Enrique Castro Gonzalez występował w koszulce Sportingu w sumie przez piętnaście lat. Obecnie pełni tam funkcję sekretarza. Mimo kapitalnej postawy w Asturii, kibice spoza Gijon pamiętają go głównie z gry w wielkiej Barcelonie. I nie byłoby w tym nic dziwnego, gdyby nie fakt, że większość hiszpańskich fanów kojarzy go niekoniecznie z fantastyczną grą na boisku, tylko tajemniczym zniknięciem, dzięki któremu przez kilkadziesiąt dni był na ustach całej Hiszpanii. Czegoś podobnego w La Liga jeszcze nie było.
Obecnie 62-letni starzy pan, za młodu był napastnikiem kompletnym. Świetnie operował obiema nogami i głową, dzięki czemu mógł trafić do siatki niemal z każdej pozycji. Nie musiał przekładać piłki na wygodniejszą dla niego część ciała. Otrzymywał piłkę i strzelał bramkę – prosty mechanizm. Poza tym dysponował niebagatelną szybkością i wielką siłą. Mało który hiszpański obrońca potrafił dorównać mu kroku, a jeśli już komuś się to udało, to „Quini” w ułamku sekundy go przepychał.
Początki jego kariery nie były zbytnio udane. Na jego talencie nie poznali się w El Sabio oraz Bosco Ensidesa. Inną opinię mieli o nim skauci Sportingu, którzy zaryzykowali i zrobili kapitalny interes. W ponad stuletniej historii klubu, nie było snajpera podobnej klasy. W ciągu pierwszych dwunastu lat Quini strzelił dla Rojiblancos 215 bramek w 370 spotkaniach. Trzykrotnie zdobywał tytuł króla strzelców La Liga. Nie zostawił klubu w potrzebie, nawet gdy ten spadał do drugiej ligi. A miał wiele propozycji. W Segunda Division strzelał jak na zawołanie, a zespół już po roku wrócił do elity. Mało tego, po powrocie na najwyższy szczebel, Quini był jeszcze lepszy. W końcu stała się rzecz nieunikniona i mając na karku 30 wiosen, w 1980 roku Hiszpan odszedł do Barcelony. Barca interesowała się nim już kilka lat wcześniej, właśnie gdy Sporting spadał do Segunda Division. Katalończycy zapłacili za niego 82 miliony peset. Przeliczając na dzisiejsze pieniądze było to 500-600 tysięcy euro. Teraz kwota nie robi żadnego wrażenia, ale wtedy było to wielkie przedsięwzięcie. Można do tego porównać ściągnięcia do Madrytu Cristiano Ronaldo.
Quini zdobył z Barceloną kilka tytułów, między innymi dwukrotnie triumfował w Copa del Rey oraz Pucharze Zdobywców Pucharów. Sięgnął też po czwarty i piąty tytuł króla strzelców La Liga. Pod tym względem lepszy od niego jest tylko Zarra. Nie udało mu się zdobyć tylko mistrzostwa kraju…
Quini zasilił szeregi Barcelony i ta kapitalnie radziła sobie w La Liga. Pewnie kroczyła po tytuł. Był początek marca 1981 roku. Barca rozgromiła na własnym stadionie Herculesa 6-0, a nasz bohater dwukrotnie trafił do siatki. Po spotkaniu, jak to często bywa, każdy z piłkarzy poszedł z swoją stronę. Hiszpan miał jechać do swojego domu, jednak tam nie trafił. Kibice zgodnie z tym, co prezentował na boisku, nazywali go „czarodziejem”. Lecz to zniknięcie nie miało nic wspólnego z magią. Maczało w nim palce dwóch uzbrojonych mężczyzn, którzy wywlekli „El Brujo” z własnego samochodu i wepchnęli do swojej furgonetki DKW. W czasie spotkania, w Barcelonie nie było żony snajpera, Marii, która przebywała wraz z dziećmi w Asturii. Po powrocie czekała ją bardzo niemiła niespodzianka.
We wstępnych poszukiwaniach brali udział wszyscy najbliżsi. Bardzo pomocny okazał się też Josep Lluis Nunez, który z racji piastowanej posady mógł pozwolić sobie na nieco więcej niż inni. W godzinach południowych następnego dnia pojawiła się informacja, że Quini nie żyje. Wiadomość okazała się nieprawdziwa, a jej publiczne podanie, wprowadziło jeszcze więcej chaosu i rozpaczy. Jak się okazało piłkarz miał się dobrze. Rodzina otrzymała od niego list. Zbrodniarze poinformowali, że za jego uwolnienie oczekują 350 milionów peset. Kosmiczna suma nie zmieniła nastawienia działaczy Barcelony. Nieżyjący już, ówczesny prezydent klubu, Nicolau Casaus powiedział, że jest gotów oddać swoje życie za jego wolność. Swoją drogą bardzo ciekawe co w podobnej sytuacji zrobiłby Józef Wojciechowski.
Członkowie grupy PRE, z którą łączono porwanie, argumentowali je jednym zdaniem. Uważali, że Primera Division nie może wygrać separatystyczna (patrz: konflikt na linii Katalonia-Hiszpania) drużyna. A w niej, niemal natychmiastowo morale opadły do zera. W jednym z nielicznych wywiadów, Bernd Schuster przyznał, że prócz nóg ma jeszcze przecież serce. – Nie będę grał. Ja po prostu chcę z powrotem Quini’ego. Nic więcej – mówił ze łzami w oczach.
Nastroje w całym klubie były tak mizerne, że Barca próbowała odwołać kolejne ligowe spotkanie z madryckim Atletico, ale federacja nie wyraziła na to zgody. Przed meczem, na Camp Nou odbyła się bardzo huczna, przeprowadzona w czterech językach msza święta. Po niej i podczas wszystkich innych spotkań, na trybunach można było usłyszeć głównie jedno hasło: „Wolność dla Quini’ego”. W czasie jego czterotygodniowej nieobecności, Barcelona zdołała zremisować zaledwie jeden mecz.
Koszmar zakończył się dopiero 25 marca. Porywacze ostatecznie zgodzili się na przyjęcie 100 milionów peset, które miało zostać zdeponowane na koncie w Genewie. W operację wciągnięta została jedna z tamtejszych firm. Do Szwajcarii pofatygował się sam Casaus, który cały czas współpracował z organami ścigania. Na efekty ich pracy nie trzeba było długo czekać. Jeden z porywaczy, Victor Manuel Diaz Esteban został schwytany na lotnisku. 26-letni elektryk zamierzał lecieć do Paryża i tak całkowicie przypadkiem zdradził, że porwany przez cały czas przebywał w garażu w Saragossie. Dziesięć minut później wychudzony i nieogolony Quini był już wolny. W Barcelonie przywitało go tysiące stęsknionych fanów.
Wspomniana dwójka porywaczy otrzymała 10 lat więzienia i musiała zapłacić poszkodowanemu 5 milionów peset. „Czarodziej” zrezygnował z odszkodowania. Nie potrzebował pieniędzy, teraz liczył się dla niego tylko powrót do formy. Tych domagała się za to Barcelona, która stwierdziła, że przez incydent jej szanse na tytuł ewidentnie zmalały. Ostatecznie Barca zakończyła sezon na piątym miejscu z czteropunktową stratą do Realu Sociedad. Dokładnie tyle samo punktów co zwycięzca zebrał Real Madryt. Mimo niecodziennych zawirowań Quini z jednobramkową przewagą nad Juanito Gomezem zdobył tytuł króla strzelców.
Niemal rok później snajper strzelił 3000. ligową bramkę w historii Barcelony. Niestety był to dla niego ostatni udany sezon. Nagle obniżył loty i był zmuszony powrócić do Gijon. Pamiętajmy jednak, że miał wtedy już 35 lat. A w samym Sportingu grał jeszcze przez trzy sezony. Jego ostatnim w karierze meczem było spotkanie… a jakże, z Barceloną.
MATEUSZ MICHAŁEK
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]