Zamieszczamy… 16, 17, 18, 19, 20 i 21 odcinek bloga Darka Urbanowicza, który relacjonuje wejście Jędrka Bargiela na K2 i co najważniejsze późniejszy zjazd ze szczytu na nartach. Przez jakiś czas nie mieliśmy kontaktu, ale dzisiaj nadrabiamy wszystkie zaległości! Zapraszamy do lektury!
*
Trzy dni samochodem i w końcu dotarliśmy do Askole. Lokalesi czytają to jako Askoli. Od tego miejsca koniec z motoryzacją. Tylko buty i nadzieja na narty już na samej górze. Z Islamabadu do Chillas a potem do Skardu jechaliśmy busikiem. Ostatni etap podróży samochodowej wiązał się z ekscytującą przesiadką w samochody terenowe. To Toyoty – model sprzed dobrych 40 lat, jednak wciąż składany w Pakistanie. Nówki sztuki! Wielu właścicieli mimo wszystko przyczepia sobie z przodu charakterystyczny znak Mercedesa. He, he… Pomysł jazdy tym czołgiem po mieście został dziś zweryfikowany w drodze. Ależ one idą! Prą aż miło w najgorszym terenie, po kamulach, piachu, wodzie, grząskim żwirze. Wertepy niesamowite i dziś dopiero zrozumiałem, co miał na myśli Davo Karnicar. Wspominał, że kontuzjowany kręgosłup już prawie, prawie nie bolał, lecz po kilku godzinach na tych wertepach znów go płamało. A może trochę przesadzam z tymi wertepami. W końcu Kamil zdołał usnąć. Miotało nim na tylnym siedzeniu na boki, walił głową w szybę, ale spał.
Wyjazdowi ze Skardu towarzyszyła akcja pakowania. Ja musiałem jeszcze na szybko wysłać bloga na weszlo.com, co graniczyło z cudem. Wifi w hotelu odmówiło współpracy. W końcu zadziałało, rzekomo wysłałem i nawet nie miałem jak sprawdzić, czy wysyłka się powiodła. Wszyscy za to uwijali się jak w ukropie, w końcu jednak udało się zapakować jeden samochód bagażami i towarem, w drugie upchnęliśmy się my. Bogusław Leśnodorski nie byłby sobą, gdyby wkrótce po starcie nie przejął kierownicy. Ale miał rogala na twarzy! Cieszył się jak dziecko i nie zdziwię, jeśli wkrótce zobaczę go w Polsce w takim samochodzie.
Warto zapamiętać sobie sztywne zasady w Pakistanie. Nie fotografujemy mostów, obiektów wojskowych i kobiet. Może się to wiązać z kłopotami. Nam udało się ich dziś uniknąć. Najpierw jednak wyruszyliśmy ze Skardu na Wschód, by wkrótce przeciąć Indus i skierować się na Północ. Minęliśmy miejscowość Shigar i jechaliśmy wzdłuż doliny rzeki Shigar. Jechaliśmy prawym brzegiem podziwiając niezwykłą plątaninę i łachy rzeki o nazwie właśnie Shigar. Piasek na plażach nad Wisłą jest żółciutki. Tutaj ma on kolor czapli siwej. Jest szary, siny, nieprzyjazny. Jednak idealnie pasuje do tego księżycowego krajobrazu nagich skał piętrzących się aż do samego nieba. Po minięciu szczytu Busper (4483 m) skręciliśmy w prawo w dolinę rzeki Braldu. To właśnie ona miała nas doprowadzić do Askole. Od czasu do czasu dojeżdża się do oaz, w których znajdują się wioski. W jednej z wcześniejszych jeszcze nad Shigarem mieszkał nasz dzisiejszy kierowca. Z dumą pokazał swój dom. W pewnym momencie musieliśmy wysiąść z samochodów przejść spory kawałem na nogach. Niebezpiecznie. Osuwisko. Te skały są totalnie przeżarte przez erozję. To zaschnięte błocko, w które ktoś powciskał głazy małe i duże. Czasem taki głaz po prostu spada w dół. Wielokrotnie trzeba takie omijać, przejeżdżać przez rwące potoki. W jednej z wiosek zatrzymaliśmy się na popas. Dzieci przyniosły nam kryształy i jeszcze jakieś czarne kamienie. Inne miały węża w butelce po 7up. Ale węża też nie kupiliśmy. Widzieliśmy jak robią ciapatę, chleb wypiekany w piecu. Okrągłe placki przykleja się do ścian tego pieca i po kilku minutach zaczynają się tworzyć na cieście purchle. Wtedy można go wyjąć przy pomocy długiego pogrzebacza. Coś przepysznego.
Dojazd do Askole jest kosmiczny. Półka skalna po której jedziemy wyklucza możliwość minięcia pieszego, a co dopiero innego samochodu. Często jedzie się pod skalnymi nawisami. W górze widać skały kanionu, ale także gdzieś pomiędzy wierzchołkami pojawiają się pierwsze ośnieżone szczyty. Patrząc w mapę wnioskuję, że musiały być to Tongo (5903 m) i Gama Sokha Lumbu (6282 m). Askole położone jest na wysokim klifie. W zasadzie wtedy dopiero przydaje się czteronapęd w naszej terenówce. Na miejscu czekają na nas namioty. Przepakowujemy się, herbata, kolacja, pogaduchy, trochę spraw organizacyjnych i spać. Jutro pobudka o 5.00 rano. Ruszamy na pierwszy etap trekkingu do Jhola. To ponoć tylko 300 m w górę, ale i tak będziemy maszerować ponad sześć godzin. To dobrze, że pierwszy etap łagodniejszy. Później już tak lekko nie będzie.
*
Pierwszy dzień trekkingu gremialnie uznaliśmy za zajebisty. Wysiłek trwał ponad 6,5 godziny. Przeszliśmy około 21 km. W sumie podejścia było 450 m, ale i zejścia 320. Jhola (wymawia Dżiola) znajduje się na wysokości 3159 m n.p.m. To oaza, bo trudno inaczej nazwać takie miejsce. Mamy tu kilka zasadzonych topoli, które dają rozkoszny cień. Stoi tu wiadro, w którym w wodzie ze strumienia chłodzi się woda (200 wariatów) i cola (400). Przemarsz zakończyliśmy o 13:00. Zasiedliśmy w cieniu, napiliśmy, potem udaliśmy do pobliskiego strumienia, w którym dokonaliśmy rozkosznej krioterapii. Po kilkugodzinnym marszu w upale rozkosz nie do przecenienia. Popołudnie spędziliśmy bez pośpiechu gadając o wszystkim i o niczym, ale głównie o górach, co w towarzystwie Dariusza Załuskiego i Piotra Snopczyńskiego chyba oczywiste. Ciekawe spory obaj panowie prowadzą. Na przykład gdzie nad rzeką Dumordo znajdowała się przed dwudziestu laty tyrolka, na której przeprawiano się na drugi brzeg w skrzynce takiej jak na owoce. Albo ile jeszcze będzie trwał marsz, czy godzinę, czy pół, albo czy jesteśmy w połowie drogi, czy w czterdziestu procentach odcinka. Obaj jednak są kopalniami wiedzy na temat polskiego himalaizmu. Obaj uczestniczyli w wielkich polskich wyprawach i wcale nie trzeba ich zbytnio namawiać, by sobie przy nas powspominali. Dziś jak oczarowany słuchałem opowieści Darka na temat wielkiej postaci polskiego himalaizmu Andrzeja Zawady. Słuchałem jak urzeczony. Świetna lekcja historii.
Jutro ruszamy w dalszą wędrówkę w strony bazy pod K2. Niewiele możemy przyśpieszyć, bo po prostu mamy przed sobą jeszcze pięć dni marszu. Ni mniej, ni więcej. To rutynowa trasa i noclegi w miejscach pozwalających na wypracowanie aklimatyzacji niezbędnej do przebywania w bazie. Meta jutrzejszego etapu znajduje się w Paiju. Miejsce podobne do tego w Jhola. Niestety nie będzie strumienia z krystaliczną i lodowatą wodą do krioterapii. Coś na pewno sobie wymyślimy. Etap już dłuższy, więc na pewno skończymy go później niż o trzynastej.
Wieści z bazy. Ponoć duża wyprawa na K2, która chce wspiąć się na wierzchołek atakując przez Żebro Abruzzi założyła obóz IV. Nie mamy tej informacji potwierdzonej. Tymczasem Jędrek Bargiel z Januszem Gołębiem pracują nad założeniem obozu nr III na drodze Cessena. Darek Załuski z optymizmem twierdzi, że zdążymy na atak szczytowy. Przychylam się swoimi nadziejami do jego optymizmu.
Równolegle z nami na trekkingu znajduje się wyprawa pewnej Chinki, której nazwisko muszę ustalić. Jest sama, towarzyszy jej za to sześciu Szerpów. Niezwykła sympatyczna ekipa. Nepalczycy bardzo rozmowni, zresztą owa Chinka również. Przyznała dziś, że ma dzień lenia. Podróżuje więc… konno, czy też po prostu na ośle. Sam już nie wiem co to za zwierzaki, czy mikro koniki, czy muły czy osły. A może każde jest inne? Pani ta (może panna?) jest autorką dwunastu wejść na ośmiotysięczniki. Kilka dni temu z sukcesem zakończyła wspinaczkę na Nangę Parbat. Teraz planuje zdobycie Broad Peaka, a na deser zostawiła sobie numer 14. Sziszapangma znajduje się na terytorium Chin, więc będzie to na pewno spektakularny atak.
*
Zobaczyłem dziś Baltoro. Spełniłem nieuświadamiane marzenie. To najdłuższy lodowiec poza strefą polarną. To on nas zaprowadzi pod K2. Aż mnie jakieś takie wzruszenie nagłe dopadło i się jakoś tak oczy mnie zeszkliły. Dziś w ogóle byłem delikatnie rozdygotany emocjonalnie. Zmęczenie się nawarstwia. Jutro dzień odpoczynku i aklimatyzacji, ale po kolei.
Znów przeżyliśmy niesamowitą przygodę. Świetny etap, niepozorny. Drugi dzień trekkingu, przed którym ostrzegał nas Dariusz Załuski, dał nam porządnie w kość. Niby dystans podobny jak wczoraj (21 km), jednak przewyższenie 400 metrów, trudny teren i słońce w pierwszych… Cieszyliśmy się, że około 11:00 pojawiły chmury i przysłoniły git planetę. I tak mamy czerwone twarze, uszy i karki od poparzeń, mimo smarowania filtrem 50. Droga z Jholi (3200 m) wiodła wzdłuż rzeki Biaho Lungma (trzymam się nazw wg trekkingowej mapy wydawnictwa Terra Quest, na polskiej mapie – bardzo fajnej swoją drogą – Master Topo Grzegorza Głazka nie uwzględniono nazw rzek niestety).
Wyszliśmy o 6:15 licząc, że jak najdłużej będziemy maszerować w cieniu. Z cienia wyszliśmy już o 7:20 i aż do popasu lanczowego świeciło ostro. Jeśli czasem mówi się o irracjonalnych zachowaniach w górach, dziś przeżyłem coś dziwnego. W pewnym momencie posilając się spostrzegłem osła, który przemaszerował koło nas w pełnym objuczeniu. A tam… złożony na pół pokrowiec na narty. Co byście pomyśleli? Mi od razu przyszło do głowy, że ktoś go po prostu złożył tubę łamiąc przy tym narty. A przecież takie narty trudno zdobyć nawet w Warszawie, a co dopiero na tym karakorumskim odludziu do sklepu na szybko się nie poleci. Narobiłem rabanu. Na szczęście nie doceniłem tragarzy i sprawa szybko się wyjaśniła. Wcześniej bowiem przełożyli narty do drugiego pokrowca, które jeden z nich niósł na plecach lawirując umiejętnie slalomem między głazami.
Nie możemy się nadziwić gracji, lekkości z jaką poruszają się tragarze. Średnio niosą na plecach 25 kg, często więcej. Osiołki (zasadniczo to nie tylko osiołki, ale i konie oraz muły) dźwigają mniej więcej dwa razy więcej niż ludzie.
Dziś niestety ostatni raz spotkaliśmy Chinkę, która jedzie po swój trzynasty ośmiotysięcznik. Trochę z niej szydzimy, bo uważamy za mało sportowe pokonywanie trekkingu w siodle. Z drugiej zaś strony rozumiemy to sportowe podejście. Bo skoro idzie na wynik, a Chiny są we wspinaczkowej ofensywie, to być może nikt nie będzie jej rozliczał z jazdy na ośle. My mamy jednak bardziej romantyczne podejście do gór. Jeśli Luśka (bo jakoś tak się przedstawiła) „zaliczy” tym razem Broad Peak (niedawno wdrapała się na Nanga Parbat), pozostanie jej tylko Sziszapangma w Chinach. Ale to już w przyszłym roku, bo dzięki polskiemu wspinaczowi Chińczycy zamknęli możliwość wspinania się w Himalajach. Głośna sprawa. Może zobaczymy ją jeszcze podczas noclegu w bazie pod Broad Peakiem.
Dziś na krótko pożegnaliśmy się z Dariuszem Załuskim. On jutro skoro świt wyruszy w stronę Urdukas – kolejnego przystanku. Ma klimatyzację i może pokusić się o szybsze zdobywanie wysokości niż my. Zabiera sprzęt potrzebny w bazie i przybędzie do niej dwa dni wcześniej niż my. #K2SKIChallenge Chasing Group pozostaje w Pajiu dzień dłużej. Musimy trochę odetchnąć, bo od Urdukas (4000 m) już zaczynają się wysokości i regeneracja będzie nieco utrudniona. Jutro więc odpoczywamy. Może zajrzę do książki w końcu, bo jak dotąd wcale nie miałem takiej potrzeby. Rozmowy wystarczają za wszelką rozrywkę intelektualną (nie wspominając o pisaniu bloga rzecz jasna). Kamil Borowski obiecał nam w końcu trening pięściarski. Mamy bowiem rękawice!!! Będzie wesoło, to na pewno. Dobranoc tymczasem, bo ślepia mi się kleją sakramencko.
*
To ostatni przystanek przed Lodowcem Baltoro. Z oazy Pajiu widać już szare zwały czoła lodowca. Widać też piękne Trango Towers. Ponoć z Baltoro, z poziomu Urdukas do którego zmierzamy, będą jeszcze bardziej efektowne. Po wczorajszym drugim etapie trekkingu mieliśmy nie lada zagwozdkę, taką z cyklu „Should I stay, or should I go”. Ostatecznie przychyliliśmy się do argumentacji Piotra Snopczyńskiego. O świcie zaś w dalszą drogę ruszył Dariusz Złuski z kilkoma tragarzami i osiołkami. Strasznie go ciągnie w górę. Ma poczucie straconego czasu po tej akcji z zębem i nieplanowanym pobycie w Skardu. Z drugiej strony nieczęsto zapewne się zdarza, by podczas jednej wyprawy robić ten sam trekking po dwakroć.
Spędziliśmy klimatyczny wieczór tutaj w obozie. Tragarze zrobili sobie imprezkę. Siedzieli w okręgu (z grubsza rzecz ujmując), śpiewali, klaskali, tańczyli. I to na trzeźwo! Dołączyliśmy się do nich, ponagrywaliśmy filmy, porobiliśmy zdjęcia, potańczyliśmy ;). Jeden z nich akompaniował na kanistrze uderzając w niego jak w bęben ręką i korkiem. Pieśni emocjonalne, ale i radosne. W szczególny trans wpadli, gdy my rozpoczęliśmy wyczyniać dzikie figury na środku.
Kiedy rano wstaliśmy na śniadanie, po niezbyt dobrze przespanej nocy, Darka już w obozie nie było. Zapowiadał się niemiłosierny upał. Szacujemy, że w słońcu mogło być nawet około 50 stopni. Wędrówka po lodowcu w takich warunkach może spowodować ugotowanie od środka. Jak w mikrofali, albo piekarniku. Musimy się na jutro dobrze przygotować. Postój w Pajiu miał być dniem odpoczynku. Ale zrobiliśmy aktywację. Przedpołudniowy upał jednak spędziliśmy na słodkim lenistwie. Czytam Solaris. W jednym z pierwszych rozdziałów poświęconym inteligentnej istocie oceanu na planecie padło pytanie, które jakoś tak mnie prześladuje teraz, czy skała to duży kamień? Spotkany w Pajiu Anglik, który trzy razy schodził tu z Concordii powiedział, że podczas wędrówki po lodowcu po prostu się ugotował. Wspominał też, że nie jest tam wcale bezpiecznie, ze względu na sypiące się kamienie, małe i większe.
Wielodniowy trekking jest też okazją do wycieczki w głąb siebie. Drążą nas pytania dotyczące samopoczucia. Czy ćmiący ból głowy wynika z rosnącej wysokości, czy raczej z permanentnego niewyspania? A może z odwodnienia? Chcąc nie chcąc obserwujemy własne organizmy, pytamy, rozmawiamy. Tu słowa uznania dla Bodka Leśnodorskiego. Ma lekarstwa ma każdą okoliczność. W tym miejscu podziękowania dla Guci Pokorowskiej-Allen, która nam doradzała w kwestii zaopatrzenia farmaceutycznego. Korzystają z tego też tragarze, którzy przychodzą do nas z różnymi dolegliwościami. O trening kardio zadbał dziś Kamil Borowski, który poprowadzić trening pięściarski, ku uciesze nas oraz lokalesów, którzy zaśmiewając się powtarzali nasze ruchy, uniki, ciosy i próbowali sparować. Popołudniową porą ruszyliśmy się z Bodkiem na spacerek. W ciągu pół godziny zrobiliśmy ok. 200 m w górę, posiedzieliśmy na wysokości 3600 dobry kwadrans i wróciliśmy do obozu po ponad godzinny żwawym marszu.
*
Nie pamiętam, bym kiedykolwiek dostał w kość tak mocno jak dziś. Spacer z Pajiu zmienił się w spore wyzwanie już po pierwszych krokach na Baltoro. Wcześniej marzyłem, by go w ogóle zobaczyć. Jak już go ujrzałem, to chciałem na niego wejść. Jak już wszedłem, to myślałem by jak najszybciej dzisiejszy marsz się skończył. Początek nie wróżył niczego złego. Zbliżaliśmy się w miarę raźnym krokiem do czoła Baltoro. Wygląda trochę jak ponury uśmiech rekina ludojada. Zębiskami zatopionymi w ołowianym dziś niebie były wieże Trango, a więc pasmo Trango Towers. Kiedyś, jeszcze w Radiu PIN gościłem ekipę, która najpierw zamierzała się wdrapać na którąś z tych niesamowitych ścian, po powrocie opowiadali o swoich przygodach. Z tego co pamiętam ostatecznie Trango się nie dało zdobyć, ale weszli na sąsiadujący Baltoro Cathedral. Och, jak bardzo wtedy nie wiedziałem, o czym oni opowiadali. Właśnie zasypiam z niesamowitym widokiem na Trango Towers i Cathedral. Magnetyczne miejsce to Urdukas. Tu zatrzymują się wszystkie wyprawy i trekkingi podążające pod ośmiotysięczniki oraz te wracające już po zaliczeniu przygody życia. Piotrek Snopczyński opowiada o słynnym buncie tragarzy podczas wyprawy na K2 Wandy Rutkiewicz. Ponoć na skałach siedziało 120 Pakistańczyków, jeden obok drugiego, jak małpki na gałęziach. Wanda Rutkiewicz siedziała na fotelu przed swoim namiotem i ostentacyjnie robiła sobie manicure. Przetrzymała ich.
Ja dziś wystawiłem swój organizm na nie lada próbę. Przemaszerowaliśmy ponad tysiąc metrów w pionie i blisko 20 w poziomie. Mój zegarek wskazał, że spaliłem dziś ponad 5600 kalorii. Prócz śniadania (dwa omlety) zjadłem tylko dwa jajka i ciapatę z serkiem topionym. W pewnym momencie, kiedy wyszło zza chmur słońce byłem bliski omdlenia.
*
Jest mi bardzo zimno. Palce mam skostniałe. Tragarze i poganiacze wykrzykują rozbawieni. Siedzą skupieni chyba po dziesięciu w bunkrach własnej konstrukcji. To okręgi o średnicy dwóch-trzech metrów. Na podłożu karimaty, materace, worki jurtowe. Ściany z kamieni. Konstrukcja wznosi się nie wyżej niż metr. Wiatrochron. Od deszczu chroni ich brezent, zazwyczaj czerwony. W tym bunkrze najbliżej naszego obozowiska już cisza. Nawet przez cały dzień aktywna wokalnie koza nie pobekuje. Ma wyrok śmierci. W końcu skończy w zupie trekkersów. Dziś odpaliliśmy sobie muzykę. Po raz pierwszy. Świetną kolekcję ma Piotrek Snopczyński. Słuchaliśmy i gadaliśmy prawie do dziewiątej wieczorem. To późno. I zimno.
Jesteśmy na lodowcu. Dotychczasowe obozy były namiastką doświadczenia dzisiejszego. W Jhola było gorąco, podobnie w Pajiu. W Urdukas nieco inaczej, bo w końcu nie spaliśmy w zaimprowizowanej oazie (drzewa z nasadzeń – lipy, wierzby), tylko w namiotach rozstawionych między skałami na wąskich półkach. Ta noc da nam się we znaki. Snopek już od dwóch dni impregnuje organizm jakimiś tajemniczymi środkami na nerw kulszowy. Wystarczy, że dupsko przez chwil kilka będzie wystawać poza materac i kłopot gotowy. Można się rano nie wyprostować. Opisał nam oczywiście, jak wygląda nerw kulszowy i gdzie jest tuż pod skórą.
Dzisiejszy etap stosunkowo krótki. Połowa tego co wczoraj. Kiedy dotarliśmy do Gore II kuchnia i jadalnia już stały. Ciekawy etap. Niby 300 m wyżej niż Urdukas, ale aby tu dotrzeć trzeba się nieźle nalawirować po lodowcu. Ścieżka nie zawsze jest super widoczna. Próbujemy sami nawigować i generalnie wychodzi to nam całkiem nieźle, ale są takie momenty, że każdy by chciał pójść innym wariantem. Staramy się jednak nie rozdzielać. Każdego dnia ktoś ma swój osobisty kryzys. Ja się męczyłem wczoraj. Dziś Bodek Leśnodorski. Wysokość, do tego inne jedzenie, inna woda, wysiłek – tysiące kalorii spalanych podczas marszu. To wszystko daje o sobie znać. Nie myślcie, że tylko my słabiaki. Snopek i Dariusz Załuski też mieli gorsze chwile. Tak tu po prostu jest.
Trasa dzisiejszego etapu wiła się po Baltoro niczym wąż wracający z dobrej imprezy. Wczoraj trzymaliśmy się prawej strony i ten aspekt co do zasady przesądzał o wariantach nawigacyjnych. Utrudnieniem nawigacyjnym dziś było, że ścieżka wiodła bliżej centralnej osi lodowca. Widoki zapierające dech. To oczywiste. Niech jednak nie łudzi się nikt. Zwiedzania, podziwiania landszaftów w skali dnia to może są minuty. Poza tym widzisz albo dupę osła, jeśli dasz się wyprzedzić karawanie, albo pięty kolegi walczącego z nawierzchnią, albo po prostu patrzysz pod własne nogi. Jeśli podniesiesz wzrok z własnej trajektorii na krajobraz, zapewne dokonasz mocnego przechyłu. Nie ma co ukrywać, że brakuje nam techniki marszu. Lokalesi napierają lekko krocząc, wyszukują teren idealny do optymalizacji tempa. Oni chyba nie zwiedzają, tak ogólnie. Nie wydają się towarzystwem skłonnym do refleksji. Podbijają do nas głównie w sytuacjach nagłych. Raz dziennie przychodzi jeden wskazując palcem na jeden z zębów trzonowych. Pastylka przeciwbólowa. Drugi tak sobie rozharatał okolice Achillesa, że Bodek który go pierwszy ratował omal nie omdlał. Potem opatrywał go już Piotrek Snopczyński, w końcu GOPR-owiec i ratownik medyczny. Wcześniej kogoś trzeba było raczyć maścią na paskudne zmiany świerzbowe, inny chyba miał zapalenie żyły w okolicach pachwiny. Ponoś w latach 80-90 wyprawy w obowiązku miały leczenie tragarzy i poganiaczy. Całe wioski stawiały się po interwencję lekarską. Antidotum na wszystkie dolegliwości stanowiła witamina C. W sumie niewiele się zmieniło.
Obóz Gore II położony jest u podnóża Mashergruma. Co bardziej wytrawni Czytelnicy pamiętają, że w Skardu spaliśmy w hotelu o tej nazwie. To siedmiotysięcznik. Zerkaliśmy na niego już dziś podczas marszu, jednak ten etap odbywał się pod urokiem Gasherbruma IV, którego idealny stożkowy kształt wyznaczał naszą rutę. Przepiękna góra. Pokazał nam się też Broad Peak, ale co chwilę niknął w chmurach. Potem już wszystko przykryły chmury. Ich pułap oceniam na 4500 m, czyli jakieś 200 m więcej niż nasz obóz. Padało. Być może niezbyt intensywnie, ale wszyscy pozamykaliśmy się w namiotach. Trochę drzemki, trochę walki o utrzymanie ciepła. W końcu pod wieczór wyszło słoneczko, zrobiło się ciepło. Ubrani byliśmy w bieliznę termiczną, puchówki. Ziąb przenikliwy. W końcu pod cienką warstwą kamieni jest lód. Po nerach ciągnie niemiłosiernie.
21:17. Siedzę i piszę w namiocie. Do Gore II dotarła jakaś karawana z góry. Słychać chrzęst kopyt, sapanie zwierząt i pohukiwania poganiaczy. Trza iść spać. Plan na jutro: mierzymy w bazę pod Broad Peakiem, jednak dzisiejsza słabość żołądkowa Bodka wymusza na nas alternatywę w postaci postoju w Concordii, to taki znany camp wyprawowo-trekkingowy. Zobaczymy. Śniadanie 6:00. Wymarsz pewnie o 7:00. Pojutrze powinniśmy być w bazie pod K2 z nasza ekipą K2 SKI Challenge. Nie mamy kontaktu od kilku dni. Pogoda w górach nie wygląda na zbyt przyjazną. Wczoraj spotkałem Norweżkę w czapce Nowej Zelandii i powiedziała, że pogoda ostatnich dwóch dni zmusiła wszystkich do wycofania z góry. To dobra informacja dla nas psychofanów Jędrka Bargiela. Za półtora dnia będziemy mądrzejsi.
*
Zupełnie jak w Mordorze – powiedział Bodek Leśnodorski, kiedy rano wyszliśmy z namiotów. Od kilku godzin lało. Ciężko było dospać do pobudki. Śniadanie zaplanowaliśmy na 6:00. O 7:27 już maszerowaliśmy w stronę obozu bazowego pod Broad Peakiem. To dwie godziny od naszego docelowego obozu pod Czogori. Chcąc nie chcąc mija się to miejsce w drodze pod K2. Chmury wisiały kilkadziesiąt, może sto metrów nad naszymi głowami. Deszcz siąpił, momentami przechodził w mżawkę. Etap daleki od rozkoszy. Dotąd pogoda nas rozpieszczała. Gorąco było na dole, podczas pierwszych dwóch etapów, wzdłuż rzeki. Na lodowcu już lepiej. Czuliśmy chłód, ale szliśmy wciąż na lekko. Upał za to spowalnia. Utrudnia. Mniej dziś piliśmy, siłą rzeczy. W upale opróżniałem trzylitrowy bukłak, musiałem nawet uzupełniać wodą ze strumienia. Dziś piłem po kilka łyków tylko pięć razy. Za to na popasie wypiłem termos (rozmiar idealny 0,7 litra) herbatki z miodem. Posiłek stanowiło jajko i placek z serkami topionymi (happy cow). Jedno jajko oddałem Piotrkowi Snopczyńskiemu, który gdzieś zapodział swój prowiant.
Podczas posiłku minął nas jeden z naszych tragarzy. Po kilku zdaniach wymienionych z Alim, szefem karawany (kucharzem), musieliśmy się określić, czy idziemy do Concordii czy pod Broad Peak. Decyzja: Concordia. Zatem jutro etap Concordia – K2 Bace Camp. Niesamowicie cieszyliśmy się, kiedy chmury na chwilę się przetarły i ujrzeliśmy wierzchołek Czogori. Nie udało nam się jednak dostrzec Góry Gór w całości. Kilkaset metrów przed obozem przyglądaliśmy się z Bodkiem serakom i wijącemu się między nimi strumieniom, a pod nogami poczuliśmy tąpnięcie. Faktycznie dopiero teraz spostrzegliśmy, że stoimy przy tworzącej się szczelinie. Teren pod nami zapadł się dobre 15 centymetrów. Czmychnęliśmy bezzwłocznie. Na górze powitano nas herbatą (ho). Lokalesi piją za to czia, dziwna herbatka na bazie mleka serwowana na słono.
Co się je? Dziś Ali pobił sam siebie. Klasyczna tłusta zupa na kozinie z warzywami, zagęszczona. Pyszna, choć konsystencja mi osobiście nie do końca odpowiada. Potem Abbas – niezwykle szybki na podejściach pomocnik Alego, dziś paradował w klapkach i kapeluszu kowbojskim – przyniósł półmisek makaronu (muszelki, nie wiem jak to z włoska się nazywa) z koziną i warzywami. Pycha! Dodał też potrawkę z ziemniakami i czerwonym sosem. Nie wyliczając, Bodek dwa razy sobie dokładał. Po pierwsze, że smaczne, po drugie, że ciągle walczy ze skutkami zatrucia, a ta potrawa miała naprawdę subtelny smak. Nie zasypałem jej pieprzem. Kamil Borowski niezłomny. Coś narzekał pod wieczór na delikatne zawroty głowy, ale czuł się dobrze. Profesor Snopczyński nie omieszkał poopowiadać nam historii z życia wziętych. Był tu kilkanaście razy. W skrócie: zimą temperatury spadały do -40 stopni Celsjusza! I to właśnie tutaj, na Gasherbrumie II odmroził sobie palce u stóp. Kopalnia wiedzy i anegdotek.
Śpimy na wysokości 4600 m n.p.m. Dotąd całkiem nieźle znosimy zmianę wysokości. To ważna noc. Jutro wchodzimy już do bazy.
*
Kiedy napieraliśmy podczas trekkingu mieliśmy czarne wizje, że ekipa K2 Ski Challenge pomacha nam schodząc już po zdobyciu drugiej góry świata. Baliśmy się, że nie zdążymy. Dotarliśmy jednak wczoraj, kiedy Andrzej Bargiel pracował w górze szykując się do zjazdu z wysokości 6500 m. Zrobił to świetnym stylu, wzbudzając falę entuzjazmu nie tylko w bazie, ale też w bazie pod Broad Peakiem.
Od rana czuć tu pewne napięcie. Dopiero trening pięściarski z udziałem Jędrka poprowadzony przez Kamila Borowskiego pozwolił wszystkim odetchnąć, pośmiać się, w końcu trochę zmęczyć. Wszystko odbywało się na nierównej, lodowo-kamienistej nawierzchni morenowej. Trzeba bardzo uważać na nogi.
Przedostatnia akcja górska, której celem jest zdobycie i zjazd narciarski z K2 zacznie się już jutro. Andrzej Bargiel twierdzi, że jest gotowy do ataku na K2 – drugi szczyt świata. Już samo zdobycie byłoby wyczynem nie lada, bo od trzech lat nikt na wierzchołku się nie pojawił. Ostatnią osobą, która stanęła na szczycie jest obecny tu Janusz Gołąb. Uczestnik planowanej zimowej eskapady w to miejsce pomagał Bargielowi przy postawieniu obozu trzeciego. Podczas wczorajszego wyjścia Bargiel współpracował z Dariuszem Załuskim i
Jerzym Natkańskim, którzy podobnie jak Janusz Gołąb są tu na rekonesansie przed zimową wyprawą na K2. Wspinacze zeszli bezpiecznie do bazy trzy godziny później.
– Celem tego wyjścia było przygotowanie stanowiska asekuracyjnego w szczególnie niebezpiecznym miejscu na trasie Piotrowskiego i Kukuczki. Tam będę mógł zjechać zabezpieczając się liną – skomentował po zjeździe Andrzej Bargiel. – W górze byłem już siedem razy. Czuję się mocny. W najbliższych dniach będę atakował K2 – zadeklarował.
Na pierwszy ogień w górę jutro rusza Dariusz Załuski, Jakub Poburka i doktor Krzysztof Wranicz. Ci dwaj ostatni to TOPR-wcy. Ich zadaniem ma być dotarcie do obozu III i wyniesienie tam dodatkowe sprzętu. Jędrek i Janusz Gołąb mają ruszyć pojutrze o świcie i dotrzeć na wysokość 7500 m. – Tam mam złapać oddech, spędzę tam około godziny, by dać impuls przysadce mózgowej do dodatkowej produkcji krwinek czerwonych, co przekłada się na aklimatyzację. Chcę stamtąd zjechać na nartach drogą Cessena – dla próby tego przejazdu, potem odpocząć w bazie i ruszamy na ostro – zapowiedział Jędrek.
Trzeba jednak pamiętać, że warunki pogodowe rozdają w tej sytuacji karty. Pogoda tutaj w Karakorum charakteryzuje się szczególną zmiennością. Mimo że w bazie (na wysokości 5000 m) wydaje się być ładnie, powyżej 6000 m wieją bardzo silne wiatry. Na okolicznych ośmiotysięcznikach warunki pojawiają się, dochodzi do udanych ataków szczytowych. K2 jednak to inna kategoria gór ośmiotysięcznych. Nie bez
przyczyny nazywa się ją Górą Gór. Wyzwanie przed Andrzejem i ekipą ogromne.
DARIUSZ URBANOWICZ