Kamienice grożące zawaleniem, podwórka, w które lepiej nie zapuszczać się po zmroku, a gdzieś w tle walka o wpływy z handlu nielegalnym alkoholem. Łódzkie Bałuty przez lata wyrobiły sobie opinię jednej wielkiej mordowni. Okazuje się jednak, że nawet w tak niesprzyjającym otoczeniu można wychować profesjonalnego zawodnika. Choć bracia Papikyanowie są dopiero na trasie prowadzącej do zawodowego futbolu, na razie nie widać przeszkód dla ich rozwoju.
„Bałucki dryl niewielu z nas uchowa na księży”
– Nasz mały Maor Melikson – zachwycali się Agwanem trenerzy związani z ŁKS-em. Również Volodya, o którym póki co jest nieco ciszej, także ze względu na urazy, zbierał pozytywne recenzje. Od najmłodszych lat utalentowani, od najmłodszych lat profesjonalni. – Ich nie interesowały alkohole, czy inne używki. Obaj tylko piłka, piłka, piłka – wspomina Albert Papikyan, ojciec chłopców. To poniekąd tłumaczy jak udało im się ominąć wszystkie pułapki zastawiane przez Bałuty. Zawsze byli daleko od Rynku Bałuckiego, miejsca w którym ścierały się wpływy Ormian i „kozaków z miasta”, preferowali raczej żwirowe boisko pobliskiej podstawówki. Gdy rówieśnicy z osiedla zaliczali pierwsze skradzione radia, oni wyjeżdżali na konsultacje kadry Armenii. Zamiast solówek – sparingi, zamiast browarów – napoje izotoniczne. Chłopcy profesjonalizmem przewyższali nawet kolegów z innych klubów, choćby tych z internatem jak łódzki SMS.
– To kwestia wychowania. U nas, w Armenii nie ma czegoś takiego, że syn postawi się ojcu. Ojciec decyduje i koniec. Chłopaki zresztą są dobre, oni nigdy nie chcieli nic złego robić – zapewnia Papikyan senior, który do dziś reprezentuje interesy chłopaków w rozmowach z kręcącymi się wokół nich menedżerami i trenerami. To właśnie on wyszukiwał chłopakom klubu sportowego z perspektywami – najpierw był to lokalny, bałucki Start, potem obaj trafili do ŁKS-u. A po treningach oczywiście piłka na osiedlu. Dziś rzuć w Łodzi kamieniem trzy razy na ślepo, a trafisz przynajmniej dwóch gości, którzy będą się chełpić grą z Papikyanami. Ł»wirowe i betonowe boiska podstawówek, nieco lepsze, piaskowane boisko na „Ł»ylakach” i parę innych kultowych dla młodzieży z Bałut miejsc – od rana do nocy, z krótkimi przerwami na szkołę. Papikyanowie grali z chłopakami o wiele starszymi od siebie, bez kompleksów, bez respektu, z finezją i polotem. Nic dziwnego, że pojawiły się pierwsze oferty z różnych miejsc globu.
Cały czas zainteresowanie
ŁKS podchodził do swoich talentów raczej beztrosko, podobnie jak młodzieżowe reprezentacje Polski, które nieszczególnie zabiegały o braci. Inna sprawa, że Armenia to faktycznie inne życie, inne wychowanie, inny światopogląd. Z jednej strony długie tygodnie chłopcy tracili na pobycie na zgrupowaniach juniorskich, od których nie było drogi ucieczki – nad utalentowanymi zawodnikami wisiało bowiem widmo powołania do wojska. Obaj karnie i przykładnie odbębniali więc obowiązki na boisku, stając zresztą jednymi z najbardziej obiecujących ormiańskich piłkarzy. Niektórzy sądzili, że po dopięciu spraw z tamtejszym wojskiem, obaj łódzcy gracze wybiorą Polskę. – Nie! To zupełnie nie tak! – tłumaczy Albert Papikyan najwyraźniej zmęczony tematem. – Sprawa z wojskiem była jakieś dwa lata temu, teraz wszystko jest już zamknięte, ale chłopaki po prostu czują się Ormianami i nie chcą grać dla Polski. Tamtejsza reprezentacja bardzo o nich dba i zabiega, wątpię, czy będą chcieli zmieniać swój wybór – zaznacza Papikyan senior. Z drugiej więc strony utalentowani ełkaesiacy zwyczajnie czują się Ormianami, a co więcej, ta reprezentacja biednego kraju potrafi zadbać o profesjonalizm i dogodne warunki lepiej, niż ta spod szyldu PZPN / Sportfive. Co prawda decydowanie o reprezentacji nieco trąci koniunkturalizmem, a manewry przy wyborze kadry nigdy nie znajdą uznania w naszych oczach, tu jednak nie kłują w oczy tak, jak w przypadku Polanskiego, czy Perquisa. Tym bardziej, że nie można chłopakom zarzucić braku patriotyzmu – dbają o rodzinne, ormiańskie tradycje, jednocześnie nie mając żadnego problemu z językiem polskim, czy polskimi obyczajami.
Większe jaja zaczynają się śledząc ich karierę klubową. Od dzieciaka w ŁKS-ie, bez zwiedzania świata w ramach testów, raczej ze spokojnie, miarowo rozwijającymi się karierami. Jeśli chodzi o doświadczenia w innych klubach, nie różnią się w gruncie rzeczy od Salskiego, czy Gieragi.. Mają jednak kogoś, kto potrafi odpowiednio „sprzedać” wizerunek braci Papikyan. – Zainteresowanie ze strony Dynama Moskwa było i jest do tej pory, oni twierdzą, że wystarczy telefon i możemy wyruszać. Chłopaki nie chcą opuszczać Łodzi, ale Dynamo cały czas jest z nami w kontakcie – zapewnia Albert Papikyan, który swego czasu straszył władze ŁKS-u, że zabierze chłopaków do Rosji i taki będzie finał przeciągających się dyskusji w sprawie kontraktu. Nie brakowało głosów, że zainteresowanie z Rosji (CSKA, Dynamo i pewnie kilka innych klubów, które również przewijały się w prasowych doniesieniach), czy Holandii (PSV i Ajax) to plotki, rozsiewane wyłącznie by ugrać wyższy kontrakt. Faktem jest jednak, że obaj pojechali do stolicy Rosji i z dobrej strony zaprezentowali się na zajęciach Dynama. Ostatecznie jednak cała, blisko ze sobą związana familia zadecydowała, że póki co najlepszym miejscem do rozwoju będzie Łódź.
Pod górkę
I właściwie nie wiadomo, co było powodem takiej decyzji. ŁKS to klub daleki od finansowego spokoju, ponadto bez rozwiniętej bazy treningowej, które miasto krok po kroku rozmontowało, zamieniając w molocha Atlas Areny. Plusem jest zaś z pewnością dostojne grono nauczycieli. – Wyparło, Saganowski, Mięciel… To są zawodnicy, którzy przez lata grali w dobrych klubach, są bardzo doświadczeni i obserwując ich możemy się wiele nauczyć. Cieszymy się, że możemy z nimi grać w piłkę, traktujemy to jako wyróżnienie – mówią jednym głosem obaj bracia w rozmowie dla oficjalnej strony lkslodz.pl.
Szczególnie ważną postacią powinien dla nich być „Sagan”, który przecież też dorastał w nieciekawych miejscach Miasta Włókniarzy. Może też sporo powiedzieć o zagrożeniach – sam stracił sporo czasu na leczenie i rehabilitację po wypadku motocyklowym. Teraz dostali dodatkowo człowieka przestrzegającego przed zgubnym wpływem złej diety oraz słabego przygotowania kondycyjnego. Pączek i Łobodziński to zresztą – jak na polskie warunki, bez cienia ironii – nieźli zawodnicy, który swoje dobre mecze w życiu zagrali, i zapewne żaden z braci nie obraziłby się za parę cennych rad. Inna sprawa, że Agwan (Volodya aktualnie walczy z kolejnymi urazami) już teraz stanowi godnego rywala dla starszych kolegów. Jego prostopadłe piłki, przegląd pola i zdolność przewidywania to niewątpliwe atuty, które stawiają go wyżej od innych zawodników przymierzanych do pomocy, jak Romańczuk, czy Sasin.
Szczęśliwym zrządzeniem losu byli trenerzy prowadzący ŁKS – zarówno Probierz, jak i Świerczewski nie boją się stawiać na młodych. A Piotrek dodatkowo ma szerokie kontakty, jakby Agwana chciał np. Avram Grant, były menedżer Chelsea. Zupełnie serio jednak, łódzki zespół może stanowić niezłą odskocznię dla utalentowanych grajków, a takimi z pewnością są Papikyanowie.
Nasze perełki!
Jedno jest pewne – nie mogą narzekać na brak wsparcia. Są oczkiem w głowie licznych Ormian z Łodzi, ale i reszty Polski, dumni z nich są również Bałuciarze dopingujący ŁKS-owi, czy zwyczajne chłopaki dorastające w tej dzielnicy, widzące z bliska rozwój młodych ełkaesiaków.
– Obserwuję chłopaków, bardzo dobrze znam obu braci. Ł»yczę im by osiągnęli więcej ode mnie i na pewno będę im kibicował. W Armenii zresztą bardzo ostro pilnują, żeby nigdzie nie zaginęli i zawsze wracali na mecze młodzieżówki – wspominał Wahan Geworgyan, który talent porównywalny do Papikyanów zostawił w kasynach i klubach. Teraz docenia ojca chłopców, który stara się utrzymać dzieciaków z dala od świata, który pochłonął popularnego „Vanika”. Ormian w polskiej piłce jest zresztą więcej, a najbardziej znanym jest oczywiście lechista Lewon Airapetian. – Jesteśmy małym, rodzinnym narodem, wszyscy wzajemnie się wspieramy – powtarzał w wywiadach reprezentant dorosłej kadry Armenii.
I Agwan, i Volodya mają więc szanse na prawdziwe kariery, tym bardziej, że wciąż nie w głowie im imprezy i alkohol, mimo sezonu osiemnastek rocznika 1994. Piękny obrazek stanowił gol w jednym ze sparingów, który zdobył Agwan z podania Volodyi, fajną, naprawdę fajną klatkę złapano podczas treningu pierwszego zespołu, gdy kontuzjowany, nieprzebrany Volodya udzielał wskazówek młodszemu bratu. Według wielu ekspertów, ŁKS-owi trafiły się dwa wielkie talenty. Pozostaje pytanie czy będą podążać śladami kumpla z drużyny, Marka Saganowskiego, czy skończą raczej jak Robert Sierant, albo Kamil Bartosiewicz.
KEYLOR NAVAS