Wreszcie! Po meczach absolutnie paździerzowych, po biciu absurdalnych rekordów w bezbramkowych remisach do przerwy, w końcu nasi ligowcy wzięli się do roboty. A przynajmniej chcemy w to wierzyć: że spotkanie Śląska z Lechią nie jest wypadkiem przy pracy i jutro nie wrócimy do meczów walki ze snem. Bo dziś wieczorem dostaliśmy sporo jakości i w końcu, przed wszystkim, obejrzeliśmy aż pięć bramek.
Choć, szczerze powiedziawszy, gdyby ktoś zmusił nas do postawienia pieniędzy, stwierdzilibyśmy, że obejrzymy mecz w jedną stronę i bez większej historii rozejdziemy się do domów. Gdy bowiem spojrzeć na skład Lechii, wielu kibiców tej drużyny mogło czuć się przygnębionych – ledwie dwóch piłkarzy skupionych tylko na ofensywie (Marco i Flavio), reszta bardziej lub mniej defensywna. Brakuje choćby Wolskiego, Krasicia, Peszki i to było widać po Lechii. Z przodu nie istniała albo pokazywała się nieśmiało, gdy raz czy dwa urwał się najlepszy wśród gości Stolarski.
To co – skoro nie można nic strzelić, Lechia zamurowała się jak w zeszłym sezonie w Poznaniu i Warszawie? Nic z tych rzeczy, Śląsk gdańskie zasieki rozbijał dość łatwo.
Pierwszy raz udało się to po ładnym rozegraniu rzutu rożnego. Riera dostał piłkę w szesnastce, minął Vitorię – Kanadyjczyk jest zwrotny jak wóz z węglem zaprzęgany przez trójkę słoni – i wrzucił na dalszy słupek. Tam czyhał już Celeban i wpakował piłkę do siatki. Śląsk nie chciał zwolnić i próbował jechać z tematem dalej, początkowo brakowało skuteczności, choćby strzał Picha minął celu, ale w końcu gospodarze dopięli swego. Kapitalne zagranie puścił Chrapek (ach, gdyby tylko Lechia miała kogoś takiego w swoich szeregach!), za piłką pobiegł Kosecki, zagrał sobie futbolówkę koło Kuciaka, który akurat szukał malin za polem karnym, a potem wpakował ją na pustaka.
Kuciak… W zeszłym sezonie przyszedł do Lechii i grał kapitalnie, ratował kolegom dupę setki razy, to on w dużej mierze utrzymywał biało-zielonych w walce o tytuł. Dziś jednak zawalił. Raz, przy bramce Koseckiego, a dwa, przy drugim trafieniu Celebena, rozstrzygającym, na 3:2. Słowak znów szukał czegoś z dala od bramki, minął się z piłką przy dośrodkowaniu z rożnego i środkowy obrońca skompletował dublet.
Ale to i tak dziwne, że Śląsk musiał drżeć o trzy punkty. 2:0 – Lechia była na kolanach, a Śląsk mógł żałować, że trzeba zejść na przerwę, zamiast dalej gnębić rywala. Ten kwadrans okazał się dla gdańszczan zbawienny, Nowak wyciągnął wnioski, wpuścił Kuświka i Lewandowskiego, piłkarze powiedzieli sobie parę męskich słów i wszystko zaczynało się zazębiać. Na tyle efektywnie, że w 52. minucie było już 2:2. Najpierw idealnym podanie na pustaka od Stolarskiego otrzymał Marco, później Portugalczyk trafił drugi raz, po wrzutce Łukasika.
Wtedy mecz na jakiś czas zwolnił, bo z jednej strony obie drużyny chciałyby sięgnąć po trzy punkty, ale z drugiej strony, z tyłu głowy tkwił strach przed porażką. Z groźniejszych akcji był głównie strzał Lewandowskiego po stronie Lechii, uderzenie Picha po stronie Śląska, a z groźniejszych akcji dla zdrowia to zagranie Łukasika:
Ewidentna czerwień :/ #StopBoiskowymBrutalom pic.twitter.com/gznjcHIxpj
— Konrad Mazur (@KonradMazur89) 28 lipca 2017
Czerwień, ewidentna czerwień, a Łukasik zszedł bez przymusu sędziego, bo w końcówce zmienił go Kovacević.
Ostatecznie – jak pisaliśmy – po błędzie Kuciaka stanęło na 3:2, wynik już nie drgnął. Urban w końcu kasuje trzy punkty, już w Lubinie wyglądało to momentami nieźle, ale tam brakowało skuteczności. Przed Nowakiem i spółką za to dość długa droga do domu i sporo czasu do namysłu – jak, bez większego transferowego wsparcia, postawić Lechię na nogi?
[event_results 341759]