Pusta ulica, jedziemy samochodem, idzie gość ubrany w wojskowe ciuchy. Nagle wyciąga karabin i strzela. Dym, huk, panika, a my przejeżdżamy samochodem z dziećmi tuż obok niego. Przyhamowałem, odwracam się, a tam druga seria. Ł»ona mówi: „jedź, jedź!”. Odjechaliśmy kawałek. Nagle mija nas motocykl z tym gościem i przejeżdża na czerwonym świetle. My zdezorientowani ujechaliśmy jeszcze kawałek i myślę sobie – „e, to pewnie jakaś akcja, może coś nagrywają”. Zawróciliśmy jeszcze raz i jak dojechaliśmy, to zobaczyliśmy policję, karetkę… – opowiada trener Wisły Kraków, Kazimierz Moskal w obszernej rozmowie z Weszło.
Ma pan jakichś wrogów?
Myślę, że tak. Jak każdy człowiek… Z natury nie jestem konfliktowy. Chociaż… Może źle powiedziałem, nie wiem, czy można ich nazwać wrogami… Nie ma ludzi idealnych, ja też mam wady. Nie jestem idiotą i nie myślę, że wszyscy są za mną i dobrze mi życzą.
A na to właśnie wygląda. Nie znalazłem w mediach ani jednej negatywnej opinii na pana temat. Nikt nie powiedział wprost, że Kazimierz Moskal nie nadaje się na trenera Wisły.
Myślę, że coś by się znalazło.
Cwetan Genkow wspomniał w bułgarskich mediach, że zwolnienie Maaskanta było błędem. Poza tym – cisza.
Nie, nie, myślę tu o opinii publicznej. Po pierwszym meczu, z Górnikiem jakieś głosy na pewno się pojawiły. Nie wierzę, że tak nie było. Trudno się też temu dziwić, bo sama informacja o zmianie lub przyjęciu nowego trenera wzbudza największe emocje. Kiedy zwalnia się trenera w drużynie mistrza Polski, i to Roberta Maaskanta, to zainteresowanie jest wielkie. Ale oczekiwania też są ogromne. Każdy spodziewa się efektu od razu. Zwycięstwa. Często to się potwierdza, jak to mawiają – nowa miotła. Ale nie zawsze… Jak popatrzymy na mój debiut, Ulatowskiego czy Tarasiewicza, to… no, było tak sobie. Ale ja też byłem w troszkę innej sytuacji.
No tak, pan w pewnym stopniu odpowiadał np. za przygotowania fizyczne drużyny.
Tak, nie jestem całkowicie z zewnątrz. Ale raz to wypali, a raz nie. Po przegranej z Górnikiem było sporo krytyki i nie mam z tym problemu, biorę pełną odpowiedzialność za wynik, bo były tam moje osobiste decyzje co do składu i taktyki. Trzeba jednak też pamiętać, że byłem z zespołem dwa dni przed meczem, bo zawodnicy dopiero wracali z reprezentacji… Myślę, że też zawodnicy trochę inaczej zareagowali na to, że będzie ich prowadził człowiek, który już z nimi był. Jestem zadowolony z tego, jak przyjęli tę informację. A musimy zdawać sobie sprawę, że był to ciężki moment dla klubu. W mediach też często się mówiło, że w naszej szatni było źle. Wiadomo, nie można było wymagać, żeby wszyscy chodzili uśmiechnięci i cały czas się ściskali, ale szczerze mogę powiedzieć, że naprawdę tak źle nie było.
Jak wyglądało pana pierwsze wejście do szatni w roli pierwszego trenera? Chodzi mi o ten sezon, nie o poprzednie podejścia.
Weszliśmy z prezesem Basałajem i Stanem Valckxem. Zakomunikował drużynie, że ja przejmuję obowiązki do końca rozgrywek, a potem zobaczymy, powiedział jeszcze parę słów. Potem zostałem sam z drużyną, też coś powiedziałem. Ale żadnych owacji nie było (śmiech).
Wydaje mi się, że słowo, które pana wtedy wyjątkowo drażniło to: „tymczasowy”.
Niekoniecznie. Zawsze powtarzałem, że w sytuacji, w której znalazła się Wisła i powierzono mi rolę pierwszego trenera, to nie mogłem się wypiąć i powiedzieć „nie”. Nie przywiązywałem wagi do tego, czy byłem tymczasowy. Nawet nie myślałem, co będzie dalej. Skupiałem się na każdym kolejnym meczu. Taki już jestem, że chciałbym wygrać każdy mecz.
Współpracując z Robertem Maaskantem, wyobrażał pan sobie przejęcie innego klubu, czy traktował pan tę pracę jako kontynuowanie swojej osobistej misji w Wiśle?
Jeśli człowiek całe życie uprawiał piłkę nożną i potem decyduje się być asystentem trenera, to naturalne, że myśli się o tym, żeby kiedyś coś samodzielnie poprowadzić. Ale moje myśli zawsze były i są przy tym zespole. Twardo stąpam po ziemi, jestem wobec siebie krytyczny, ale jestem też bardzo związany z tym klubem i z tym miastem. Nie chciałem zaistnieć za wszelką cenę jako trenera. Tutaj było mi dobrze, bo ja ten klub… Nie wiem, skąd się to wzięło. Od najmłodszych lat kibicowałem Wiśle. Najpierw w telewizji, później przyjeżdżając na te mecze.
Ale na pierwsze treningi podobno bał się pan przychodzić.
Z moim przyjściem do Wisły jako juniora były związane wielkie perturbacje. Mój były klub, Gościbia Sułkowice, nie chciał się zgodzić. Wiadomo, każdy chce coś zarobić. A ja kończąc ósmą klasę podstawówki, chciałem się przenieść do Krakowa tylko dlatego, żeby grać w Wiśle. Działacze zauważyli mnie na jakimś turnieju halowym i zaproponowali, żebym przyszedł, choć ja już wcześniej miałem taki zamiar. Ale problem był z moim starym klubem… Przez pół roku trenowałem z chłopakami z Wisły, a nie grałem nigdzie, aż w końcu śp. Trener Gonet powiedział mi w szatni przy wszystkich, że niestety, ale nie mogę już trenować, bo kluby się nie dogadały. Pamiętam to jak dziś. Czarno mi się zrobiło przed oczami, skończył mi się sens uprawiania piłki, marzenia. Wróciłem do szkoły i chyba po dwóch miesiącach przyjechał kierownik. Mówi, że się dogadali i mogę wrócić na treningi. Wielka radość i wielka niespodzianka.
Wisła miała wtedy trzy grupy juniorów, a ja chodziłem do tej trzeciej. Po kilku tygodniach, kiedy strzelałem kilka bramek na mecz, trener pierwszych juniorów, pan Andrzej Turczyński zaproponował, żebym przyszedł na trening do nich. Tam byli zawodnicy, którzy mieli małe epizody w pierwszej drużynie. Dla mnie to było wielkim przeżyciem. Pamiętam, jak przyjechałem tramwajem od Trzeciego Maja, wysiadłem i doszedłem tylko tutaj, pod starą trybunę. Przestraszyłem się tych nazwisk, tego wyzwania.
Pierwszy trening uznajemy za nieodbyty.
Nie tylko pierwszy. Wróciłem do internatu i dopiero po tygodniu się przełamałem. Musiałem coś wymyślić, że miałem naukę i tak dalej. W końcu zacząłem normalnie trenować. Kolejne wielkie przeżycie to pierwszy wyjazd na mecz z dorosłą drużyną w 1985 roku. Trener Lendzion, który prowadził „pierwszych” juniorów zawołał mnie do swojego pokoju i mówi: – Usiądź… Usiadłem. – Masz iść na trening do pierwszej drużyny, bo jedziesz z nimi na mecz… Kolejny wielki szok. Po treningu jechaliśmy na obiad do restauracji. Ja przy stoliku z Piotrkiem Skrobowskim nie mogłem zjeść z wrażenia obiadu, trzęsły mi się ręce. Chciałem jak najszybciej wsiąść do tego autobusu.
Wesołą ekipę tam mieliście. Andrzej Iwan poświęca tamtej drużynie trochę miejsca w swojej książce.
(śmiech) Andrzej Iwan to piłkarz, którego najbardziej cenię ze swoich wspomnień. Nie pamiętam, jak grał Kmiecik, ale Iwana pamiętam doskonale. Kiedy przyjechałem do Krakowa do szkoły, patrzyłem przez siatkę, jak trenowali. Dla mnie to był piłkarz-ideał. Wydawało mi się, że on wszystko potrafi. Tylko raz miałem okazję z nim zagrać, tutaj na głównym boisku w drugiej drużynie, ale jedynie 45 minut, bo Andrzej zszedł. Tamta ekipa… No, to była jednak inna Wisła.
Pan chyba trochę nie pasował charakterem do tej drużyny. Taki porządny, ułożony.
Potrzebuję wszędzie trochę czasu na aklimatyzację. Taki już jestem i ciężko to zmienić. Im bardziej człowiek jest do czegoś przywiązany, tym ciężej. Przynajmniej u mnie. Ale po przejściu tego okresu czuję się świetnie w każdym miejscu. I ciężko się ruszać znowu.
No właśnie, pan gdyby nie musiał, to nie odszedłby z Wisły do Lecha.
Ja w tym 90. roku naprawdę miałem rozdarte serce. Mój kontrakt nie mógł być zrealizowany i stanąłem przed życiową decyzją. Mieszkaliśmy tutaj, w hotelu przy hali. Tam piłkarze, koszykarki i siatkarki miały swoje pokoje. Jako kawaler nie miałem problemu, ale jak urodził nam się syn, to nie uśmiechało mi się spędzić reszty życia w jednym pokoju. Pojawiła się oferta z Lecha, gdzie miałem zagwarantowane mieszkanie, a Wisła trochę pieniędzy za transfer. Na konferencji prasowej mówiłem, że najchętniej bym tu został i nikt mi nie wierzył, bo porównując wtedy Lecha i Wisłę, to była przepaść. Grając w tej Wiśle, marzyłem o tym, żeby włączyć się o puchary, nie mówiąc o mistrzostwie. Naprawdę ciężko było mi przenieść się do Poznania, ale czasem życie zmusza nas do podejmowania takich decyzji. Nawet wbrew sobie.
A Izrael? Tu też miał pan taki dylemat?
Odejście z Lecha do Izraela to była bułka z masłem. W Lechu pewien etap się skończył. Przez dwa lata walczyliśmy o wejście do Ligi Mistrzów i po drugim podejściu coś pękło. Pozbyto się Jarka Bako, Podbrożnego, Araszkiewicza, Łukasika, żeby zmniejszyć koszty utrzymania drużyny. Był prywatny sponsor i pojawiły się problemy z pieniędzmi. Na wiosnę to była gra o przetrwanie. Najnormalniej w świecie nie dogadałem się co do kontraktu i postanowiłem odejść. Pojawiła się propozycja z Izraela, z Hapoelu Tel Awiw, gdzie byli już Bako i Łukasik. Nie zastanawiałem się ani chwili. Pojechałem na testy, potem zaczęły się telefony z Poznania, że mam wrócić, że się dogadamy i tak dalej. Chciałem być fair, więc wróciłem i jeszcze pojechałem z nimi na obóz do Francji. Zaczęto mówić, że jak coś, to znajdą mi lepszego kontrahenta, a jak nie, to może się dogadamy. Nic takiego nie nastąpiło, więc powiedziałem, że wyjeżdżam. Nie było dwóch zdań.
A tam pasował mi klimat, choć bardzo się tego obawiałem. Zaaklimatyzowałem się bardzo szybko, a przecież jechałem zupełnie w nieznane. Przez pierwsze pół roku nie znałem hebrajskiego, nie potrafiłem czytać ani pisać, nie rozumiałem nic, co się dzieje. Nie znałem nawet tamtejszych drużyn. Wiedziałem tylko, z kim gram następny mecz i dopiero po pierwszej rundzie okazało się, że jesteśmy na pierwszym miejscu. Powoli zaczęło do mnie docierać, że łapię pierwsze słówka. Przebiegło to wszystko bezboleśnie.
A w życiu prywatnym? Też było spokojnie, bezboleśnie?
W jakiejś bardzo niebezpiecznej sytuacji raczej się nie znalazłem. Ale były momenty, kiedy przychodziłem do klubu zapytać, czy nie załatwiliby mi biletów, bo czuję się niepewnie i chcę wracać do Polski. Ze strony Izraela były wtedy naloty na Liban, na granicy ciągle trwał ostrzał, w Strefie Gazy też ciągle coś się działo. Mieszkałem w Tel Awiwie i to akurat nas nie dotyczyło, ale zamachy terrorystyczne w autobusach się zdarzały. To też nas przestraszyło, bo w krótkim odstępie czasu były dwa albo trzy takie wybuchy. Wiadomo, że nie podróżowaliśmy komunikacją miejską, ale wystarczy, że przejedziesz obok takiego autobusu. Ale przychodziłem do klubu i pytali: – Nie śpisz w nocy? Coś cię budzi lub przeszkadza?
– Nie.
– To w czym problem?
Dla nich niebezpieczeństwo ma inny wymiar. Najgroźniejszy moment był, kiedy rozpoczynał się konflikt z Irakiem, a Saddam Husajn wielce się odgrażał. W pewnym momencie widzę, że przed jakimiś budynkami są wielkie kolejki. Nie wiedziałem, o co chodzi. Okazało się, że to były punkty, gdzie wydawano maski gazowe. Zaczęło mnie to niepokoić. A jak jeszcze poszedłem do sklepu spożywczego i zobaczyłem, że ludzie wynoszą całymi rolkami folie, żeby zaklejać okna, to… No, była spora obawa. Zaczęliśmy wydzwaniać do ambasady, bo też chcieliśmy się zabezpieczyć.
Groźnie było też pod koniec mojego pobytu w Izraelu. Miałem już bilety w kieszeni i wiedziałem, że wyjeżdżamy. Pusta ulica, jedziemy samochodem, idzie gość ubrany w wojskowe ciuchy. Nagle wyciąga karabin i strzela. Dym, huk, panika, a my przejeżdżamy samochodem z dziećmi tuż obok niego. Przyhamowałem, odwracam się, a tam druga seria. Ł»ona mówi: „jedź, jedź!”. Odjechaliśmy kawałek. Nagle mija nas motocykl z tym gościem i przejeżdża na czerwonym świetle. My zdezorientowani ujechaliśmy jeszcze kawałek i myślę sobie – „e, to pewnie jakaś akcja, może coś nagrywają”. Zawróciliśmy jeszcze raz i jak dojechaliśmy, to zobaczyliśmy policję, karetkę… Nikt nie został zabity, ale było kilku rannych. Podobno to były jakieś porachunki mafijne. I to w naszej okolicy, blisko naszego domu. Zamknęli ulicę, zaczęli go szukać, a ja spanikowany nie mogłem spać przez całą noc. Wyglądałem co jakiś czas przez okno. To był znak, że czas wracać. Takie potwierdzenie, bo bilety już mieliśmy. Ale ogólnie cały okres w Izraelu wspominam bardzo pozytywnie. Sporo się tam nauczyłem.
Teraz ma pan okazję odkurzyć hebrajski.
Fakt, przydaje się nawet dzisiaj, choć minęło już czternaście lat od mojego powrotu. Czasem łapię się na tym, że coś chciałbym powiedzieć Maorowi czy Dudu, ale słów brakuje. Na szczęście jest jeszcze angielski, więc mogę spytać, jak to jest po hebrajsku.
A angielskiego gdzie się pan nauczył? To też rzadka umiejętność w polskiej piłce.
Rosyjski miałem w podstawówce i w szkole średniej, zdawałem nawet z niego maturę. Angielski też w średniej, ale ze swoich osiągnięć nie byłem zbyt zadowolony. Uczyłem się go później sam w Izraelu, zresztą tak jak rosyjskiego. Nie uważam się za wyjątkowo dobrze władającego tymi językami, ale nie mam większych kłopotów z dogadaniem się. Pamiętam, jak trener Maaskant rozmawiał z nami na pierwszym spotkaniu po angielsku, to lekko byłem zaniepokojony. Petrescu „łapałem” łatwiej.
Fajnie, że wywołał pan temat Petrescu, bo to postać symboliczna w nowożytnej historii Wisły. Ciekaw jestem, czy pana zdaniem, Rumun faktycznie przesadzał z intensywnością treningów.
Nie można powiedzieć, że treningi były lekkie, ale ja dopiero rok wcześniej zakończyłem profesjonalną grę w piłkę i byłem w takiej formie, że trenowałem z chłopakami normalnie. W okresie przygotowawczym biegałem tyle co oni po prostu dla siebie. Zdarzało się, że zajęcia były bardzo ciężkie, ale ja trenowałem dużo ciężej u polskich trenerów. Może dlatego nie było to dla mnie aż tak straszne. Wielu zawodników nie pamiętało poprzednich trenerów i dla nich zajęcia u Petrescu pewnie były wyczerpujące. Ale nie było to AŁ» TAK ciężkie czy niemożliwe do wykonania.
Pan jako starszy kolega nie próbował ich jakoś motywować? Na zasadzie – „zaciśnijcie zęby, bo to jeszcze nie jest dramat”?
Każdy zawodnik jest inny. Nie chodzi tylko o charakter, ale też o predyspozycje fizyczne. Niektórzy po prostu nie cierpią biegać dłuższych odcinków, wolą krótsze, a mi dłuższe bieganie nigdy nie sprawiało kłopotów. Nawet grając w Izraelu, to jak był mecz późno wieczorem i wcześniej nie było treningu (a spotykaliśmy się tam dwie godziny przed meczem), to rano wychodziłem do parku, żeby pobiegać i potem dobrze się czuć. W Lechu pół godziny wcześniej od wszystkich szedłem na boczne boisko, zrobić ileś tam kółek, potem dopiero na rozgrzewkę i na mecz. Byłem takim typem, ale rozumiałem, że inni to gorzej znoszą. W tej „pierwszej” Wiśle, mówię tu o latach 80., wyjeżdżało się w góry – styczeń był bez piłek – i biegało się po sześć godzin w górach. Nie wszyscy dobrze to znosili. Zawsze można powiedzieć: „to będzie dla ciebie dobre”, ale jeżeli ktoś sam nie jest tego świadomy, to trudno kogoś na siłę bajerować, bo w pewnym momencie ktoś pomyśli, że jesteś chory albo niepoważny.
Powiedział pan wcześniej, z wyraźną nostalgią w głosie, że w latach 80. to była inna Wisła. To ciekawe, bo patrząc na ostatnie lata wyjątkowo dużo mówiło się o złej atmosferze na Reymonta. A to psuli ją Brożkowie, a to Małecki, a to obcokrajowcy…
Jest różnica, nie tylko jak popatrzymy na drużynę, ale w ogóle na klub. Nie ma co porównywać. No, po prostu. To tak jakby porównać dzisiejsze czasy z latami, kiedy wszystko było na kartki. Dla moich synów to niepojęte, oni nie rozumieją, że jak chciałeś kupić dobrą czekoladę, to najpierw musiałeś kupić u konika dolary czy bony i potem iść do peweksu. Albo porównajmy stadion z tamtych czasów i obecny. Mówimy, że ten jest niefunkcjonalny, za drogi, cokolwiek, ale jeśli porównamy z tym, na którym ja występowałem, to jest to przepaść. A jeśli chodzi o zespół, to są dwa człony. Kiedyś większość to byli Polacy, wielu z nich z Krakowa lub okolic. Chodziliśmy po meczu z chłopakami na kawę czy na piwko, rozmawiało się o wszystkim i – ja to tak odbieram – atmosfera była dużo bardziej rodzinna. Teraz nasi piłkarze pochodzą z wielu państw. Ciężko im złapać kontakt czy wspólny punkt, którym mogliby się zainteresować. Niektórzy – nie mówię już o polskim – mają kłopoty z angielskim i trudno im nawiązać dłuższą rozmowę. Ale w tę stronę idzie niestety świat i tak to się odbywa.
I jak pan w tej rzeczywistości się odnajduje? Większość mówi do pana „Kaziu”, a nie „panie trenerze”. Pewnie gdyby zmienił pan stare zwyczaje, to wyglądałoby sztucznie, ale co z autorytetem? Nie cierpi na tym jakoś?
Z Polakami, kiedy rozmawiamy oficjalnie, jesteśmy na „panie trenerze”, a sam na sam – na „ty”. Na Zachodzie zawodnikom łatwiej mówi się po imieniu, więc dla nich jestem „Kaziu” i nie mam z tym problemów. Ale niektórzy starają się mówić „coach”. Ale jeżeli ktoś mówi „Kaziu”, to ok. Nie będę nikogo zmuszał, żeby zwracał się do mnie „panie trenerze”.
Pan chyba nie potrzebuje łączników w szatni. Tak jak chociażby Maaskant, który miał Ł»urawskiego, a potem Sobolewskiego.
Czasem czuję się, jakbym był ich rówieśnikiem. Jak byłem asystentem i pracowałem z kimś indywidualnie, to często się na tym łapałem. Nie potrzebuję osoby, która musiałaby mnie łączyć z szatnią. Pewna granica jest, jej nie można przekroczyć i niektórzy o tym wiedzą.
Przychodzi np. Jakub Świerczok, wystawia pan rękę i „mów mi Kaziu”?
Nie, w tym wypadku nie byłoby dwóch zdań. To też kwestia wychowania. Jeśli mówimy o chłopaku z rocznika 1992 – a ja mam jednego syna z 1990, a drugiego z 1993 – to nie wyobrażam sobie, żeby on był ze mną na „ty”. Ta granica jest płynna. To tak jak z profesjonalizmem w piłce. Alkohol też jest dla ludzi, tylko trzeba wiedzieć kiedy, gdzie, z kim i ile. Nie mogę wymagać od Przemka czy od Maksa (Moskal wskazuje na informatyka i fotografa Wisły – przyp. red.), żeby do mnie mówili „panie trenerze, panie trenerze”. Ale jak przychodzi młody chłopak, to liczę na jego szacunek, kulturę i wychowanie.
Sprawia pan też wrażenie człowieka, który nie będzie szukał wymyślnych sposobów na motywowanie zawodników czy budowanie swojej pozycji. Przychodzi to panu chyba dość naturalnie.
Tak jak powiedziałem, jestem skromnym, spokojnym człowiekiem, ale jeśli chodzi o nerwy, to mam swoją granicę. Niektórzy się o tym przekonali, bo były momenty, kiedy musiałem pokazać, że pewne rzeczy mi się nie podobają i wyraziłem swoje poglądy bardzo wyraźnie.
Pewnie po Górniku lub Polonii…
Powiedzmy, że to było przed meczem. I to przed ważnym meczem.
Wtedy ta granica została przekroczona?
Może nie została przekroczona, ale byliśmy jej blisko, a ja nie mogłem pozwolić, żeby ją przekroczyć.
Irytowało pana podejście zawodników? Ł»e podchodzą do meczu na za dużym luzie?
Tak, to było spowodowane pewnym niezrozumieniem albo niepełnym profesjonalizmem. Ale niech to zostanie w szatni.
Odpowiada panu opinia – „fajny facet, dobry trener”? Właśnie w takiej kolejności.
Trzeba być dobrym człowiekiem, żeby być dobrym trenerem. Czy ta kolejność mi odpowiada? Myślę, że tak. To jest chyba zgodne z moim sposobem bycia i tym, jak chciałbym funkcjonować. Jeśli ktoś mówi: „dobry człowiek i dobry trener”, to jest OK.
A „wiślacki Guardiola”? Takie ksywki czasami odbijają się czkawką w przyszłości.
Niee, bez przesady. Nie wzoruję się na żadnym trenerze, choć Barcelonę uwielbiam oglądać. Ale ludzie zawsze doszukują się takich porównań. A niekoniecznie w tę stronę trzeba iść.
PR i budowanie własnego wizerunku jest panu chyba obojętne.
Porównując mnie i Roberta Maaskanta, to faktycznie jest przepaść. Powiedziałem to na jednym z pierwszych spotkań z dziennikarzami, że będzie trudno i nie zamierzam czegokolwiek robić w tym kierunku, żeby było ciekawie medialnie. Jestem osobą małomówną, unikającą rozgłosu i szumu.
Po takim meczu jak Wisła-Twente trudno o brak rozgłosu. Dla pana to chyba druga Saragossa…
Tak, tylko do tego da się to porównać. Ale to Twente mimo wszystko miało coś ekstra. Z Saragossą przegraliśmy 1:4, nikt na nas nie stawiał, mecz o 14:30, w rewanżu pustki, 0:1 do przerwy. Śmieję się, bo przypominam sobie odprawę przedmeczową. Trener Lenczyk powiedział: „Najgorsza rzecz, jaką możemy sobie wyobrazić, to szybko stracona bramka”. W czwartej minucie samobój Baszcza… Co można było powiedzieć? Każdy myślał o tym, żeby to się skończyło z remisem, nie wiem, jakoś z honorem. Ale choć morale poszło w dół, wiedzieliśmy, że wszystko zależy od nas. Strzelimy szybko dwie bramki i nie wiadomo, co się wydarzy. Potem coś dołożymy i awansujemy. A tu, z Twente… No, chcieliśmy wygrać, bo nawet jeśli byśmy nie awansowali, to jadąc na przerwę świąteczną, myślelibyśmy – „ok, zrobiliśmy, co mieliśmy zrobić”. Humory byłyby lepsze. Ale tu było coś ekstra. Te okoliczności… Gdyby to Fulham zapewniło awans wcześniej, gdyby szybciej skończyło mecz z Odense, i tak dalej, i tak dalej… Scenariusz był taki… Takie rzeczy zdarzają się chyba tylko w filmach, kiedy wszystko fajnie się kończy, ktoś ratuje świat i wszyscy żyją (śmiech).
Już przed meczem mówiłem dziennikarzom, że nie chcę znać wyniku, że mnie to nie interesuje. Liczyłem po cichu, że może skończy się 0:0, bo to jest piłka. Ale nie chciałem wiedzieć. Kiedy w 80. minucie kibice zaczęli dopingować Odense, zauważyłem, że to zmobilizowało zawodników. Uwierzyli, że ten awans jest do wyciągnięcia.
I nie zapytał pan nikogo o wynik?
Nie, nie. Od tego momentu ten mecz w moich oczach trochę się zmienił. Czuć było tę niepewność i dodatkowe emocje. Skończyło się, wygraliśmy 2:1, byłem zadowolony, odwróciłem się w stronę ławki i widziałem, że pokazują sobie, że w Londynie też 2:1. Myślę sobie: „2:1, trudno”. Zrobiliśmy swoje, nie udało się i tyle. Potem to całe zamieszanie. Adrian Ochalik krzyczy, że jest 2:2, a ja tak stałem na boisku i pomyślałem, że ktoś zrobił dobry żart albo czegoś nie dopowiedział. Byłem spokojny i ta informacja nie wywarła na mnie wrażenia. Dopiero później, jak na stadionie – tak to odebrałem – rozniosła się fala tsunami, to powoli zacząłem myśleć: „a może jednak?”. Ale obok stał kierownik, który cały czas sprawdzał wynik. „2:1 i wciąż grają”. Cóż… Dalej byłem nieświadomy, że skończyło się 2:2. W końcu pojawiła się informacja w internecie, że jest remis i lekko mi to niedowierzanie puściło. Skoczyłem wtedy na kierownika, ale to nie była taka stuprocentowa radość. Wydawało mi się to nieprawdopodobne. Nawet jak rozmawiałem z Polsatem, to nie do końca zdawałem sobie z tego sprawę.
A nie pomyślał pan – „zostaję”?
Nie. I mówię to szczerze. Nie podchodziłem tak do tego w żadnym momencie, kiedy prowadziłem ten zespół jako pierwszy trener. Zdawałem sobie sprawę, że przyjmę każdą decyzję. Po meczu z Górnikiem powiedziałem, że nawet jakbym miał zostać wyrzucony z Wisły, to uważam, że to wszystko, co robiłem będąc i piłkarzem i trenerem, obojętnie czy seniorów, czy juniorów, to starałem się dawać z siebie wszystko. W juniorach pracowałem tak jak z pierwszym zespołem.
Nie ma pan wrażenia, że patrząc na obecną drużynę Wisły, aspekt psychologiczny jest wyjątkowo ważny? Kiedy musieliście wygrywać, to głupio gubiliście punkty, np. z Podbeskidziem czy z Polonią, kiedy nie było ciśnienia, to… było Fulham i Twente.
Byliśmy w takiej sytuacji, że czego byśmy nie zrobili, to najgorsze już było. Wydawało się, że Ligę Europy przegraliśmy z Odense u siebie. Ale nawet w meczu ze Śląskiem pokazaliśmy, że gdy gramy o stawkę, to też potrafimy zwyciężać. Na mecz z Polonią patrzę inaczej. Była ta sytuacja z Draganem Paljiciem, potem czerwona kartka… Ł»ałuję, że tak się to potoczyło.
Powiedział pan, bo musiał pan tak powiedzieć, że wciąż walczycie o mistrzostwo. Ale tak patrząc trzeźwo – kiedy Śląsk ma pogubić te dziesięć punktów?
Ta przewaga jest ogromna. Ale jeżeli byśmy zapytali trenerów czy zawodników Śląska, to oni chyba nie myślą, że jest tak duża. Zdaję sobie sprawę, że do końca zostało trzynaście kolejek, ale jak patrzymy na sytuację z Ligi Europy, kiedy mieliśmy dwie kolejki do końca i cztery punkty straty do Fulham, a oni grali z Twente przedostatni mecz i z Odense ostatni, to ta nieprzewidywalność się zdarza. Ale w przypadku ekstraklasy, nawet jeśli wygramy wszystkie mecze, to tych punktów może zabraknąć.
Podsumowując – wiosna musi być nieprzewidywalna, żeby Wisła zdobyła mistrzostwo.
Na pewno.
Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA