Szybkość, technika, genialny drybling, szalenie dokładne dośrodkowania, jeszcze lepsza skuteczność i przede wszystkim ogromna zaciekłość. Taki był Estanislao Basora. Genialny skrzydłowy, który na widok piłki zmieniał się w prawdziwego potwora. Lecz wcale nie niebezpiecznego dla najbliższego otoczenia. Mimo agresji, nigdy nie przekraczał pewnej granicy, ponieważ rywali darzył ogromnym szacunkiem. Niestety, przed kilkoma dniami kompan z boiska Kubali, Cesara, Moreno, czy Manchona pożegnał się z tym światem. Serce 85-latka zatrzymało się dokładnie w piątek nad ranem. Ostatnie chwile swojego życia spędził na Wyspach Kanaryjskich. Jakiś czas temu trafił do szpitala w Las Palmas z powodu ataku serca. Niestety okazał się śmiertelny.
W ciągu dwunastu lat „Potwór z Colombes” rozegrał w barwach Barcelony 350 spotkań, w których strzelił ponad 150 goli. A przecież Basora wcale nie był typowym łowcą bramek. Do wspomnianych goli trzeba doliczyć masę niezliczonych asyst. Hiszpan był jednym z przywódców zespołu. Gdyby w drużynie nie było Kubali, to właśnie on z dumą biegałby po boisku z opaską kapitana. Na co dzień był jego zastępcą. Razem z wymienioną wyżej czwórką tworzył legendarną „drużynę pięciu pucharów”. W jednym z sezonów zdobyła ona Puchar Ligi Hiszpańskiej, Latin Cup, Trofeum Eva Duarte, Trofeum Martini & Rossi oraz Puchar Hiszpanii. Wymieniony wyżej kwintet został uwieczniony przez Joana Manuela Serrata w piosence „Temps, temps era”.
Basora znalazł się w jedenastce wszech czasów, która powstała z okazji 75-lecia powstania Barcy. Niedoszły zawodnik Espanyolu zdobył z nią m.in. cztery mistrzostwa kraju, tyle samo rodzimych pucharów, Puchar Miast Targowych oraz kilka mniejszych, nieistniejących już trofeów. Na Camp Nou przebywał wraz ze swoim bratem, Joaquimem, któremu jednak nie udało się nawet zbliżyć do jego osiągnięć.
Bez wątpienia był jednym z najlepszych zawodników lat pięćdziesiątych. Miał swój styl, który znali wszyscy rywale jego drużyn. Słynął przede wszystkim z długich, krzyżowych podań. Zarówno koledzy, jak i kibice uważali go za sportowca idealnego. Nie tylko na boisku, ale też poza nim. Nie liczyło się dla niego to, którą minutę pokazywał boiskowy zegar. Pod koniec spotkań był niezmordowany, jak na początku i odwrotnie – w pierwszych minutach atakował z takim animuszem, jak gdyby spotkanie właśnie się kończyło, a jego ekipa przegrywała.
Punktem kulminacyjnym jego kariery był zdecydowanie brazylijski mundial w 1950 roku. To głównie dzięki niemu Hiszpanie zajęli na południowoamerykańskiej imprezie czwarte miejsce. W sześciu spotkaniach strzelił cztery bramki. Trafiał do siatki w spotkaniach z USA, Chile oraz Urugwajem. Królem strzelców imprezy został jednak grający u siebie Ademir. W ofensywie współtowarzyszył mu Zarra i bez wątpienia, gdyby tamta drużyna posiadała takich piłkarzy także w niższych formacjach, zdobyłaby złoto. Po mundialu potwór został okrzyknięty najlepszym sportowcem w kraju. Łącznie w kadrze strzelił 13 bramek w 22 spotkaniach. Jeszcze lepsze statystyki miał w reprezentacji Katalonii, dla której grał przez około 10 lat.
Gra w reprezentacji była ważna z jeszcze jednego powodu. A mianowicie wiąże się z nią druga część jego pseudonimu. Colombes jest jedną z podparyskich gmin. Błyskotliwy skrzydłowy strzelił tam hat-tricka w spotkaniu z Francuzami. Zdołał to zrobić w ciągu piętnastu minut. Mało? Było to dla niego dopiero drugie spotkanie w jej barwach.
MATEUSZ MICHAŁEK