Skoro od czasu do czasu możemy pisać o pracy straży miejskiej, filmie Kac Wawa, urzędnikach kupujących rowery za publiczne pieniądze czy robić wywiady z bokserem, który kiedyś uważał się za kibica Wisły, to chyba nie trzymają nas żadne bariery i ramy. Dziś postanowiliśmy wejść za kulisy meczów reprezentacji. Ale tym razem nie wprost do szatni. Dotknąć tematu – mimo wszystko – istotnego, co pokazała choćby niedawna afera z orzełkiem. Porozmawiać z tenorem Markiem Torzewskim, który do dziś regularnie koncertuje w Polsce i za granicą, a jeszcze przed kilkoma laty etatowo wykonywał na meczach kadry m.in. Mazurka Dąbrowskiego.
„Pamiętam sytuację przed moim pierwszym wejściem na stadionie w Chorzowie. Stoi prezes Listkiewicz i pyta:
– Panie Marku, boi się pan?
– Pewnie, że się boję – odpowiadam.
Dreszczyk emocji był za każdym razem. Ł»aden paraliżujący strach, ale człowiek miał jednak świadomość, że wychodzi na stadion w smokingu i w muszce, zaczyna śpiewać hymn głosem operowym dla kilkudziesięciu tysięcy kibiców, którzy mogą to zaakceptować lub nie. Jak będą mieć ochotę, to równie dobrze cię mogą wygwizdać – opowiada w rozmowie z Weszło.
Marek Torzewski został odstawiony na boczny tor?
Nie, absolutnie. Dlaczego?
Nie widać pana na stadionach, hymn leci z taśmy…
Nie będę w tej sprawie obijać w bawełnę. Wydawało mi się, że w 2001 roku coś fajnego u nas zakiełkowało, że rozpoczęliśmy dobry zwyczaj polegający na tym, że przed meczami, przede wszystkim reprezentacji piłkarskiej, hymn będzie odśpiewywany na żywo. Dzieje się tak w wielu miejscach na świecie. W Stanach Zjednoczonych na finały futbolu amerykańskiego zawsze zaprasza się największe gwiazdy. Tam rozumieją, że kibice oczekują show. Widowiska dla tysięcy ludzi na stadionie i milionów przed telewizorami. Sądziłem, że u nas też ten pomysł się przyjął, podobał się, aż nagle przyszła ta nieszczęsna Korea…
„Nic nie dane jest na zawsze” – sam pan śpiewa.
Dokładnie. Niestety, nie boję się powiedzieć, że pani Górniak swoim wykonaniem hymnu na mistrzostwach świata zupełnie zdyskredytowała ten zwyczaj. Mam wrażenie, że zrobiła się wokół tego tak wielka burza, że decydenci po prostu się przestraszyli…
I uznali, że bezpieczniej będzie puścić z taśmy?
Najwyraźniej sami siebie zapytali: po co nam to? I umyli ręce. Szkoda, bo zapoczątkowałem ciekawą inicjatywę, która – mam wrażenie – w jakiś sposób podnosiła prestiż imprezy, a przy tym była wielkim wyróżnieniem dla artysty. Ale zdaje się, że tylko jedna osoba naprawdę wiedziała, o co w tym wszystkim chodzi.
Kto konkretnie?
Zbyszek Boniek. On rozumiał, co powinno dziać się na boisku i poza nim. Wie pan, chyba nieprzypadkowo to Placido Domingo zaśpiewał hymn Realu Madryt i do dziś, od czasu do czasu, go wykonuje. Nie przez przypadek José Carreras jest wykonawcą hymnu Barcelony, a Andrea Bocelli – hymnu AS Roma.
Kiedyś PZPN uznał utwór „Do przodu Polsko” oficjalnym hymnem reprezentacji.
Ł»ona Marka Torzewskiego, Barbara: – Cały czas uważamy, że on nim jest. Nigdy nie usłyszeliśmy decyzji odwoławczej.
MT: Powiedzmy sobie szczerze, piosenka nie wyjdzie na boisko i nie wygra za piłkarzy meczu, ale jest bardzo optymistyczna i energiczną. Zawsze, gdy ją wykonywałem na stadionach, miałem wrażenie, że ludzie te emocje czują i dają się im ponieść.
Edyta Górniak w Korei to brutalny przykład tego, że hymn to odpowiedzialność, której można nie udźwignąć.
Oczywiście. Na stadionie stykasz się z zupełnie inna widownią. To już nie jest sala koncertowa. Stadion to kibice, emocje, wielka energia. I dwa proste kolory – biały albo czarny. Po prostu trzeba zostać przez tych ludzi zaakceptowanym.
Torzewski został?
Tak sądzę.
A bywał pan ostatnio na meczach reprezentacji?
Ostatnio nie miałem okazji.
Dziesięć lat temu trybuny wyglądały inaczej. Kibice się od tej drużyny odwracają.
Spotykam się z takimi opiniami. Faktem jest, że przed mistrzostwami świata w Korei niektóre nazwiska były na ustach całej Polski. Nie wiem, dlaczego dziś jest inaczej. Może nam wszystkim brakuje sukcesu? A może za dużo było już afer? Może wszystko się trochę przewartościowało?
Swego czasu w teatrze La Monnaie w Brukseli dyrektor Gerard Mortier wyznawał taką zasadę: „nie ja jestem gwiazdą w tym teatrze. Gwiazdy są na scenie. A jeśli one będą świecić swoim blaskiem, to i ja osiągnę sukces”. U nas niestety chyba się ta proporcja zachwiała. Przeciętny człowiek wie, kto zasiada w Wydziale Szkolenia PZPN-u, a nie wie, kto będzie grał w kadrze na obronie.
Kiedyś też zdarzył się mecz, po którym napisano: „Najlepszy był kucharz Sowa, i tenor Torzewski”.
Teraz przynajmniej Szczęsny radzi sobie bardzo dobrze (śmiech). Chociaż, oczywiście, nie ukrywam, że bardzo chciałbym w tych wydarzeniach uczestniczyć, jak kiedyś.
Na razie telefon nie dzwonił?
Podchodzę do tego z dystansem, ale chcę jasno powiedzieć – Torzewski jest gotowy, żeby zaśpiewać na Euro. Zagrzewać kibiców i piłkarzy, a piosenka „Do przodu Polsko” na pewno jest lepsza na tę okazję niż kołysanki prezentowane w tej chwili w różnych konkursach. Mówię to z pełnym przekonaniem. Zresztą, kilka dni temu zapoznawaliśmy się nawet z akustyką Stadionu Narodowego w Warszawie.
I jak?
Jest naprawdę dobra, zero problemów. Ale tak, jak wcześniej wspomniałem: nie rozpycham się na siłę łokciami. Cały czas robię swoje, od wielu lat koncertuję w Polsce i za granicą. Nie wyczekuję nerwowo, czy zostanę zaproszony. To już zależy od decydentów.
Wchodzimy na grunt „polityki”?
Nie wiem, nie jestem na tyle zorientowany, kto o tym decyduje, czy będzie śpiewany hymn i przez kogo.
W Internecie pojawiają się głosy: „dajmy go Torzewskiemu. Przynajmniej wiadomo, czego się po nim spodziewać.”
Ale widzi pan, przy okazji w jednym z konkursów lansowana jest pewna artystka, która ten konkurs prawdopodobnie wygra. A ja ze swoim doświadczeniem niestety muszę powiedzieć, że jej piosenka jest słaba. Bez poweru, bez niczego.. Ale jeśli ktoś chce na Euro słuchać kołysanek i ballad, to bardzo proszę.
Może też należało wystartować?
Dostawaliśmy telefony w tej sprawie. Ale jeśli czytam w regulaminie, że samo zgłoszenie powoduje przejęcie przez organizatora praw autorskich do utworu na okres pięciu lat, to ja przepraszam bardzo – ale o co tu chodzi? To tak, jakby wyprodukował pan mercedesa, pojechał z nim na wystawę do Genewy i nagle stracił do niego wszystkie prawa. Przy takich warunkach w ogóle nie było dla mnie tematu.
Torzewski zmienił trochę nasze wyobrażenie o śpiewaku operowym. Wychodził na stadion w szaliku, podrygiwałâ€¦
Zawsze gram emocjami. Po prostu nie wyobrażam sobie śpiewania czegokolwiek bez tego energetycznego ładunku.
Mówią, że stworzył pan nowy gatunek muzyki: opero – disco.
Słyszałem. Jeśli ktoś chce mnie tak nazywać, nie widzę problemu. Jestem na scenie od ponad trzydziestu lat, śpiewałem w największych teatrach operowych świata i żadne takie lub inne określenia nie są w stanie podważyć tego, co udało mi się osiągnąć.
Po występach na stadionach z „Do przodu Polsko” niektórzy mówili: Torzewski – chałturnik.
Jeśli Placido Domingo śpiewając hymn Realu Madryt jest chałturnikiem, to ja również nim bardzo chętnie zostanę.
Torzewski – discopolowiec? To też popularne.
Jeśli ktoś ma potrzebę, żeby tak napisać gdzieś w Internecie, nie ma sprawy. Takie czasy i trzeba je zaakceptować. Każdy ma prawo wyrazić swoje zdanie. Jest to wpisane w mój zawód.
Bywa, że ludzie domagają się „Do przodu Polsko” np. podczas koncertu w kościele?
Bardzo często, prawie za każdym razem. I szczerze mówiąc, dopóki nie naruszam zasad w tym miejscu panujących, nie widzę żadnego problemu. Nie zapominajmy, że kościoły to również miejsca kultury, do których przychodzi się posłuchać muzyki. Kiedyś zdarzyło mi się wystąpić nawet w klasztorze cystersów w Jędrzejowie. Nikt się nie oburzał, a opat wręcz twierdził, że nie mieli tam takiego występu od 650 lat.
Czternaście razy śpiewał pan hymn reprezentacji piłkarskiej. Pierwszego razu się nie zapomina?
Oczywiście, każdy szczegół zostaje w głowie. 6 października 2001, Polska – Ukraina w Chorzowie. Pamiętam, jak jadąc już na stadion pomyślałem w samochodzie: „nasz hymn trwa tylko 45 sekund. Ukraiński trzy minuty i czterdzieści sekund, a gramy przecież u siebie. Jak to będzie wyglądać?”. Bez konsultacji z kimkolwiek postanowiłem zaśpiewać też drugą zwrotkę. Wyszedłem, zaśpiewałem pierwszą, rozejrzałem się dookoła i zacząłem drugą – wszyscy stali bez ruchu z szalikami w górze. Czuć było, że czekają na refren. I faktycznie – zaśpiewało go kilkadziesiąt tysięcy gardeł. Takie przeżycie zdarza się być może raz w życiu.
Barbara Torzewska: Marek zawsze powtarzał, że pierwszy hymn na stadionie był dla niego chyba nawet większym przeżyciem niż występ w La Scali…
Musiały być jednak sytuacje, kiedy coś – kolokwialnie mówiąc – nawaliło.
Kiedyś na Stadion Śląski nie dowieziono hymnu węgierskiego. Po prostu nie dotarł człowiek, który miał przywieźć kasetę. Musiało skończyć się na tym, że węgierscy kibice sami ten hymn zaśpiewali.
Ma pan do tamtej kadry osobisty stosunek? Kibicowski, pozaartystyczny.
Wielki. Kiedyś każdy mecz i każde wyjście na murawę to była osobna historia. Wspaniali ludzie, z którymi do tej pory sporadycznie się spotykamy – Jurek Dudek, Tomek Iwan, Radek Majdan czy Piotrek Świerczewski. Przy okazji jednak mało kto zdaje sobie sprawę, jaki to był stres. Oczywiście, teraz powstają piękne, wygodne stadiony z nowoczesnym nagłośnieniem, ale w 2001 roku, kiedy zaczynaliśmy, tego najczęściej nie było. Zawsze miało się w głowie myśl – czy nie zdarzy się coś niezależnego ode mnie? Coś, na co nie będę miał wpływu.
Miał pan jakieś szczególne wymagania?
Jedno o co prosiłem, to o w miarę dobre nagłośnienie.
Ale pewnie zdarzało się jeszcze przed występem myśleć: „już widzę, że nie jest dobrze”.
Oczywiście. Ale zawsze trzeba było jakoś temu zaradzić.
Barbara Torzewska: – Czasami widziało się nagłośnieniowca z jakimś starym, archaicznym sprzętem, który nawet nie bardzo wie, jak się go obsługuje.
Zdarzało się, że jeździliśmy na mecze z córką. Basia stała przy murawie, dawała mi jakieś sygnały, a córka Agata przy sprzęcie do nagłośnienia. Stadion jest dla śpiewaka trudną areną, bo jest to ogromna powierzchnia. Głos odbija się z każdej strony – z opóźnieniem, czasem do końca nie słyszysz samego siebie. Łatwo jest się wyłożyć.
Podobno z Michałem Listkiewiczem nie było wam za bardzo po drodze.
Nie wiem, co działo się za kulisami, bo nigdy nie byłem członkiem PZPN-u. Pamiętam, że usiedliśmy do rozmowy z prezesem Listkiewiczem po jednym z meczów w Brukseli, gdzie po raz pierwszy zaśpiewałem dla drużyny (mecz oldboyów Polska vs. Unia Europejska – przyp. PM). Uznaliśmy, że zostało to dobrze odebrane i może warto spróbować także podczas spotkań pierwszej reprezentacji. To była spontaniczna decyzja.
Pamiętam sytuację przed moim pierwszym wejściem na stadionie w Chorzowie. Stoi prezes Listkiewicz i pyta:
– Panie Marku, boi się pan?
– Pewnie, że się boję – odpowiadam.
Dreszczyk emocji był za każdym razem. Ł»aden paraliżujący strach, ale człowiek miał jednak świadomość, że wychodzi na stadion w smokingu i w muszce, zaczyna śpiewać głosem operowym dla kilkudziesięciu tysięcy kibiców, którzy mogą to zaakceptować lub nie. Jak będą mieć ochotę, to równie dobrze cię mogą wygwizdać. Tym bardziej jest to dla mnie ogromnym wyróżnieniem, że zostałem zaakceptowany.
Jakieś namacalne przykłady?
Barbara Torzewska: – Kiedyś mieliśmy zabawną sytuację w Poznaniu. Spieszyliśmy się na mecz, ale mimo, że wyjechaliśmy wcześniej, korki były tak duże, że wydawało się, że nie zdążymy… Wreszcie podjeżdżamy pod bramę stadionu, tam już tłumy ludzi, do meczu piętnaście minut. Mówię: „Marek, to ja może wyskoczę, poproszę kogoś, żeby nas przepuszczono”. Wybiegam w szpileczkach, przepycham się, proszę, żeby nam otworzono, na co jakiś człowiek tylko patrzy na mnie z pogardą i mówi: – mała, spadaj”. W końcu dopiero wysiadł Marek. Okazało się, że jacyś ludzie go rozpoznali i wtedy się dopiero zaczęło: „aaaa, pan tenor. Miejsce dla tenora! Przepuszczamy.” To było naprawdę miłe.
Później zaczęły pojawiać się komentarze: „Torzewskiemu nie chce się śpiewać, bo PZPN za mało mu płaci”.
Faktycznie, pojawiła się taka bzdurna plotka. Plotka – podkreślam. Nigdy nie wziąłem grosza za śpiewanie hymnu podczas meczów reprezentacji.
To coś, jak brać pieniądze za koncert podczas Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy?
Dokładnie. Z Brukseli, w której mieszkamy, przyjeżdżałem na własny koszt. Czasami PZPN płacił za hotel. Nieważne. Ale nigdy nie brałem za występ pieniędzy.
Jak z pana perspektywy Belgowie komentują przygotowania do Euro?
Tak szczerze mówiąc, nie jest to dla nich temat pierwszoplanowy. Mają inne problemy. Odpadli w eliminacjach, nie ma ich w turnieju, muszą przebudowywać drużynę. Pewnie powoli patrzą już w kierunku eliminacji do mistrzostw świata i dlatego na dzień dzisiejszy traktują Euro 2012 zdawkowo. Nie widziałem żadnych narzekań, że w Polsce ma być niebezpiecznie, ze nie ma autostrad, lotnisk. Jest zupełnie spokojnie.
Powiedział pan kiedyś: „Obserwowałem z boku to, co działo się na meczach reprezentacji i miałem wrażenie, że działacze i piłkarze nie zawsze ciągnęli wózek w tym samym kierunku”.
Nie chcę oceniać dzisiejszego PZPN-u, bo jestem od niego zbyt daleko. Mogę powiedzieć tyle, że w czasach, gdy gościłem na meczach kadry – w czasach Świerczewskiego, Dudka i tak dalej – piłkarze wydawali mi się naprawdę zgraną paczką. Mam nadzieję, że obecna reprezentacja stworzy team równie zgrany. Ł»yczę jej tego sukcesu, także „Do przodu Polsko”.
ROZMAWIAŁ PAWEŁ MUZYKA
