Pamiętacie, co robiliście w 2002 r. dokładnie o tej porze? Podejrzewamy, że ni cholery. Ale Cezary Trybański na pewno kojarzy wszystko, klatka po klatce. Siedział wtedy pewnie w jakimś hotelu w Memphis i czekał podekscytowany na dopięcie kontraktu z Grizzlies, bo podpis na umowie wartej 4,8 mln „zielonych” miał złożyć następnego dnia. Tak, tak, od chwili, kiedy Polska doczekała się swojego pierwszego gracza w NBA, minie jutro dokładnie 15 lat.
Trudno powiedzieć, kto był wtedy w większym szoku. Sam Trybański, który trafił do najlepszej ligi świata, chociaż w polskiej był szaraczkiem i długo nie łapał się nawet do składu, czy jego kumple z Pruszkowa, dla których był gościem rzucającym podczas treningów niekiedy jedynie na boczny kosz. Bo jak to? Do NBA nie trafił Adam Wójcik, a trafił jakiś Cezary Trybański, który w naszej lidze nie zagrał nawet 50 meczów? No tak.
Okoliczności jego wyjazdu za ocean – niepodpisanie kontraktu w Pruszkowie i udział w treningach pokazowych w Stanach w obecności skautów – są kibicom basketu doskonale znane, więc nie będziemy odgrzewać kotleta. Jedno jest jednak pewne: decydujące było jego 218 cm i to że mimo takich gabarytów potrafił jeszcze odbić się od ziemi i całkiem przyzwoicie skakać. Nie miał przecież doświadczenia, mało tego, niektórych manewrów podkoszowych uczył się dopiero w USA. Zainteresowanie jego zatrudnieniem wyraziło kilka klubów, ale Trybański ostatecznie wybrał „Niedźwiadki”, a umowa została klepnięta właśnie 22 lipca. Polak za trzy lata gry miał dostać 4,8 mln dolarów. Patrząc na wcześniejszy przebieg jego kariery można powiedzieć, że rozbił bank. American dream. No i nie każdy dziś pewnie pamięta, ale kiedy Czarek wchodził wówczas do szatni Grizzlies, swój drugi sezon w NBA rozgrywał tam Hiszpan Pau Gasol, późniejszy gwiazdor ligi. Całkiem fajne towarzystwo.
Pruszków i Warszawę skąd pochodzi, zamienił więc na Memphis, skąd pochodzi Elvis Presley. I kto wie, był pewnie najwyższym na świecie sobowtórem ikony muzyki, bo jak wiadomo, w Memphis przebieranki na jego podobieństwo to tradycja.
W kraju, chociaż 15 lat temu jeszcze nie każdy był podpięty do internetu, zaczął się szał. Kibice nie wierzyli w tego newsa, bo dla klubów NBA Polska była koszykarskim krajem trzeciego świata. To było wydarzenie tak dużego kalibru, że o pierwszym Polaku w NBA pisały nawet gazety, do których tematy sportowe pasowały tak jak Kielce do stolicy mody. Trybański z dnia na dzień stał się w Polsce gwiazdą, chociaż nie zagrał jeszcze nawet minuty w lidze. Fani gier komputerowych, a konkretnie NBA Live, na pewno pamiętają tę frajdę, kiedy mogli powalczyć o mistrzowski pierścień swoim krajanem. Zabawy nie psuło nawet pokraczne czytanie nazwiska przez komentatora, który użyczył swojego głosu (Tribansky!), czy to, że z racji kiepskich statów nasz zawodników był masakrowany na boisku przez Allena Iversona i resztę. Nie to było jednak ważne. Ważne, że był.
Właśnie, był. W realu Trybański ligi też nie podbił i zaliczył jedynie 22 mecze, które skończył ze średnią 0,7 pkt. i 0,3 bloku. Marny dorobek, chociaż znalazł się też w kadrach Phoenix Suns, New York Knicks, Chicago Bulls i Toronto Raptors. Jak się okazało, sam potencjał i centymetry to za mało. Znacznie lepiej radził sobie w D-League, czyli lidze będącej przyczółkiem m.in. dla graczy, z których kluby NBA zrezygnowały. Tam był jednym z czołowych graczy na swojej pozycji. Później zahaczył jeszcze o Grecję, Czechy, Litwę, po czym w 2013 r. wrócił do Polski zakładając kolejno koszulki Polpharmy Starogard Gdański, AZS-u Koszalin i ostatnio Legii Warszawa. Karierę zakończył na początku tego roku.
Ale chociaż oszałamiającej kariery w Stanach nie zrobił, to z głodu nie umrze. Przysługuje mu bowiem emerytura NBA, którą będzie mógł zacząć pobierać po ukończeniu 50. roku życia. Na początek na jego konto wpływać będzie rocznie 19 tys. dolarów z haczykiem, ale po kolejnych dwunastu latach kwota ta skoczy aż do 60 tys.
Czyli Czarek będzie mógł tylko pomachać ZUS-owi. Zazdrościmy.
Fot. trybanski.com