– U nas ludzie mają kompleksy. Ktoś zaproponuje kontrakt – dawaj, byle szybciej, żeby się tylko nie rozmyślił! Jak Niemiec albo Belg daje, to trzeba brać bez szemrania! Problem w tym, że takie osoby zazwyczaj pracują za trzy tysiące brutto, a my tu rozmawiamy o poważnych pieniądzach. Oczywistym jest, że gdy dwie firmy zabiegają o tego samego człowieka, to jest to sytuacja korzystna, daje dobrą pozycję negocjacyjną. I my tę pozycję wykorzystaliśmy – mówi Mariusz Piekarski, menedżer Ariela Borysiuka. Dzisiaj 20-letni zawodnik podpisał kontrakt z Kaiserslautern. Dawno nie było transferu, który toczyłby się w tak zagmatwany sposób, z tyloma nagłymi zwrotami akcji.
– Skończyła się transferowa saga. Dzisiaj pojawiło się kilka krytycznych tekstów na temat operacji „Borysiuk w Kaiserslautern”.
– Słyszałem o jakichś gówniarskich felietonach w gazetach – że ja jestem niepoważny, albo że Borysiuka wozi się po miasteczkach i pokazuje jak dziwadło na odpustach. Opinie czytelników kształtują jacyś anonimowi ludzie – anonimowi nawet w swojej branży – którzy nie mają zielonego pojęcia, jak piłkarski biznes wygląda od środka. Pachołki. To są śmieszne teksty śmiesznych osób, które nie widziały na oczy dużych pieniędzy, nie uczestniczyły w żadnych negocjacjach na tym poziomie i nie wiedzą, o czym piszą, naprawdę. Trzeba mieć trochę oleju w głowie, żeby wczuć się w rolę piłkarza i zrozumieć, że nie chodzi o to, by przyjąć pierwszą ofertę. Ariel Borysiuk nie ma 30 lat, to młody chłopak, który musiał dokonać bardzo ważnego wyboru. Miał się spieszyć dlatego, że jakiegoś dziennikarza ta sprawa zaczęła nudzić? Dlatego, że jakiś dziennikarz już stracił rozeznanie, gdzie w końcu Ariel będzie grać? Ja, jako menedżer zawodnika, w głębokim poważaniu mam zdanie dziennikarzy i to, gdzie wedle ich opinii powinien grać Borysiuk. To on ma czuć, że dokonuje dobrego wyboru. Klub to ma być dla niego drugi dom. On ma mieć przyjemność z przychodzenia do klubu. A jeśli się nie cieszy, jeśli targają nim wątpliwości, to lepiej sobie transfer odpuścić i poczekać, nawet pół roku. Lepiej wyjść z gabinetu trzy sekundy przed podpisaniem kontraktu niż maznąć podpis na odczepnego. Miał podpisać, bo… wypada? A pół roku później wypadałoby mu powiedzieć, że nie czuje się w Belgii dobrze?
– Jednak rzadko się zdarza, by piłkarz tak często zmieniał zdanie. Faktycznie wyglądało to dziwnie.
– Gdyby transfer finalizowany był w grudniu, to Ariel pewnie spokojnie najpierw pojechałby do jednego klubu, potem do drugiego, wszystko spokojnie obejrzał. Tu nie było czasu. Jednak chyba dobrze, że przed podjęciem ostatecznej decyzji stawił się w Belgii i zobaczył z bliska klub i całą jego otoczkę. Spotkał się z trenerem, spotkał się z działaczami, obejrzał stadion, zaplecze… I zaczął mieć wątpliwości. Tam na miejscu, zaczął mieć wątpliwości. Nie ma sensu pakować się na pięć lat w coś, do czego nie ma się do końca przekonania. Nic na siłę. Ale jak słyszę, niektórzy uważają, że powinniśmy podpisać kontrakt w Turcji i polecieć do Belgii w ciemno.
– Mam uwierzyć, że na decyzję Borysiuka wpłynąłâ€¦ stadion Brugge?
– Brugge zaoferowało lepsze warunki finansowe, nawet kosmiczne. Gdyby miało chodzić o kasę, Ariel by tam został. Ale nie, on po prostu nie czuł tego transferu, a pewnie stadion, zaplecze – pewnie to wszystko pozwoliło mu ostatecznie nabrać przekonania, że nie ma sensu iść do Belgii. Nawet Christoph Daum powiedział mu na koniec: – Musisz myśleć sercem. Jeśli serce mówi „nie”, to nie ma sensu… Daum, mimo że miał prawo czuć się rozczarowany, zrozumiał to i się nie obraził, a niektórzy dziennikarze zrozumieć nie potrafią – dziwne. Czy my komuś zrobiliśmy krzywdę? Nie, nikomu się krzywda nie stała. Ariel był piłkarzem rozchwytywanym przez dwa kluby i miał prawo podjąć decyzję. I nieważne, czy w ostatniej chwili, czy nie. Ważne, żeby decyzja była przemyślana, przeanalizowana. A że jeden czy drugi dziennikarz wolałby temat odfajkować wcześniej i zająć się czymś innym – co to nas obchodzi?
– Trzeba było jechać do Belgii, by się przekonać, że ten transfer nie ma sensu?
– Widocznie tak. Widocznie Ariel tego potrzebował. Znam go od czterech lat, potrafię odczytywać jego nastrój, nastawienie, widzę, kiedy robi się markotny i robi coś wbrew sobie… I Brugge, i Kaiserslautern to były dobre opcje na tym etapie kariery, chociaż troszkę inne – Brugge gwarantowało spokojniejszy rozwój, Kaiserslautern to z kolei skok na trochę głębszą wodę, ale też lepsza możliwość rozwoju i promocji. To nie jest tak, że wybieraliśmy między klubem złym dla Ariela i klubem dobrym. Nie, oba były dobre, oba miały swoje plusy, tylko że on sam ostatecznie stwierdził, że serce podpowiada „Bundesliga”. I trzeba ten wybór uszanować. I tym lepiej, że ten wybór został podjęty tak rozważnie.
– Miotanie między Brugge i Kaiserslautern świadczyło o niedojrzałości Borysiuka?
– Bzdura. Świadczyło o tym, że nie interesują go poganiacze z gazet i o tym, że czuje się świadomy swojej klasy i ma odwagę wycofać się z transferu nawet w ostatniej chwili, jeśli nie jest do niego przekonany. Teraz chodzi po Kaiserslautern uśmiechnięty od ucha do ucha, dawno go tak szczęśliwego nie widziałem. I cieszę się razem z nim. A u nas… U nas ludzie mają kompleksy. Ktoś zaproponuje kontrakt – dawaj, byle szybciej, żeby się tylko nie rozmyślił! Jak Niemiec albo Belg daje, to trzeba brać bez szemrania! Problem w tym, że takie osoby zazwyczaj pracują za trzy tysiące brutto, a my tu rozmawiamy o poważnych pieniądzach. Oczywistym jest, że gdy dwie firmy zabiegają o tego samego człowieka, to jest to sytuacja korzystna, daje dobrą pozycję negocjacyjną. I my tę pozycję wykorzystaliśmy.
– Jaki jest twój plan na karierę Borysiuka?
– Teraz runda wiosenna nakreśli plany. Ariel zdołał zareklamować się w Polsce na tyle, że zainteresowały się nim zagraniczne kluby. Teraz ma zespół Bundesligi, w którym będzie grał w podstawowej jedenastce. Pytanie – jak z tego skorzysta. Mam nadzieję, że będzie dla Kaiserslautern równie ważnym piłkarzem, jak był dla Legii i że za jakiś czas zastanowimy się nad kolejnym ruchem w górę. Trudno o lepsze okno wystawowe…
– Na forach internetowych można przeczytać opinie bardzo wielu kibiców Legii, którzy mają do siebie pretensje – że jesteś hieną i że rozkradasz Legię.
– Ci, którzy to piszą, to nieprzytomni ludzie. Ja Legii nie rozkradam, ja Legii przynoszę pieniądze. Czasami przyprowadzam zawodników, a czasami ich z Legii wytransferowuję – jak w tym wypadku. Niczego nie robię wbrew klubowi – gdyby Legia nie miała chęci czy potrzeby sprzedać Borysiuka, to by go nie sprzedała. Proste. Ł»eby transfer doszedł do skutku, to ja muszę skojarzyć ze sobą dwa kluby, a potem czekać, czy się porozumieją, czyli czy będzie obustronna wola i potem jeszcze porozumieć musi się zawodnik. Nikt nikogo na żadnym etapie do czegokolwiek nie przymusza. Poza tym wiele osób nie rozumie roli menedżera. Ja pracuję dla piłkarza i dla nikogo innego. Dla piłkarza! Jestem z nim całkowicie szczery, gram w otwarte karty. To on mnie zatrudnia. Przez cały rok działam tak, by swoim klientem zainteresować jak najpoważniejszych kontrahentów, a potem informuje go, jakie są możliwe kierunki i na jakich warunkach. Aktorzy mają menedżerów, piosenkarze mają menedżerów, tylko jak piłkarz ma, to pojawia się – ale to w Polsce – problem. To jest wielki biznes, w którym rolą menedżera jest zapukać do właściwych drzwi i sprawić, by zawodnik rozwijał się jako piłkarz i aby skończył karierę jako bogaty i spełniony sportowo człowiek, a nie ulubieniec felietonisty z gazety takiej czy owakiej.
– Częsty jest pogląd, że menedżer manipuluje zawodnikiem.
– Zawodnik i menedżer jadą na tym samym wózku. Ładując piłkarza w złe otoczenie, straci przede wszystkim piłkarz, ale menedżer oczywiście też. Przecież nie o to chodzi, żeby wpakować Borysiuka gdziekolwiek, wziąć prowizję i zwiać. Chodzi o to, by za piętnaście lat powiedzieć sobie, że razem zrobiliśmy pięć transferów i że każdy z nich był krokiem do przodu.
Rozmawiał
KRZYSZTOF STANOWSKI