Te dziewięćdziesiąt minut na boisku miało być wyłącznie dopełnieniem formalności. Cała reszta została przecież zaplanowana. Mogłoby się wydawać, że palce w tym wszystkim maczał sam Bóg. Pierwszy finał Pucharu Europy na własnym boisku. Bajecznie! Klasyk przestrzega, żeby nie rozpoczynać zabawy przed czasem, bo nic z niej nie wyjdzie. Wszyscy byli jednak pewni zwycięstwa. W najmniejszym stopniu nie zdawali sobie sprawy z tego, że ta sama pewność obróci się przeciwko nim. Będzie przyczyną bólu, łez, a nawet śmierci. Równo dziesięć lat po przegranym z Liverpoolem finale, 30 maja 1994 roku, życie odebrał sobie ten, który wtedy dał Romie najwięcej – Agostino Di Bartolomei.
W latach osiemdziesiątych Giallorossi byli najokazalszą włoską potęgą. W 1983 roku, po przeszło czterdziestu latach, zdobyli tytuł mistrza kraju. Kapitanem zwyciężającej Romy, jej żywym symbolem był właśnie on. Bożyszcze rzymskich tłumów. Agostino Di Bartolomei. Człowiek, który w żadnym z momentów swojej kariery nie wpasował się w futbolową otoczkę. Niekoniecznie jednak w wydźwięku negatywnym. Intelektualnie był po prostu o głowę wyższy od pozostałych. Wielu, czemu w sumie nie można się dziwić, postrzegało go jednak jako mruka i dziwaka. Nawet podczas fiesty, którą piłkarze Romy urządzili sobie w szatni bezpośrednio po spotkaniu przesądzającym o zdobyciu Scudetto, on siedział w kącie. Pochylony, w skupieniu. Był melancholikiem. Nie bez przyczyny wołano na niego “Ninna nanna”, parafrazując słowa znanej włoskiej kołysanki. Bardziej niż piłkarza, przypominał umartwionego nad swoim żywotem mnicha, tudzież grabarza, przeżywającego śmierć każdego grzebanego nieszczęśnika. Z miłości do piłki znalazł się w samym centrum świata, do którego w ogóle nie pasował. – Wykonuję jeden z najpiękniejszych zawodów świata. To zajęcie, które jest pracą i przyjemnością jednocześnie. Dostajesz pieniądze za to, co kochasz – mówił w jednym z wywiadów.
Tych z kolei udzielał raczej niewiele. Nie stronił od mediów, ale z pewnością też nie należał do ich ulubieńców. Zawsze cichy, spokojny, unikający skandalów obyczajowych. Reporter podchodzący do Di Bartolomeiego nie mógł spodziewać się niczego sensacyjnego. Ago mówił bardzo powoli i rozważnie. Każdą wypowiedź musiał przesypać przez sitko w swojej głowie tak, aby nie była sztampowa i jednocześnie wiernie oddawała jego myśl. Był intelektualistą, co również przyczyniało się do jego alienacji. Kiedy zaczynał karierę, rodzice nie pochwalali obranej przez niego drogi. Woleli aby ich syn zdobył porządne, uczciwe wykształcenie. On także pragnął ukończyć studia prawnicze, lecz wtedy nie przypuszczał, że stanie się jednym z największych piłkarzy w historii AS Romy. Do dziś ludzie we Włoszech zastanawiają się jakim cudem nigdy nie zadebiutował w reprezentacji.
Opaskę kapitana Giallorossich dostał od trenera Nilsa Liedholma. Szwed był ponoć jedynym człowiekiem, przed którym Di Bartolomei naprawdę i w pełni się otworzył. Nie protestował nawet, kiedy ten, ze środka pomocy przesunął go do defensywy. Niespecjalnie przeszkadzało mu to w asystowaniu i zdobywaniu bramek. Silne, precyzyjne uderzenie z dystansu było jedną z jego najcenniejszych piłkarskich zalet. W szatni Di Bartolomei był mentorem. Odzywał się rzadko, ale jeśli już coś mówił, to w powietrzu wyczuwalne było napięcie i patos. Kiedy piłkarze nie otrzymywali należnych premii, zabraniał im wychodzić na boisko. Nie obchodziło go to, że jest niedziela i do spotkania pozostała godzina czasu. Tak powiedział kapitan i nie było dyskusji.
Na placu gry był tak samo pedantyczny, dokładny i wyważony, jak w życiu prywatnym. Jego największą zaletą nie były nogi, a mózg, dzięki któremu swoją inteligencję uwydatniał także podczas rozgrywanych spotkań. Widział wszystko. Jeśli dołożyć do tego umiejętność posyłania piłek z milimetrową precyzją, na horyzoncie rysował się obraz piłkarza kompletnego. No, może prawie, bo wyraźnie brakowało mu szybkości i zwrotności. Wszystkiego nauczył się w Romie. Dorastał na peryferiach stolicy i trafienie do szkółki Giallorossich było tylko kwestią czasu. Pierwsze piłkarskie szlify zbierał jednak na pozbawionym trawy, parafialnym klepisku, nierzadko – z wyboru – grając na boso.
“Nie czuję się przegrany. Mogą wyrzucić z Romy, ale nie odetną mnie od jej kibiców.” Jego serce krwawiło. W Rzymie nie czuł się jednak potrzebny. Prezes klubu, Dino Viola, podpisał dokument potwierdzający jego transfer do Milanu bez cienia sentymentu. Do stolicy mody powędrował też Liedholm. Di Bartolomei podążył za swoim mistrzem.
Karierę kończył na futbolowych peryferiach. W Mediolanie, po trzech latach gry, krzyżyk na nim postawił panoszący się nowy właściciel, Silvio Berlusconi. Buty na kołku wieszał jednak, jak na mistrza przystało, będąc na swoim małym, prywatnym szczycie, uzyskując awans do Serie B z Salernitaną. W Salerno, podobnie jak w Rzymie, kibice zapamiętali go jako swojego kapitana. Wielkiego Ago.
– Moje życie się zmieniło. Nie trudnię się już tym, co każdego dnia czyniło ze mnie osobę publiczną. Schodzisz ze sceny i musisz szukać dla siebie innego miejsca – powiedział podczas wywiadu w swoim domu na niedługo po zakończeniu kariery. Kamera przedstawia go jako głowę rodziny – obok siedzi jego żona, którą czule obejmuje ramieniem. Nieco dalej dwaj synowie – młodszy Luca i starszy Gianmarco. Początkowo rzeczywiście wydawało się, że Di Bartolomei znalazł odpowiednie dla siebie zajęcie. Zaczepił się w telewizji. Podczas mistrzostw świata w 1990 roku był ekspertem stacji RAI. Później trenował trampkarzy. Nie uczył ich gry w piłkę, ale – jak sam mówił – życia i współzawodnictwa. W wolnych chwilach pisał nawet książki o futbolowej taktyce. Ł»adna z nich nie doczekała się jednak swojej premiery.
Cały czas czekał na telefon. Choćby najmniejszy sygnał z Rzymu. Czy to w trenerskim dresie, czy to w dyrektorskim garniturze – pragnął wrócić do Giallorossich. Spotkać się ze starymi znajomymi. Objąć, uszczypnąć, czy nawet uderzyć któregoś z nich, bo w taki właśnie niekonwencjonalny sposób przez lata okazywał im swoją przyjaźń. Chciał znów poczuć się potrzebny. Tak po prostu. Nie miał jednak honoru prosić o angaż prezesa Franco Sensiego w sposób otwarty. W listach pisanych do siedziby Romy tylko delikatnie sugerował swą gotowość. Na te nikt mu jednak nie odpowiadał.
Przyzwyczajony do życia w metropolii, kisił się miejscu tyle pięknym i malowniczym, co odludnym. Do stolicy zaglądał na każdy domowy mecz Romy. Często, schodząc po schodach między krzesełkami Stadio Olimpico, machał w stronę trybuny prasowej, sygnalizując swoją obecność. Jakby chciał powiedzieć: – Nie zapominajcie o mnie, ja nadal żyję! Na próżno. Angażu w klubie, dla którego kibiców pozostał legendą nie otrzymał już nigdy. Ponoć z powodu wygłaszanych przez niego w mediach nieprzychylnych opinii pod adresem Romy. Przynajmniej tak po latach twierdzi jego kolega z boiska, Bruno Conti.
Był koniec maja. Dzień nieszczególny, choć nieco bardziej uroczysty niż pozostałe. Państwo Di Bartolomei spodziewali się bowiem wizyty znajomych. Ago kucharzem był raczej marnym, ale tego popołudnia pichcił swoje specjały. Potem wspólna kolacja i wieczorny spacer do portu. Następnego dnia obudził się nieco wcześniej niż zwykle. Wziął kartkę papieru i pośpiesznie nagryzmolił krótką wiadomość. Napisał w niej, że kocha żonę i dzieci. Ł»e to nie ich wina. Zostawił notatkę na stole, po czym wyjął z szuflady jeden ze swoich rewolwerów marki Smith & Wesson, kaliber 38. Odkąd okradziono go w restauracji, nigdy się z nim nie rozstawał. Za dnia miał go na ramieniu, schowanego w męskiej torebce. Nocą broń, dzięki której czuł się bezpieczny, trzymał pod poduszką. Spontanicznie, będąc jeszcze w piżamie, wyszedł na taras swojej luksusowej rezydencji, wymierzył w serce, i oddał strzał.
Ostatni celny strzał w swoim życiu.
PIOTR BORKOWSKI
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIĘŁ»NE!
wl****@we****.pl
hi*******@we****.pl
an****@we****.pl
ni****@we****.pl