz sobie mówić do swoich koleżków. Jak chcesz, to sam zamiataj te piłki.
U nas nikt by raczej tak nie odpowiedział. Moim zdaniem, trzeba znać swoją wartość, okazywać sobie nawzajem szacunek. Nie zawsze tak jednak jest.
Rozmawiał PIOTR TOMASIK