Znamy co najmniej kilka takich osób, dla których piątek oznacza zwykle pożegnanie z pamięcią odnośnie wydarzeń wieczora. I dziś trzeba się chyba będzie udać do nich na korepetycje, bo na każdym, kto postanowił zafundować sobie czteroipółgodzinny maraton z ekstraklasą, jego przebieg po prostu musiał odcisnąć bolesne piętno.
Kojarzycie eksperyment z psem Pawłowa? Zwierzak przed karmieniem słyszał dzwonek, co w końcu wywoływało reakcję wydzielania śliny nawet wtedy, gdy brzmiał sam dźwięk, a karma nie była mu podawana. Dziś można sobie było również wypracować pewien odruch. Odpalasz Sandecja – Arka – dostajesz niestrawności od oglądania. Odpalasz Wisła – Bruk-Bet – dostajesz niestrawności od oglądania. Naprawdę, mamy obawy, że gdy jutro o 15:30 trzeba będzie włączyć telewizor, brzuchy zaczną nas boleć już w momencie schwycenia pilota w dłoń.
Ekstraklasa pokazała dziś ponad wszelką wątpliwość, dlaczego miłość do niej jest uczuciem tak trudnym. Spodziewaliśmy się kolejnego show Carlitosa. Może błysku Boguskiego. Może jakiegoś pójścia na przebój Śpiączki. Ewentualnie niekonwencjonalnego rozwiązania Małeckiego, który przecież w poprzednim sezonie strzelił parę takich bramek, że klękajcie narody. Dostaliśmy w zamian spotkanie, w którym największe plusy stawialiśmy w jego trakcie przy nazwiskach Frana Veleza, Jana Muchy, Artioma Putiwcewa czy Vitalisa Maksimenki. Z całym szacunkiem do tego zestawu – no raczej nie na to liczymy odpuszczając piątkową imprezę i wybierając otwarcie weekendu z Cezarym Olbrychtem i Grzegorzem Mielcarskim za „majkiem”.
Kryzysów, czy – skoro padło słowo maraton – ścian mieliśmy podczas drugiego piątkowego meczu naprawdę sporo. Ekspres do kawy nie wyrobił, zaopatrzenie w energetyki pobliskich Żabek skończyło się na długo przed końcowym gwizdkiem, z zapałek, na których trzymały się powieki, zaczęły wychodzić drzazgi. Ożywczych powiewów było naprawdę jak na lekarstwo. Centrostrzał Carlitosa, słupek Małeckiego, strzał Głowackiego z wolnego, wreszcie pierwsze celne uderzenie – Carlitosa obronione w wielkim stylu przez Muchę… Pod dogodne sytuacje przynajmniej dwie z tych czterech i tak mocno trzeba naciągać.
Napisalibyśmy, że obraz meczu ratuje nieco bramka Brleka z 90. minuty po naprawdę dobrej wrzutce Sadloka (bo celnej i do zawodnika, który wbiegł w pole karne kompletnie bez krycia, niezauważony przez zdezorientowanego, zostawionego przez kolegów z dwoma rywalami w swoim obrębie Kecksesa) ale szczerze? Wątpimy, że ktoś poza nami (my oczywiście z obowiązku) dotrwał do momentu, w którym przy Reymonta zamiast pomruku niezadowolenia poniosły się okrzyki radości. I jeśli mamy bramkę Brleka traktować w ramach nagrody pocieszenia, to tylko pod warunkiem, że dzięki niej zacznie się w drugiej ligowej kolejce strzelanie z ostrych naboi, nie z kapiszonów i pustaków.
Póki co nie wygląda nawet na to, by na tę kolejkę ktokolwiek jak dotąd wyszedł uzbrojony.
[event_results 338835]