Arkadiusz Głowacki: – Jestem trochę jak ten Syzyf…

redakcja

Autor:redakcja

18 maja 2012, 11:04 • 16 min czytania

O pomyłce listonosza, całowaniu mężczyzn, Wiśle, zakreślaniu dni w iPadzie, rumakowaniu, krzywdzących łatkach i… pożegnaniu z reprezentacją. Arkadiusz Głowacki specjalnie dla Weszło.

Arkadiusz Głowacki: – Jestem trochę jak ten Syzyf…
Reklama

Zanim podpisałeś umowę z Trabzonsporem, lekko się przed tym transferem wzbraniałeś. Z perspektywy dwóch sezonów spędzonych w Turcji, było się nad czym zastanawiać?
Nie będę ściemniał. Ważną rolę odegrały kwestie finansowe. Spodziewałem się, że będzie to ciężki okres dla mnie i dla rodziny. Wiedziałem też od Mirka Szymkowiaka, jak kiedyś wyglądała sytuacja w Trabzonie i przekonanie się do wyjazdu faktycznie zajęło mi trochę czasu. Teraz dla całej naszej czwórki „Szymek” jest idolem. Żył tam sam, całkowicie zdany na siebie, jeszcze więcej czasu spędzał na obozach i praktycznie całe jego życie było związane z klubem.

Paweł Zarzeczny twierdzi, że gdy był w Trabzonie wiele lat temu, to po odsłonięciu żaluzji w oknie zobaczył kilkaset pasących się kóz. Coś mu się pomyliło?
Może w tamtych czasach tak było. Ale Pawłowi też różne rzeczy mogły się przyśnić. Mógł był po ciężkiej nocy…

Reklama

Przyznasz jednak, że samo życie w Trabzonie to straszna monotonia. Można bić rekordy w ilości przeczytanych książek, jak Adrian Mierzejewski.
Paradoks polega na tym, że wszyscy czterej, którzy wyjechaliśmy do Turcji, nieraz jako piłkarze życzyliśmy sobie chwili wolnego, a tam nagle się okazało, że musimy się zastanawiać, jak ten czas wolny zabijać. W końcu doszliśmy do wniosku, że naszą największą rozrywką byłâ€¦ trening albo siłownia. Bo i co można robić poza nim? Śpi się dość długo, zajęcia są zwykle popołudniami, a jak się wstaje, to już tylko się czeka, żeby pojechać do klubu.

Nawet obiady wolałeś jadać w domu.
Wiązało się to z poszukiwaniem świętego spokoju. W domu nikt nie chce foto, nikt nie zagaduje. Na mieście dużo częściej bywał mój brat, znany tam jako „kardes Glowaczki”.

Zdarzało mu się też odbierać twoje listy…
Była taka śmieszna historia. Zostałem ukarany za czerwoną kartkę i ta kara miała przyjść mi pocztą do domu. No i rzeczywiście, któregoś dnia pojawił się listonosz, chciał ze mną rozmawiać, a gdy tylko pojawiłem się w drzwiach, mówi do mnie: – „kardes” (czyli brat). Dopiero gdy podszedł Artur, odebrał przesyłkę w moim imieniu.

W materiale Mateusza Święcickiego w Orange Sport jest taki zabawny fragment, jak dwóch facetów podchodzi do ciebie na ulicy i całuje w policzek, a ty sprawiasz wrażenie lekko zdegustowanego.
Sami przyznacie, że nie jest to całkiem normalne, że nie znam człowieka, a ten atakuje mnie pocałunkiem. Ale z biegiem czasu zrozumiałem, że to wyraz szacunku z ich strony i przystawałem na to, żeby ich nie urazić.

Co było największym szokiem kulturowym?
Po pierwsze – uderzyło mnie, jak w Turcji szanuje się ludzi starszych. Po drugie – Senola Gunesa, czyli trenera Trabzonsporu. Pracownicy klubu boją się go do tego stopnia, że spuszczają przed nim wzrok. Niezwykle szanowana jest też starszyzna w klubie. Przed pierwszym sparingiem schodzimy do szatni po rozgrzewce, jestem spocony i nagle podchodzi do mnie młodszy zawodnik… Wyciera mnie ręcznikiem i przynosi coś do picia. Na początku konsternacja, o co chodzi? Ale potem człowiek się powoli uczył takich zachowań. Ogólnie, nigdy nie dawano mi odczuć, że jestem obcy, że pochodzę z innego kraju – byłem najstarszy, więc należał mi się szacunek. Po jakimś czasie mówili już na mnie pieszczotliwie „dede”, czyli „dziadek” (śmiech).

A inna kultura religijna? Nie przeszkadzało ci, że kolega z pokoju podczas zgrupowania wstaje świtem na modlitwę?
Na początku dzieliłem pokój z niejakim Borą i faktycznie zdarzało się przyłapać go na modlitwie o drugiej w nocy albo o piątej nad ranem. Mogło to dziwić, podobnie jak te pocałunki, ale potem przechodzi się nad tym do porządku dziennego. Kładę się na drugi bok i śpię. W końcu i tak zamieszkałem z Adrianem Mierzejewskim, on już nie musiał się modlić o piątej nad ranem (śmiech).

Tureckie media wychwyciły za to jego zdjęcie z piwem podczas jednej z imprez. Faktycznie była z tego taka afera, jak przedstawiano to w Polsce?
Absolutnie nie. Zawodnicy dostali wolne, wybrali się na wycieczkę łódką czy jachtem i Adrian naprawdę miał tam butelkę po piwie, ale… Jak widać, nie wszyscy są jednakowo inteligentni i jeden kolega Brazylijczyk zamieścił ciekawe zdjęcia na Facebooku. Ale tak naprawdę więcej się pisało o tym w Polsce. W klubie nikt do Adriana nie miał najmniejszych pretensji.

Skoro już tak rozmawiamy o różnicach kulturowych… Byłeś jedyną osobą w swojej dzielnicy, która używała kierunkowskazu w samochodzie?
Na początku używałem, ale później już dostosowałem się do realiów. I nawet podobały mi się te ich zasady – czyli na drodze wygrywa ten, który jest bardziej zdecydowany. Jak chcesz gdzieś wjechać, musisz twardo wymuszać. Czerwone światło też jest umowne – patrzysz w lewo, w prawo i jak nic nie jedzie, to startujesz. Dlatego dobrze mieć służbowy samochód.

Mandaty?
ٻadnego.

Jak wyglądała turecka szatnia?
Na posiłkach siłą rzeczy siadaliśmy w swoich grupkach językowych, ale żadnych podziałów w zespole nie było. Wydaje mi się, że w polskiej szatni jest bardziej charakternie, częściej dochodzi do kłótni, co uważam za dobre, bo oczyszcza atmosferę. W Turcji rzadko dochodzi do takich sytuacji. Kłótnie czy wymiany ciosów na treningu są karane i odbierane jako wielki skandal.

A wydawać by się mogło, że Turcy mają porywczy charakter.
Porywczy, to fakt. Ale bywało, że zawodnik wpadał do szatni, wyważał drzwi, obrażał kolegę, a chwilę później obaj podawali sobie ręce. Nie ma analiz i kłótni, że tak powiem, na chłodno. Gorąca głowa, burza w szklance wody, a po pięciu minutach wszystko mija, całusy i wracamy do roboty. Trenera interesowało to, co dzieje się na boisku.

To prawda, że po pracy z Senolem Gunesem nigdy nie będziesz narzekał na polskich trenerów?
(śmiech) Nie będę narzekał. Ale nie mam zamiaru tego rozwijać. Musicie się domyślić, jak było.

Co w takim razie powiesz o tureckich kibicach? Bywa tak niebezpiecznie, jak Szymkowiak opowiada w pewnej reklamie?
No tak, „Szymek” opowiadał, że w takich chwilach myślał, żeby znaleźć się w swoim mieszkaniu… (śmiech). Ja o mieszkaniu nie myślałem, bo takich ciężkich chwil nie było, choć spodziewałem się, że przez dwa lata mogą przydarzyć się jakieś niebezpieczne historie. Kiedy nie szło nam w poprzednim sezonie, kibice nas bardzo wspierali, przychodzili na treningi, odpalali race, śpiewali. Gdy okazało się, że po aferze korupcyjnej Trabzonsporowi nie przyznano mistrzostwa za poprzedni sezon, ich niechęć skupiła się bardziej na kibicach Fenerbahce. Wtedy działo się dużo. W pierwszej połowie przerwali mecz z sześć razy, leciały różne przedmioty, zwłaszcza na Emre Belozoglu. Na Reymonta – może poza ostatnimi derbami – bywa spokojniej.

Patrząc na przekrój tureckich trybun, wydaje się, że przychodzą na nie głównie zwykli ludzi zakochani w futbolu, nie krawaciarze z klasy biznes.
W Trabzonie każdy zna się na piłce, interesuje się klubem i Trabzonspor dla każdego jest wszystkim. Z reguły stadion jest pełny i wszyscy dopingują. Nie ma – cytując Patryka Małeckiego – pikników. Zdarzało się jednak, że zamykano stadion dla „normalnych” kibiców, a wpuszczano same kobiety i dzieci, i wtedy mogłoby się wydawać, że będzie spokojniej. Ale nic z tych rzeczy. I tak różne przedmioty leciały z trybun. Najśmieszniejsze jest to, że jak u nas zawodnik zostanie trafiony np. zapalniczką, to przerywa się mecz, a w Turcji dziesięciu policjantów stawało w półokręgu obok piłkarza, który wykonywał rzut rożny. Kiedy on uderzył, tamci się rozchodzili.

Blizn na czole chyba ci nie przybyło?
Nie, ani jednej. W Turcji gra się raczej po ziemi…

Dostawaliście zaproszenia do telewizji?
W Turcji całe medialne życie toczy się w Stambule. Nie dostawaliśmy takich zaproszeń, ale może także dlatego, że nie byliśmy wielkimi gwiazdami. Chyba żaden z nas się tak nie czuł. Generalnie jednak, zawodnicy w Turcji w większym stopniu są celebrytami i lubią „sprzedawać się” w mediach. Są bardzo otwarci na wywiady i chętniej współpracują z dziennikarzami.

W twoim kontrakcie była opcja przedłużenia pobytu w Trabzonie…
Na samym początku, przed podpisaniem umowy, zaproponowano mi kontrakt trzyletni. Mocno się starałem, żeby skrócili go do dwóch lat, bo zrobiłem wywiad środowiskowy i wiedziałem, że ciężko będzie mi tam spędzić tyle czasu. Nie chciałem zostawiać rodziny na aż tak długi okres. Dwa lata bez bliskich to i tak nie jest normalne.

Zrywałeś kartki w kalendarzu?
Zakreślałem w iPadzie.

Ale do Polski i tak wracałeś dość często na rehabilitację.
Trener nie chciał się zgodzić, żebym leczył się za granicą. Dlatego, tak naprawdę, udało mi się przyjechać do Polski tylko dwa razy. Gunes wolał, żebym korzystał z pomocy tureckich specjalistów.

Specjalistów?
Sam fakt, że wolałem pokonywać parę tysięcy kilometrów, wszystko wyjaśnia.

Tabletki przeciwbólowe dobre na wszystko?
Nie wszystko udało się zaleczyć Voltarenem (śmiech).

W ostatnich latach unikałeś kontuzji najczęściej, gdy pracowałeś z trenerami, którzy pozwalali ci na indywidualny rytm. Kiedy sam mogłeś sobie trochę dokręcić śrubę albo zluzować.
W Trabzonie nie mogłem sobie na to pozwolić. Trener wyznawał zasadę, że wszyscy pracujemy razem i w komplecie wychodzimy na trening. Pod tym kątem było mi trudno. W wolnym czasie sam próbowałem robić indywidualne treningi, ale generalnie ćwiczenia nie były ustawione pod pojedynczego zawodnika.

Nie dało się pogadać z trenerem?
To jest Senol Gunes, rozumiecie. Z nim się nie dyskutuje.

Przez lata nauczyłeś się do swoich kontuzji podchodzić z pewnym zdrowym dystansem.
Mimo że miałem ich trochę, cały czas uważam, że da się nad tym panować. Ale jeśli zostanę wrzucony do jednego kotła z wszystkimi, często wychodzą mi różne problemy. Niestety, jestem trochę jak ten Syzyf, który wpycha głaz na górę i ciągle musi to robić od zera. W dodatku najczęściej spadam na dół w momencie, gdy czuję, że jest naprawdę dobrze.

Chciałeś kiedyś zwyczajnie rzucić piłkę w cholerę?
Wiele razy. Ale jaką ja właściwie mam alternatywę? Jednego dnia powiem sobie: „kończę z tym!”, ale przyjdzie kolejny i będę sam musiał siebie zapytać: „no tak, człowieku, ale co ty teraz z sobą zrobisz?”. I wtedy właśnie zaczyna się następny mozolny powrót do zdrowia i formy. Być może jest to w jakimś stopniu uwarunkowane genetycznie, nie wiem. Dawniej wydawało mi się, że cecha „kontuzjogenny” nie istnieje. A jednak, widocznie organizmu nie da się tak łatwo oszukać.

Kończąc powoli temat Turcji, sprawiasz wrażenie lekko rozczarowanego. A wiedziałeś przecież co poświęcasz za co…
Może takie jest wrażenie, ale naprawdę cieszę się, że po tych dziesięciu latach w Wiśle udało mi się wyjechać. Czułem się zmęczony, wypalony. Uwierało mnie ciągłe branie odpowiedzialności na swoje barki. Nadarzyła się idealna okazja, żeby zacząć wszystko od nowa. Nie jestem rozczarowany, że wyjechałem, choć zdarzały się trudne momenty. Na początku łudziłem się, że może w końcu uda się uciec od kontuzji. To był dla mnie największy problem w Turcji. Jak w coś wpadłem, to ciężko było z tego wyjść. Trzeba było podejmować różne trudne decyzje – czasem nawet konfliktować się z lekarzem czy z trenerem, bo miałem jasny cel – być zdrowym i grać. Zdarzały się też piękne chwile – choćby mecze w Lidze Mistrzów, w której nie miałem okazji zagrać w Polsce. Ten hymn robi ogromne wrażenie, czuć piłkarskie święto. Przed meczem z Lille miałem kontuzję przywodziciela i mówię sobie: „mam 32 lata, gramy w Lidze Mistrzów, nie mogę odpuścić”. Wziąłem zastrzyki, zacisnąłem zęby i zagrałem. Mam pełne sześć meczów w Lidze Mistrzów!

Polecałbyś młodym polskim piłkarzom wyjazd do Turcji? Dziś mówi się, że Trabzonspor wziął na celownik Rafała Wolskiego. Myślisz, że ten transfer jest realny?
Jeśli będą chcieli go kupić, to dla nich żaden problem. Na pewno są w stanie złożyć satysfakcjonującą ofertę. Ale nie wiem, czy Rafał ma tyle doświadczenia, żeby sobie tam poradzić. Chodzi mi o samą kulturę gry czy sposób trenowania. Czekałaby go spora zmiana.

W jednym z wywiadów powiedziałeś, że w Turcji umiejętności liczą się bardziej niż walka.
Cenią przede wszystkim kreatywnych zawodników. Sami mentalnie są stworzeni do tego, żeby brać piłkę, gonić do przodu i strzelać gole. Tak też wyglądała gra w Trabzonie – atakuje cała drużyna, a broni, powiedzmy, pięciu piłkarzy. Można to porównać do gry Wisły za trenera Kasperczaka, kiedy na skrzydłach byli Kalu Uche i Kamil Kosowski, w środku „Szymek”, dwóch napastników, a obrońcy pozostawieni sami sobie z jednym defensywnym pomocnikiem.

Czego, twoim zdaniem, zabrakło Pawłowi Brożkowi, żeby odnaleźć się w Turcji?
Miał bardzo ciężko, konkurencja była ogromna. Trener tak naprawdę na niego nie postawił, ale z drugiej strony miał też zawodnika, który regularnie strzelał bramki. Gunes nie musiał szukać nowych wariantów, gdy wszystko dobrze funkcjonowało.

A Piotrek?
Do momentu kontuzji był ulubieńcem Gunesa, „synkiem” trenera. Od Piotrka zaczynało się ustalanie składu. Rzetelnie wykonywał robotę w obronie i zawsze był widoczny też w ofensywie. Absolutny numer jeden na lewej stronie. Później pojawił się uraz, kolejne komplikacje i gdy wrócił, niespodziewanie został odstrzelony zupełnie, właściwie bez szansy, że pogra. Trzeba dodać, że międzyczasie wydano pieniądze na kolejny transfer… Może jestem nieobiektywny, ale uważam, że Piotr był naszym najlepszym bocznym obrońcą.

Przez wiele miesięcy nie zagrał ani jednego meczu.
Kiedy się gra regularnie, kiedy ma się motywację, by przygotować się do kolejnego spotkania, życie w Turcji może być znośne. Ale w momencie, gdy przestajesz być potrzebny, automatycznie zaczynasz się zastanawiać nad celowością swojego pobytu, nad przyszłością, możliwymi zmianami… Piotrek nie zagrał przez rok ani jednego meczu i podejrzewam, że jego kondycja psychiczna nie jest obecnie najlepsza.

W takim razie jeszcze słowo o Mierzejewskim, który miał dobry początek, wylansowano go na gwiazdę, a później to wszystko jakoś siadło.
Nie wiem, jak najlepiej ugryźć ten temat… Powiem tak – Adrian wyglądał najlepiej w momencie, gdy wracał do Trabzonu ze zgrupowań kadry. Każdy kolejny mecz po pobycie na reprezentacji mu wychodził. Resztę każdy może sobie dopowiedzieć. Zostawmy to do własnej interpretacji.

Powiedzmy wreszcie słowo o Wiśle. Od dawna nie składałeś żadnych deklaracji, a i tak wszyscy są pewni, że już w lipcu zagrasz w Krakowie.
Rozmawiałem o powrocie jeszcze z prezesem Basałajem. Od niego się wszystko zaczęło, a później było kontynuowane przez Jacka Bednarza. Między mną a Wisłą wszystko jest ustalone. Zostały tylko… badania lekarskie.

I tutaj jest pies pogrzebany…
(śmiech) Myślę, że dam sobie radę. Powinienem je przejść w ciągu kilku najbliższych dni. Prezes Basałaj już jakiś czas temu zakomunikował mi, że jeśli nie przedłużę umowy w Trabzonie, to Wisła będzie zainteresowana moim powrotem.

Powoli staje się wyjątkiem wśród polskich klubów, bo większość jej zasłużonych piłkarzy albo do niej wraca, albo przynajmniej wyraźnie sygnalizuje taką chęć. Kosowski, Zieńczuk, Baszczyński, nawet Paulista – ich też taka oferta by skusiła.
Klub odnosi sukcesy na arenie krajowej, są oddani kibice, zawsze gra się z myślą o zwycięstwie. Jest wszystko, czego potrzeba. Myślę, że to idealne miejsce w polskiej lidze.

Twój ojciec pewnie widziałby cię w Lechu.
Kibicuje temu klubowi, ale ostatnio trochę pożartowaliśmy, że chyba nic z tego nie wyjdzie. Kiedy trener Rumak przegrał już któryś mecz z rzędu, mówię mu: „no co, tato, skończyło się rumakowanie?”. Ale później, wiadomo… Okazało się, że Lech się odbił i zasłużenie zagra w pucharach.

Jeśli zapytamy, czy Głowacki po dwóch latach w Turcji wraca lepszy, czy gorszy, to pewnie stwierdzisz, że bardziej doświadczony. Wysil się i powiedz coś więcej…
Na pewno w Turcji musiałem nauczyć się grać inaczej niż w Polsce. Jeśli w Wiśle w każdym meczu wybijałem górną piłkę po sześć czy siedem razy, to w Trazonie tyle razy robiłem to w całej rundzie. Głównym założeniem była gra po ziemi.

Wracasz po dwóch latach, ale szatnia Wisły jakby inna.
To prawda. Niby przychodzę jak do siebie, a jednak czuję się nowy.

Wróci opaska kapitana?
Kapitan już jest – „Sobol”. Czarek Wilk też sobie w tej roli świetnie radził, także raczej nie ma tematu. Ale moja rola się nie zmieni. Zawsze będę chciał komuś pomóc, gdy tylko mnie o to poprosi. Wiadomo, że łatwiej być otwartym na ludzi, gdy porozumiewasz się w swoim języku. W Turcji ciężko było mi kogoś opieprzyć czy dawać komukolwiek rady. Można było najwyżej pójść spać, samemu pewne sprawy przemyśleć, a później o nich zapomnieć.

Temat braku powołania do kadry, mimo wszystko, musi być trudny do przetrawienia.
Reprezentacja to ogólnie dla mnie trudny temat. Chyba nigdy nie udało mi się w niej zagrać tak, żebym mógł być w pełni usatysfakcjonowany. Oczywiście, zdarzały się dobre mecze, ale wszystko takie jak z Anglią albo z Niemcami i cały obraz nie wypada korzystnie. Szczerze, liczyłem się, że mogę nie zostać powołany Euro. Nawet podczas którejś rozmowy z Jackiem Zielińskim przyszła mi myśl do głowy, że będzie trudno się na nie załapać. Przynajmniej zacząłem się oswajać z myślą, że to możliwy scenariusz.

Śledziłeś na żywo, jak Smuda wyczytuje nazwiska?
Nie mogłem, bo byłem akurat na lotnisku. Ale już kilka dni wcześniej zaczęły się pojawiać w prasie przecieki, z których dało się wywnioskować, że mnie zabraknie. Trochę serce bolało, ale powtórzę – nigdy nie dałem kadrze tyle, ile bym chciał i by móc mieć jakieś pretensje.

Paradoks polega na tym, że kiedy grałeś ostatnie, dobre mecze w Wiśle, Smuda cię nie dostrzegał. Nagle, kiedy trafiłeś do Turcji, stwierdził, że wokół ciebie zbuduje swoją obronę.
Uznał widocznie, że moja jakość podniosła się przez sam fakt odejścia do Trabzonsporu. Może na moment znalazł w tym potwierdzenie, że jednak się przydam. Wolałbym jednak teraz usłyszeć, że nie pasuję do jego koncepcji, a nie, że miałem jakieś kontuzje i tak naprawdę nie wiadomo, kiedy złapię kolejną. Kilku chłopaków miało urazy do ostatniej chwili, więc ta argumentacja w stu procentach do mnie nie trafia.

Francuz ze złamaną ręką powołanie otrzymał.
Cóż, kadra jest ostatnio otwarta na ludzi… Nieco z zewnątrz. Dopiero po jakimś czasie okaże się czy grają dlatego, że chcą reprezentować Polskę, czy dlatego, żeby pojechać na Euro. Ale powtórzę jeszcze raz – nie mam problemu z tym, że X czy Y wskoczył na moje miejsce. To jest kadra trenera Smudy. Jeśli będzie chciał, może do niej powołać nawet Adamiakową i będzie to jego świętym prawem. O ile osiągnie sukces, nie będzie żadnych pytań.

Gdybyś nagle jednak wskoczył do kadry z listy rezerwowej, byłbyś gotowy do gry, czy – ujmując w cudzysłów – podniósłbyś się z leżaka?
Nie, szczerze mówiąc, ja już się w tej kadrze nie widzę. Chyba nie ma czego rozważać.

W TEJ kadrze Smudy czy tak w ogóle?
Powoli czas na mnie. To, że nie zostałem powołany w pierwszym rozdaniu, świadczy o tym, że to chyba moje pożegnanie. Nawet jeślibym wskoczył za kogoś, to moja wartość w tej reprezentacji chyba się specjalnie nie zmieni. Drugi argument jest taki, że trudno być w gazie, jeśli nie trenowało się przez trzy ostatnie tygodnie, a nie chciałbym pojechać na Euro dla samej obecności.

Gdzie w takim razie spędzisz turniej?
Robi się wokół niego coraz fajniejszą otoczkę – kibicowanie, biesiadowanie – i tak naprawdę przy tym zapominamy, że wszystko, co najważniejsze będzie działo się na boisku. Dlatego pewnie obejrzę mecze w telewizji i będę w tym momencie, mimo wszystko, mega szczęśliwy. Może zaszyję się gdzieś w lesie, dla świętego spokoju. Z piwkiem w ręku, ze znajomymi…

Przez lata przylgnęło do ciebie kilka łatek. Głowacki wiecznie kontuzjowany. A jeśli zdrowy, to na kadrze na pewno się znowu rozsypie albo strzeli samobója. Twoja renoma w piłce klubowej nijak ma się do tej reprezentacyjnej.
I niestety taką raz przypiętą łatkę trudno później odkleić. Ale nie zamierzam się tym specjalnie zasłaniać. Nie będę się wzbraniał przed opinią, że być może na ten czy inny klub jestem zawodnikiem odpowiednim, a kadra to już za wysokie progi. A może coś jeszcze innego – na przykład nie potrafię tego udźwignąć.

Na Facebooku powstała nawet grupa „nigdy więcej Głowackiego w kadrze”.
Tak, coś tam słyszałem…

Ale nie stała się hitem internetu – 1700 fanów.
A, no to chociaż tyle. Kamień z serca.

Rozmawiali TOMASZ ĆWIĄKAŁA i PAWEف MUZYKA

Najnowsze

Hiszpania

Wymęczone zwycięstwo Barcelony z trzecioligowcem. Ter Stegen wrócił do gry

Braian Wilma
0
Wymęczone zwycięstwo Barcelony z trzecioligowcem. Ter Stegen wrócił do gry
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama