Marcin Zając: – Zakodowali sobie, że Zając się skończył…

redakcja

Autor:redakcja

20 maja 2012, 23:47 • 9 min czytania

– Dziś widzę młodych chłopaków i szczerze im współczuję. Ciężko jest się dostać do ekstraklasy, niewielu się to udaje. Ci, którzy grają więc w niższych ligach – trzeciej czy czwartej – z samej piłki nie wyżyją. Nie każdemu mogą pomóc rodzice. Muszą pracować. A w takich warunkach ciężko jest coś osiągnąć – mówi w rozmowie z Weszło Marcin Zając, były piłkarz Widzewa, Lecha, Groclinu czy Ruchu, z ponad trzystoma występami w ekstraklasie na koncie. 37-letniego pomocnika odnaleźliśmy w czwartoligowym Sorento Zadębie Skierniewice.
Co pana sprowadza na boiska czwartej, a właściwie piątej ligi?
Przez ponad dwadzieścia lat grałem w piłkę i nie potrafię odejść od niej z dnia na dzień. Nie miałem żadnych poważnych propozycji ani z ekstraklasy, ani z pierwszej ligi, więc poszedłem, gdzie mnie chcieli. Trenuję raz w tygodniu, rozgrywam mecze – dla ruchu, własnej przyjemności, bo zawodowstwem na pewno tego nie nazwę.

Marcin Zając: – Zakodowali sobie, że Zając się skończył…
Reklama

Nie lepiej byłoby normalnie zakończyć karierę, niż biegać po pastwiskach?
Fakt, przez piętnaście lat grałem w ekstraklasie, przyzwyczaiłem się do gry na porządnych, normalnych boiskach. Liczyłem jeszcze, że zgłosi się ktoś z wyższej ligi, ale już straciłem chyba nadzieję. Od czwartej ligi nie oczekiwałem zbyt wiele i miałem rację – jest jak jest. Boli mnie za to, że ludzie zaczęli mnie odbierać inaczej. Słyszę, że Zając wciąż gra, bo został bez kasy, że zabiera miejsce młodym chłopakom, że zabiera im pieniądze. Pierwsza rzecz to bzdura, druga i trzecia – zostałem poproszony, żebym pomógł swoim doświadczeniem. Koledzy z zespołu nie proszą o autograf, gramy normalnie.

Jak pan odchodził z Ruchu, to Mariusz Śrutwa, mniejszościowy akcjonariusz klubu, mówił: W ekstraklasie nikt już go nie pozyska. Pokazał, że nie ma ambicji.
Pff, Śrutwa… Dla mnie to żaden autorytet. Niech będzie sobie tym akcjonariuszem, ja też mogę być. Odpowiadam: nieprawda, miałem ambicje! Na co innego umawiałem się jednak z działaczami w grudniu, a co innego usłyszałem w styczniu. Chcieli się mnie pozbyć, ale jak mnie w końcu o tym poinformowali, to było już za późno na szukanie nowego klubu. Postanowili się więc odegrać, przez pół roku byłem przez nich nieładnie traktowany.

Reklama

Zaczęto panem pomiatać, gardzić i trafił pan do Młodej Ekstraklasy.
To prawda. W każdym klubie, w którym jest konflikt na linii działacze-piłkarz, powtarza się ta sama sytuacja. Tak było w Polonii Warszawa, kilku innych miejscach, też w Ruchu. Niech każdy sam sobie odpowie, czy takie zachowanie klubu jest w porządku. Słyszałem, że Polski Związek Piłkarzy ma nad tą kwestią poważnie się zastanowić. Po to podpisuje się te kontrakty, żeby je respektowano, a jeśli chce się coś zmienić, to można przecież porozmawiać po ludzku. A tak, zawodnik, który przez piętnaście lat grał w ekstraklasie, przez pół roku nie może trenować z pierwszym zespołem i rozgrywać jakichkolwiek spotkań.

Każdy widział, co podpisywał. Nikt nie był niewidomy, nikt nie był do niczego zmuszany…
Odnoszę wrażenie, że w takich sytuacjach media winią piłkarzy. Najczęściej jest jednak tak, że jak zawodnik przestaje pasować klubowi, to jest oczerniany w prasie. Trochę to nieładne. Można usiąść, porozmawiać, poszukać pomyślnego dla obu stron rozwiązania. Zamiast tego, klub przestaje płacić, mówi: jak się zrzekniesz zaległości, to puścimy cię za darmo. To śmieszne.

Jak Ruch był w potrzebie, w bardzo trudnej sytuacji finansowej, to pan uparcie trzymał się swojego, najwyższego w drużynie kontraktu. To spojrzenie kibiców.
Podejrzewam, że chodzi o renegocjację umowy. Nigdy mi takiej propozycji nie złożono.

Mówiło się, że popadł pan w konflikt z trenerem Bogusławem Pietrzakiem.
Niczego takiego sobie nie przypominam. Chyba, że to on miał jakiś problem ze mną.

Kiedyś powiedział pan: „W Polsce tak się przyjęło, że jeśli zawodnik ma 30 lat, to powinien pomyśleć o sportowej emeryturze.”
A tak nie jest? Wszyscy traktują futbol jak biznes, w ekstraklasie i w pierwszej lidze. Kupuje się młodych, utalentowanych chłopaków i jeśli się sprawdzą, to sprzedaje ich się dalej. Doświadczeni zawodnicy mogą dać spokój, pomóc młodszym, ale na nich się nie zarobi. Taki biznes.

Starszy piłkarz stwarza problemy, gdy mu się nie płaci, ma swoje stanowcze zdanie. Dla działaczy jest niewygodny.
Fakt, młodzi siedzą cicho i się nie odzywają. Bo wiedzą, że słono może ich to kosztować. Starszy powie wprost, co myśli i nie wszystkim to odpowiada. Ja też nie wszystkim pasowałem w Ruchu. Choć w ekstraklasie przecież i są, i grają starsi ode mnie.

Ostatnie pół roku w ekstraklasie to skaza na pana życiorysie.
Gdyby dano mi normalną możliwość wykazania się, uczciwej walki o miejsce w składzie, to dziś byłbym w innym miejscu. Nie wiem, czy w ekstraklasie, czy w pierwszej lidze, ale znalazłbym pracodawcę. A tak, ludzie zakodowali sobie, że Zając się skończył. W końcu przez pół roku nie rozegrał ani jednego meczu.

Słynna szybkość została?
Chyba już trochę odeszła. Ćwiczę raz w tygodniu, więc szybkość, wytrzymałość, moc nie są takie same. Nie czuję już tego tak, jak kiedyś, choć to kwestia treningu. W kilka tygodni mógłbym to odzyskać. Nad szybkością nigdy przecież specjalnie nie pracowałem, to mój wrodzony „talent”, ale regularność to podstawa.

To był pana największy atut?
Myślę, że tak. Wszyscy dookoła mówili, że szybkość na boisku wykorzystywałem w najlepszy możliwy sposób. Grając na boku pomocy, mogłem się wykazać. Nie wiem, czy wtedy byli szybsi ode mnie, nie wskazałbym konkretnych nazwisk. Ale dziś, jak brakuje mi regularności, niejeden by mnie wyprzedził.

Kiedyś ścigał się pan z Marcinem Urbasiem.
Kręciliśmy wtedy materiał dla internetowej telewizji Lecha. Obaj podeszliśmy do tego lajtowo, to była zabawa. Linię mety przekroczyliśmy ramię w ramię, ale w normalnych okolicznościach byłbym bez szans.

To przez nią Franciszek Smuda zawsze miał do pana słabość?
Nie wiem, czy to był główny czynnik. Ale fakt, Smuda darzył mnie dużą sympatią. To u niego rozgrywałem swój pierwszy sezon w poważnej piłce, w Widzewie. To on wyciągnął później do mnie w Lechu dłoń. Dziś potrafimy sobie w spokoju porozmawiać, powspominać, ale jako trener zawsze wysoko zawieszał mi poprzeczkę. W Poznaniu zdarzało się, że traktował mnie w taki sam sposób, jak kilka lat wcześniej, gdy byłem początkującym nastolatkiem.

To znaczy?
Często mi się dostawało. W Widzewie zderzyłem się z brutalną rzeczywistością – pełnym profesjonalizmem, zupełnie innym poziomem, wieloma reprezentantami kraju – i na dzień dobry obrywałem po głowie. Raz, drugi, trzeci. Smuda już wtedy był nerwowym i wybuchowym człowiekiem, więc musiał odreagowywać. Przeważnie na młodych. Kilka lat później, już w Lechu, słyszałem dokładnie te same hasła. Może więcej ode mnie wymagał, bo darzył mnie sympatią?

Jakiś czas temu, jak zgrupowania w Turcji obserwował Smuda, to mówił: Taki „Zajączek”, gdyby się tak bardzo nie bał, już dawno grałby w Realu Madryt.
Wyobraźnia trenera jest ogromna… Smuda zawsze uważał, że jestem zawodnikiem, który podejmuje zbyt mało walki. Miałem inne atuty – szybkość i sprawność – ale trener oczekiwał ode mnie większej agresji. I przez jej brak zrobiłem, jego zdaniem, mniejszą karierę niż mogłem. Sam sobie tłumaczę, że to przez liczne i częste urazy. Kontuzje trochę mnie zablokowały.

Historia pańskiej choroby to kilka zapisanych kartek.
Aż tak to chyba nie. Znam paru chłopaków, którzy mieli więcej urazów… Przez kontuzje straciłem ze dwa sezony. Sporo. Miałem trzy operacje kolana, a zerwałem Achillesa w meczu reprezentacji. Trochę tego było. Najgorszy był ten odjeżdżający czas i długie rehabilitacje. Myślę, że przez to nie ugrałem tyle w życiu, ile mogłem ugrać.

Mówiło się, że przez tamto spotkanie w kadrze, z Meksykiem, przeszedł panu koło nosa wyjazd na mundial.
Tak się mówiło, ale nie dowiemy się, jakby było naprawdę. Wypadłem na cztery miesiące, kolejne półtora zajęłoby powrót do formy. Prawie pół roku. Cóż, mówi się trudno… Większość szybkościowców ma problemy z mięśniami – zwłaszcza, że ja grałem od czwartej klasy szkoły podstawowej – ale mnie one akurat omijały. Coś się działo z kolanem i nie były to urazy, które się odnawiały. Co jeden, to inny.

Co na to lekarze?
Mówili, że sport to zdrowie.

Już coraz rzadziej tak mówią.
Po pierwszej kontuzji jeden z lekarzy doradził mi, żebym rzucił piłkę. Nie zacząłem jeszcze kariery, a już chcieli, bym ją skończył. Niedługo potem trafiłem na takiego, który chciał się podjąć leczenia. Całe szczęście.

Pierwszy obóz u Smudy był morderczy?
Wielkie obciążenie. Dla chłopaka, który wskakiwał w poważny futbol, przechodził z trzeciej do pierwszej ligi, był to ogromny przeskok. Dwa treningi dziennie, prawdziwy wycisk. Ale nie bałem się solidnego wysiłku, młody organizm szybko się regenerował.

To wtedy zdobywał pan swoje pierwsze i jedyne mistrzostwo w karierze.
Wchodziłem dopiero do drużyny i choć było mi bardzo ciężko, to miałem się od kogo uczyć. Podglądałem starszych, podpatrywałem ich zachowanie, starałem się jak najwięcej nauczyć. Sama szybkość, która w trzeciej lidze robiła różnicę, przestała wystarczać. Potrzeba było czegoś więcej. Ale przy starszych kolegach, którzy dzielili się doświadczenie, było łatwiej… Dziś widzę młodych chłopaków i szczerze im współczuję. Ciężko jest się dostać do ekstraklasy, niewielu się to udaje. Ci, którzy grają więc w niższych ligach – trzeciej czy czwartej – z samej piłki nie wyżyją. Nie każdemu mogą pomóc rodzice. Muszą pracować. A w takich warunkach ciężko jest coś osiągnąć.

Zbigniew Drzymała powiedział kiedyś, że musi się pan w końcu otrząsnąć i przestać żyć mitem wielkiego Widzewa, tamtym mistrzostwem.
Ja tak tego nigdy nie odbierałem.

Za to Groclin to kolejny klub, z którym rozstawał się pan w niejasnych okolicznościach.
Zmienił się dyrektor sportowy, nagle wszyscy mieli renegocjować kontrakty. Uważałem, zresztą nie tylko ja, że to było co najmniej dziwne. Załatwiono to jednak, piję tutaj do Ruchu, w normalny sposób. Powiedzieli wprost, o co chodzi, usiedliśmy przy stole, pogadaliśmy i każdy poszedł w swoją stronę.

Do dziś wspomina się waszą grę w Pucharze UEFA, zwycięstwa nad Herthą i Manchesterem City.
W lidze dominowała Wisła, a my mieliśmy wicemistrzostwo. Miło było znaleźć się w ścisłej czołówce, z najlepszymi. Drzymała chciał jeszcze wtedy budować coś wielkiego. Zależało mu na tym, żeby piłkarzom niczego nie brakowało, żeby wszystko było na właściwym miejscu. Świetna baza, świetne warunki. Ale potem się wycofał. Groclin już nie istnieje, jest za to Polonia Warszawa.

To wtedy mówiło się o pana wyjeździe za granicę. Glasgow Rangers, Udinese, Panathinaikos, Portsmouth. Jak blisko było?
Najistotniejsze, że się nie udało.

Liznął pan lizaka przez papierek, będąc na testach w Rangersach.
Przyjęli mnie tak, jak w Polsce nowych się raczej nie przyjmuje, czyli bardzo życzliwie, przyjaźnie i z uśmiechem. U nas każde wzmocnienie traktują na początku jak obcego, wroga. W końcu to konkurencja. W Szkocji rozegrałem dwa mecze, zrobiłem dobre wrażenie, poprosili o przedłużenie testów, ale odmówiłem. Bałem się, że na koniec ze mnie zrezygnują, a ja stracę czas, wszyscy zdążą się wzmocnić i zostanę na lodzie. Nie wiem, czy dobrze zrobiłem. Może powinienem żałować. Może niepotrzebnie się przestraszyłem…

Drzymała to ostatnia, przed Józefem Wojciechowskim, osoba, która chciała inwestować większe pieniądze w futbol.
Długo budował mocny zespół i jak wydawało się, że budowa wciąż będzie trwała, to nagle się wycofał. Coś musiało się wydarzyć, coś musiało się u niego zmienić.

Każdy na początku chce, jest pełen entuzjazmu, ale potem…
Futbol w tym kraju to ciężki kawałek chleba. Kiepski biznes. Wojciechowski inwestuje kasę przez cztery lata, zatrudnia najlepszych trenerów, wydaje duże pieniądze na transfery, ale nie ma żadnych efektów. Dziś nie ma już siły, poddał się. Nie dotrwał choćby do mistrzostwa.

Rozmawiał PIOTR TOMASIK

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama