Spowiedź Bartosza Bosackiego – część druga

redakcja

Autor:redakcja

24 grudnia 2011, 21:37 • 25 min czytania

– Pamiętam sytuację, kiedy klub szukał mi lokalu do zamieszkania. Zawieźli mnie w dwa miejsca i jak je zobaczyłem, to powiedziałem, że jeśli mają mnie wozić po takich norach tylko dlatego, że jestem z Polski, to nie musimy jeździć dłużej. W Polsce mieszkałem już wtedy w domu i nie wyobrażałem sobie, żebym po wyjeździe za granicę miał mieszkać w gorszych warunkach. Na początku było to dla nich szokiem, ale szybko w takich luźnych rozmowach przy kawie wytłumaczyliśmy im, że my jesteśmy tuż za granicą i wcale nie jesteśmy gorsi. I oni oczywiście to zaakceptowali – opowiada Bartosz Bosacki w długiej rozmowie z Weszło…
Nie czuje pan, że za późno wyjechał grać zagranicą. Miał pan 29 lat, kiedy odchodził z Lecha do Bundesligi…
Czy za późno? Myślę, że na to nie ma reguły. Ostatnio ktoś zadał mi pytanie, co zrobić z siedemnastolatkiem, który może wyjechać. Nie da się na to jednoznacznie odpowiedzieć, bo prawda jest taka, że wszystko ostatecznie weryfikuje wynik. Być może wyjechałem za późno, a być może wcześniej nie trzeba było zmieniać klubu na taki, czy na inny. Może w ogóle trzeba było inaczej pokierować swoją karierą. Mogę tylko żałować tego, że z powodu różnych zawirowań w Niemczech mi nie wyszło tak, jak się na początku zapowiadało. Teraz ktoś może powiedzieć, że polscy piłkarze zawsze mówią, że im nie wyszło, bo to albo tamto. Ale takie rzeczy się dzieją, to jest tylko sport. Dzisiaj wszyscy zachwycają się Robertem Lewandowskim i chwała mu za to – jest piłkarzem, który może osiągnąć bardzo dużo, bo ma wielkie umiejętności. Ale one też musiały być poparte szczęściem. Gdyby z Lecha nie odszedł trener Smuda i Hernan Rengifo, to może teraz Robert nadal grałby na boku pomocy, a nie jako ten wiodący napastnik, bo tak go ustawił dopiero trener Zieliński. Lewandowski dostał szansę gry w ataku dopiero po odejściu Rengifo i zaczął strzelać bramki. Gdyby tak się nie stało, być może dzisiaj nie grałby w Borussii Dortmund. Jego umiejętności zostały podparte szczęściem i każdy musi je mieć. Tak samo było w moim przypadku. Na początku to szczęście miałem, a potem były zawirowania związane z nie do końca zależnymi ode mnie kwestiami kontuzji i jej diagnozy. Skończyło się tak, że wróciłem do Poznania, a tydzień później w Norymberdze poważnych urazów doznali obaj zawodnicy, którzy grali na mojej pozycji. Wróciłem do Lecha, żeby mieć okazję walki o miejsce w składzie reprezentacji na mistrzostwa świata, a kilka dni później okazało się, że w Norymberdze też pewnie bym grał i na wyjazd na mundial miałbym takie same szanse. No ale nie mogłem przecież wtedy z tego powodu płakać.

Spowiedź Bartosza Bosackiego – część druga
Reklama

Tak późny wyjazd na zachód był związany z tym, że wcześniej nie było ofert?
Wcześniej to mnie targali po całej Europie, a nawet po całym świecie, żeby mnie gdzieś sprzedać. I propozycje oczywiście były, ale nie wszystko było zależne ode mnie. Czasem ktoś się na coś nie zgodził, klub się z kimś nie dogadał i tak dalej. Piłkarz, który ma ważny kontrakt jest przeważnie na samym końcu tego łańcuszka i musi się kilka czynników złożyć, żeby do danego transferu doszło. Tak było w moim przypadku. Ktoś mówił, że nie, ktoś mówił, że tak, a jeszcze ktoś inny, że poczekamy. I dlatego tak to wszystko wyglądało.

Ale nie było nacisków z pana strony, że chce za wszelką cenę wyjechać?
Podpisałem kontrakt, więc to byłoby podejście nie fair z mojej strony. Najpierw walczyłem o to, żeby kontrakt był długi, a potem nagle mi się odmieniło, bo ktoś zaproponował lepsze warunki. Podpisałem, więc musiałem być konsekwentny. Mogłem powiedzieć, że chciałbym odejść, ale na pewno nie na zasadzie obrażania się, jak to ma miejsce w wielu innych klubach. Wydaje mi się, że gdybym był wtedy w zespole niepotrzebny, to łatwiej mógłbym odejść, bo w tamtym czasie w Lechu – jeszcze przed przejęciem przez nowego właściciela – każdy transfer był na wagę złota i mógł się przyczynić do finansowego utrzymania klubu. Chociaż był taki moment, że było blisko mojego transferu do Wisły. To było zaraz po tym, jak klub przejął pan Cupiał i Telefonika, i oni kupowali wtedy na potęgę. W gazecie nawet napisali, że Bosackiego też już kupili. A tak się nie stało.

Reklama

Ale coś było na rzeczy?
No tak, bo klub chciał mnie za wszelką cenę sprzedać. Chociaż bardziej zależało wszystkim na transferze zagranicę. Pamiętam, że na obóz Lecha przyjechał wtedy pan Kapka negocjować ze mną warunki umowy i rozbiło się tak naprawdę tylko o długość kontraktu. Oni proponowali umowę pięcioletnią, a ja chciałem na krótszy okres. Tych podejść do Wisły to łącznie były chyba trzy. A spotkań i rozmów jeszcze w ciągu kolejnych lat kilka na ten temat odbyliśmy. Wiem, że do Krakowa chciał mnie ściągnąć jeszcze później trener Smuda i chyba Henryk Kasperczak.

Czyli wtedy to przywiązanie do Poznania jeszcze nie było tak duże? Gdybyście dogadali się odnośnie długości kontraktu, to zagrałby pan w Wiśle…
Nie, to nie tak. Prawda jest taka, że gdyby nie to, że czułem się związany z miastem, to pewnie by do tych transferów dochodziło. Lech nie był wtedy wiodącą drużyną w lidze w przeciwieństwie do Wisły. Wtedy była budowana tam wielka drużyna i przychodzili do niej reprezentanci kraju. Podobnie było z Legią – też były prowadzone jakieś rozmowy, ale z zasady do tego transferu nie mogło dojść.

Z Poznania wyjechał pan tylko dwa razy – do Norymbergi i po sąsiedzku do Amiki Wronki…
Ale mieszkałem wtedy cały czas w Poznaniu (śmiech). A to moje przejście do Amiki było bardziej wymuszone. Nie była to moja chęć transferu. Tak musiało się stać, żeby Lech miał pieniądze na przetrwanie kolejnego roku. Może nie wspominam tego czasu we Wronkach aż tak dobrze, jak gry w Lechu, ale też były fajne momenty. Tam zagrałem w pucharach, stamtąd trafiłem do reprezentacji, więc kilka pozytywnych rzeczy się wydarzyło. Była też, przynajmniej z tego, co wiem, konkretna propozycja transferu do Atletico Madryt po meczu Pucharu UEFA. Wiem, że prezesi obu klubów usiedli do rozmów i była nawet propozycja, żebym już tam od razu po tym spotkaniu został. Ale tak jak już wcześniej rozmawialiśmy – na transfer musi złożyć się kilka rzeczy, a w tym przypadku ktoś na jakimś etapie nie wyraził zgody i całą sprawę zbombardował.

A Anglia – były jakieś oferty? Bo słyszałem, że to pana ulubiona liga…
Jeśli chodzi o realne oferty, to były bardziej związane z Championship, czyli drugą ligą angielską. Toczyły się nawet kiedyś na ten temat jakieś rozmowy. Ale mogę mieć tę satysfakcję, że kiedyś człowiek z Arsenalu, ściśle współpracujący z Wengerem pofatygował się na spotkanie Lecha z Legią Warszawa, żeby mnie obserwować. Po meczu miałem okazję z nim nawet porozmawiać i bez wątpienia to było bardzo miłe, że przedstawiciel takiego klubu przyjechał mnie obejrzeć, a potem znalazł czas, żeby przedstawić, jak funkcjonuje Arsenal i poinformować, że gdzieś tam jestem zapisany na liście kandydatów. Ale prawda jest taka, że 99% polskich piłkarzy było kiedyś przez kogoś obserwowanych. Wiele z tych rzeczy jest napędzanych przez menadżerów, którzy chcą dany transfer przeprowadzić, więc nauczyłem się, żeby do tego podchodzić na chłodno i z rozwagą.

Przeszedł pan do Norymbergi i jakie było pierwsze wrażenie – duży był przeskok pod względem treningów i infrastruktury między ligą polską i niemiecką?
Powiem tak, gdyby ktoś przechodził z innego klubu niż Lech, to na pewno ten przeskok byłby większy. W tamtym czasie w Poznaniu było wszystko w miarę poukładane, ale i tak muszę przyznać, że lekki szok był. Jak to u Niemców – nie było jednej osoby, która nie wiedziałaby, co ma robić i za co jest w klubie odpowiedzialna. A jeśli chodzi o treningi to też na pewno była jakaś różnica, bo tak naprawdę każdy trener jest inny. Ja miałem w Norymberdze dwóch i nie mogę powiedzieć, żeby byli w jakikolwiek sposób do siebie podobni. Jeden stawiał na przygotowanie fizyczne i podczas obozu przygotowawczego, kiedy przez tydzień nie dotknęliśmy piłki, to tak, jak na obozach z reguły dużo nie sypiałem, to tam kładłem się w każdej wolnej chwili. Ale nie narzekałem za bardzo. Wiedziałem, że jest praca do wykonania, a jak się trochę pomarudziło, to nawet jakoś łatwiej szło (śmiech).

A podejście mentalne zawodników?
Tutaj zauważyłem właśnie dużą różnicę. W Polsce się z tym nigdy nie spotkałem, więc tam też miałem takie podejście, że wychodzę na trening i koledzy z zespołu nie są moimi wrogami. Ale tam miałem czasem wrażenie, że niektórzy z chłopaków, zwłaszcza Niemcy, ucieszyliby się, gdyby coś się komuś stało.

Taka rywalizacja o miejsce w składzie?
Dokładnie. Nawet z Markiem Mintalem, który w tamtym sezonie został królem strzelców Bundesligi śmialiśmy się, że łatwiej jest grać mecz, bo tam są kartki żółte i czerwone, a na treningu ich nie było. Zdarzało się rzeczywiście wiele urazów, niekoniecznie związanych tylko z grą w piłkę. Ale trzeba się było do tego wszystkiego przyzwyczaić, nauczyć i na pewno było to jakieś nowe doświadczenie, które w późniejszym okresie zaprocentowało.

No właśnie – to nie jest ten problem, z powodu którego wielu Polakom nie udało się zagranicą? To, że na treningach trzeba zapieprzać?
Ale w Polsce też trzeba zapieprzać. To jest właśnie taki mit, że w Polsce nie trzeba, a tam trzeba. Wszyscy mówią o tym, że w Niemczech się ciężko pracuje. My za trenera Wolfa, owszem, robiliśmy masę jednostek treningowych z bieganiem i nastawionych na siłę. Ale przyszedł trener Meyer, który gdzieś tam zetknął się ze szkołą holenderską i on od razu powiedział nam, że w tym lesie, w którym jeszcze niedawno ciągle biegaliśmy czy jeździliśmy na rowerach, teraz nie przebiegniemy nawet metra. Wszystkie zajęcia odbywały się na boisku z piłkami, a do lasu mogliśmy przejść się co najwyżej z rodzinami na spacer.

W takim razie, dlaczego tak niewielu Polakom udaje się osiągnąć sukces na zachodzie? Powiedzmy sobie szczerze – najwyżej jednemu na dziesięciu dane jest zrobić jakąś karierę zagranicą…
Bo właśnie taka jest mniej więcej różnica między ligą polską a niemiecką, czy jakąkolwiek inną ligą zagraniczną. Jeżeli Polak wyjeżdża do innej ligi, to musi być co najmniej dwa razy lepszy od piłkarza z danego kraju, żeby wygryźć go ze składu. A jeżeli obcokrajowiec przyjeżdża do Polski, niekoniecznie musi być lepszy od Polaka, a i tak sadza go na ławce. To jest właśnie ta różnica, o której rozmawiamy. Do tego czasem dochodzi brak szczęścia, akceptacji, siły przebicia czy nawet nieznajomość języka. Te wszystkie elementy składają się na to, że danemu zawodnikowi może nie wyjść zagranicą. Nie każdy daje sobie z tym wszystkim radę. Nawet w polskiej lidze możemy znaleźć chłopaków, którzy grają super w jednym klubie, a po transferze do innego nagle przestają się dobrze prezentować, a przecież nie jest tak, że zupełnie zapomnieli, jak się gra w piłkę.

A nie jest trochę tak, że piłkarze, zwłaszcza ci młodzi, kiedy wyjeżdżają na zachód myślą sobie: „skoro taki klub mnie chciał, to znaczy, że już jestem gwiazdą”, a tam takich jak on na jedną pozycję jest pięciu?
Być może trochę tak jest. W końcu wszystko zaczyna się i kończy w głowie. Jeśli ktoś tak właśnie sobie to wszystko układa w myślach, to znaczy, że ma problem. Ale ja jestem przekonany, że teraz ta świadomość przede wszystkim młodych chłopaków się zmieniła i każdy zdaje sobie sprawę, że raz dana szansa niekoniecznie musi się powtórzyć. Nawet jeśli już jakiś tam wynik się osiągnęło, to cały czas trzeba do tego ognia dokładać, żeby się ciągle paliło.

Pan w ciągu dwóch sezonów w Bundeslidze zagrał niecałe dwadzieścia spotkań. To niedużo…
No nie jest to dużo, ale wszystko przez to, że zaraz na początku przyplątał mi się jakiś śmieszny uraz. Chociaż może to nie jest najlepsze słowo. Powiedzmy, że niegroźny uraz, który został na początku źle zdiagnozowany…

No właśnie, jak to było z tym wyrywaniem zębów? Podobno miało to wyleczyć ból pachwiny…
Wszystko zaczęło się od tego, że uraz został dobrze zdiagnozowany przeze mnie i lekarza, do którego się wybrałem, ale w klubie nie spodobało się to, że pojechałem na konsultację bez ich wiedzy. Niemcy zawyrokowali, że przyczyną bólu nie jest to, co stwierdził polski lekarz i najpierw leczyli mnie na kręgosłup, a potem na zdrowe zęby. Trudno powiedzieć, na jakiej podstawie stwierdzili, że ból mięśnia przywodziciela jest związany z zębami mądrości, które gdzieś mi się tam dopiero wyrzynały. W efekcie pozbyłem się tych zębów po dość karkołomnych zabiegach, a ból nie minął. Na koniec oczywiście okazało się, że ta pierwsza diagnoza była słuszna i wystarczyły dwa małe zabiegi, żebym mógł wrócić do gry. Dzisiaj się z tego śmieję, ale kiedy pokazuje komuś zdjęcia z tamtego okresu i widzę, jak wyglądałem po tym usunięciu zębów lub opowiadam, jak podczas jedenastu wizyt u lekarza reprezentacji Niemiec dostałem pięćset zastrzyków w kręgosłup, to przypominam sobie, że wtedy zdecydowanie zabawnie nie było. A przez trzy miesiące od niemieckiej służby zdrowia trochę bólu wycierpiałem.

I przez te trzy miesiące wiele się w zespole zmieniło…
Tak i dodatkowo trener zaczął na mnie naciskać, żebym przestał jeździć na zgrupowania reprezentacji, bo i tak siedzę tam na ławce lub na trybunach. Oczywiście odpowiadałem mu, że i tak będę jeździł, bo to przecież reprezentacja, w którą serce wkłada nie tylko jedenastu, ale dwudziestu trzech chłopaków. To były podobne rzeczy, jakie teraz praktykuje w Lechu ze Stiliciem trener Bakero. Semir wraca po dziesięciu dniach ze zgrupowania, a trener stwierdza, że go nie wystawi, bo go przez ten czas nie widział. To jest dokładnie to samo, co ja przeżywałem w Norymberdze.

A jak układała się sytuacja w szatni, bo słyszałem, że pan krótko ucinał wszelkie docinki
pod adresem Polski i Polaków?

Na początku wiadomo, że musiałem się jakoś w tej szatni odnaleźć, ale nigdy nie miałem problemów z tym, że jestem Polakiem i nie próbowałem się do nikogo za wszelką cenę dopasować. Oczywiście – wchodziłem do nowej grupy i musiałem zacząć funkcjonować na jej zasadach, ale kiedy dyskutowałem z Tomkiem Hajto czy Słowakami po polsku i Niemiec mi mówił, że mam rozmawiać po niemiecku, to odpowiadałem, że jeśli ma jakiś problem, to niech się nauczy naszego języka, skoro ja się uczyłem niemieckiego. Myślę, że przez to byłem w drużynie szanowany. Jako obcokrajowiec byłem swego czasu nawet w radzie drużyny. Pewnie związane to było też z tym, że dość szybko nauczyłem się języka i nie siedziałem gdzieś tam z boku tylko udzielałem się w szatni. Zawsze na takiego zawodnika patrzy się przychylniej, niż na takiego, który gdzieś tam siedzi w kącie i w drużynie nie chce funkcjonować. Pamiętam też sytuację, kiedy klub szukał mi lokalu do zamieszkania. Zawieźli mnie w dwa miejsca i jak je zobaczyłem, to powiedziałem, że jeśli mają mnie wozić po takich norach tylko dlatego, że jestem z Polski, to nie musimy jeździć dłużej. W Polsce mieszkałem już wtedy w domu i nie wyobrażałem sobie, żebym po wyjeździe za granicę miał mieszkać w gorszych warunkach. Na początku było to dla nich szokiem, ale szybko w takich luźnych rozmowach przy kawie wytłumaczyliśmy im, że my jesteśmy tuż za granicą i wcale nie jesteśmy gorsi. I oni oczywiście to zaakceptowali.

Czuje pan, że w pełni wykorzystał szansę w Bundeslidze?
Może nie zrealizowałem tam wszystkiego, co sobie zakładałem, jeśli chodzi o aspekt sportowy, ale poznałem funkcjonowanie zachodniego klubu i wiem, co trzeba zrobić, żeby przełożyć to na polskie warunki. Nauczyłem się języka – to też jest kapitał, którego nikt mi nie zabierze. I przede wszystkim poznałem innych ludzi, inny sposób życia, to jest jakaś tam wartość dodana do tego wszystkiego.

Nie żałuje pan decyzji o wcześniejszym powrocie do Lecha?
Postanowiłem, że wracam, bo chciałem zagrać na mistrzostwach świata i teraz można gdybać, czy jeśli bym tam został, to też bym na nie pojechał. Wróciłem do Lecha i pojechałem na najważniejszą piłkarską imprezę na świecie. Wielu twierdziło, że jadę jako wycieczkowicz, a skończyło się trochę inaczej. Zagrałem dwa spotkania na trzy, udało się zaistnieć w postaci strzelonych bramek i mogę powiedzieć, że jestem z tego wszystkiego zadowolony. Na pewno w tej całej sytuacji zaprocentował też mój wyjazd do Niemiec. To był ten czas, kiedy zacząłem ćwiczyć indywidualnie, zmieniło się też moje ogólne podejście do treningu i do wykonywania zawodu.

Powrót do Poznania wiązał się też ze sporymi zmianami w zarobkach. W Lechu zarabiał pan kilka razy mniej…
Niewątpliwie taka różnica była. Po powrocie do Polski podpisałem początkowo kontrakt na pięć miesięcy i przez ten czas zarobiłem tyle, ile w Norymberdze dostałbym po dwóch tygodniach. Ale ja od początku podkreślałem, że kasa nie jest dla mnie najważniejsza. Moim celem było samorealizowanie się i pieniądze w żaden sposób nie przesłoniły tego, co udało mi się osiągnąć. Może połowa ludzi popuka się teraz po głowie, ale gdybym dzisiaj nie miał nadal takiego podejścia, to pewnie grałbym teraz w byle jakim klubie, żeby tylko zarabiać pieniądze. Myślę, że jako sportowiec osiągnąłem wiele. Ale ktoś, kto nigdy nie stał na murawie przy kilkudziesięciu tysiącach kibiców na trybunach i nie wysłuchał hymnu narodowego może tego nie zrozumieć.

No właśnie – pan odszedł z Norymbergi między innymi dlatego, że utrudniali wyjazdy na zgrupowania reprezentacji. To jak pan oceni to, że przed meczem z Koreą nagle wśród obecnych kadrowiczów wystąpiła plaga kontuzji, bo nikt nie chciał do Azji lecieć?
Pewnie w kilku przypadkach było to świadome działanie, ale ja nie chciałbym nikogo oceniać. Wydaje mi się, że mogło to być zachowanie wymuszone przez klubowego trenera czy menadżera. Sam odczuwałem to na własnej skórze, kiedy szkoleniowiec mówił mi, że nie zagram, bo wróciłem w czwartek ze zgrupowania, a w sobotę mieliśmy grać mecz ligowy. Ale tak jak mówiłem – gra w reprezentacji jest czymś wyjątkowym. Zwieńczeniem pracy, którą się wykonuje i zrealizowaniem marzenia każdego małolata. Bo nie wierzę, że każdy dzieciak, nie ważne, czy strzela z łuku czy robi coś innego związanego ze sportem, nie marzy o tym, żeby wystąpić w reprezentacji narodowej. Ja tak do tego podchodziłem, chociaż wiedziałem, że nie jestem wiodącą postacią kadry. Nie traktowałem jako ujmę na honorze, że przyjeżdżam z Bundesligi i siedzę na trybunach. Bo wiedziałem, że jestem w grupie graczy, z których trener może wybierać. A były tam wtedy też nazwiska dużo większe ode mnie. I chciałbym, żeby każdy tak podchodził. Pamiętam taką sytuację, kiedy z gierki na treningu przed meczem wynikało, że będę podstawowym zawodnikiem. Nawet po zajęciach przyszedł do mnie ktoś ze sztabu kadry i potwierdził mi, że zagram w pierwszej jedenastce. I potem pojechaliśmy na ten mecz, to było spotkanie z Anglią w Chorzowie i wylądowałem na trybunach. Trzeba to przełknąć i jeśli ktoś profesjonalnie do tego wszystkiego podchodzi, to tak właśnie robi. Myślę, że właśnie dlatego w momencie, gdy z kadry przed mundialem wypadł z powodów zdrowotnych Damian Gorawski, to trener Janas zabrał właśnie mnie.

A co pan czuł, kiedy trener Janas nie wyczytał pana nazwiska wśród 23 zawodników na mundial w Niemczech?
Na pewno nieprzyjemne zaskoczenie. Chociaż byli ludzie z większymi nazwiskami, których rozgoryczenie było jeszcze większe. Pamiętam, że jakieś dwa tygodnie wcześniej rozmawiałem z trenerem i powiedział mi wtedy, że widzimy się na zgrupowaniu przed mistrzostwami, więc cały czas gdzieś mi to w głowie siedziało.

A kiedy zadzwonił Maciej Skorża z informacją, że jednak pan jedzie? Podobno już miał pan zaplanowany urlop…
To było bardzo późno wieczorem i początkowo pomyślałem, że to jakiś żart. Niektórzy potem mówili, że Bosacki wahał się czy jechać. To bzdura, jedyną kwestią było to, jak dużo czasu mam na to, żeby dojechać do Warszawy, bo musiałem wybrać czy jechać samochodem, pociągiem czy może polecieć samolotem.

Na mundialu okazał się pan czarnym koniem zespołu. W meczu z Ekwadorem na ławce, ale później dwa razy całe spotkanie. Nie dziwiło pana, że trener Janas ściągnął pana właściwie z urlopu, a później wypuścił do boju w meczu z Niemcami?
To znaczy ja miałem to szczęście, że po zakończeniu sezonu z Lechem jeszcze sam sobie indywidualnie trenowałem i nawet śmialiśmy się z kolegą, który robi mi rozpiskę treningową, że jakaś dziwna siła mną kierowała, że ja na te treningi nadal przychodziłem. Zagrałem na mistrzostwach świata, pokazałem, że nie jestem jakimś tam anonimowym piłkarzem i udowodniłem coś tym, którym moje powołanie tak do końca się nie podobało.

Mecz z Kostaryką był najlepszym momentem w pana karierze?
To był na pewno jeden z tych meczów, których się nie zapomina, ale takich była cała masa. Spotkania w europejskich pucharach, zdobywanie Pucharu Polski czy mistrzostwa Polski. Na pewno te dwie bramki to było jakieś tam wydarzenie, ale jeśli chodzi o sam aspekt czysto sportowy to z pewnością bardziej zadowolony mogłem być po meczu z Niemcami, chociaż tamto spotkanie przegraliśmy. Dużo satysfakcji sprawiła mi na pewno wypowiedź trenera Meyera, który w czasie naszego meczu z Kostaryką komentował dla niemieckiej telewizji ich mecz z Ekwadorem, że może za łatwo z Bosackiego w Norymberdze zrezygnowali. Kilku byłych kolegów z zespołu dzwoniło. Nawet ci nieszczęśni masażyści, przez których miałem wszystkie perypetie zdrowotne gratulowali mi udanego występu.

Dwadzieścia rozegranych spotkań i dwie strzelone bramki – jest pan spełniony, jeśli chodzi o występy w reprezentacji?
Na pewno zawsze można było wycisnąć jeszcze więcej. Ale koledzy nawet czasem śmieją się ze mnie, że gdyby zliczyć wszystkie mecze, na które jeździłem, a nie grałem, to może aspirowałbym do klubu wybitnego reprezentanta. Dla mnie każde powołanie było przeżyciem i nigdy nie patrzyłem na statystyki, i nie liczyłem, ile się tych meczów uzbierało. Zagrałem na przykład bodajże 352. mecze w ekstraklasie, ale dla mnie ważniejsze zawsze było to, że 299. meczów z rzędu rozegrałem od pierwszej minuty, a nikt o tym nie mówi. Trochę później tę statystykę niestety popsuł trener Smuda (śmiech).

Wróćmy do pana powrotu do Lecha – zrezygnował pan ze sporej kasy w Norymberdze, a w Poznaniu zarabiał dużo mniej. I wcale nie najwięcej w drużynie. Byli tacy, przede wszystkim obcokrajowcy, którzy wyciągali więcej. Nie przeszkadzało to panu?
W tej kwestii wyznaję prostą zasadę. Jeśli ktoś mi mówi: „a bo ty tyle zarabiasz”, to odpowiadam krótko: „Byłeś u prezesa, miałeś swoje pięć minut. Ja nie negocjowałem twojego kontraktu, ani nie przeszkadzałem w jego negocjowaniu. Wywalczyłeś sobie tyle – to twoja sprawa”. Nigdy nie zaglądałem nikomu do kieszeni. Szkoda tylko, że czasem zdarzało się tak, że ktoś zaglądał do mojej. A potem gdzieś przeczytałem, że Bosackiego nie ma w Lechu, bo za dużo zarabiał. A Bosacki zarabiał tyle, ile zarabiał pięć lat temu, kiedy podpisał umowę. Wtedy był to może jeden z wyższych kontraktów, ale ostatnio nie plasował się pewnie nawet w połowie stawki. I jak później słyszę, że nie ma mnie w klubie, bo Lech szukał oszczędności, to chce mi się śmiać, bo nikt nigdy nawet nie spytał Bosackiego, czy grałby za mniej.

Zgodzi się pan z powszechną opinią, że Manuel Arboleda od czasu, kiedy wynegocjował nowy, wysoki kontrakt zaczął mniej skupiać się na grze, a więcej „pajacować”?
Być może Arboleda się zmienił, ale nie wiem, czy to było akurat związane z wysokością jego nowego kontraktu. Miał swoje pięć minut, wynegocjował sporą kwotę i pewnie wiele osób w klubie ma teraz ból głowy i zastanawia się, jak z tej sytuacji wybrnąć.

Jak układała się współpraca między wami?
Jeśli chodzi o aspekt stricte sportowy, wydaje mi się, że wyglądało to nie najgorzej. Manuel jest z pewnością osobą o specyficznym charakterze, wynikającym z kultury, w jakiej się wychował i trzeba to uszanować. Ale nie do końca trzeba się z tym zgadzać. Oczywiście, że dochodziło czasem do ostrzejszej wymian zdań, ale kiedy wychodziliśmy na boisko, to te wszystkie spory zostawialiśmy w szatni. Były zgrzyty między nami, nie ukrywam tego i nigdy tego nie ukrywałem, ale zawsze na koniec podawaliśmy sobie rękę i do dziś, kiedy jestem na stadionie, to zawsze sobie dłoń podajemy.

A jak pan reagował na zapowiedzi, że Arboleda może wkrótce zagrać w koszulce reprezentacji Polski?
Biorąc pod uwagę poziom sportowy, to na pewno by tej reprezentacji w jakiś sposób pomógł, bo nie jest piłkarzem słabym. Ale dla mnie utożsamianie się z własnym krajem jest bardzo ważne i jego gra w reprezentacji do mnie od początku nie przemawiała. Zawsze podkreślałem, że w kadrze powinni grać Polacy lub ludzie w jakiś sposób z Polską związani. Manuela z naszym krajem nie łączy nic, oprócz tego, że tutaj pracuje. Nie jest to oczywiście jego wina, żeby wszystko było jasne. I wydaje mi się, że robienie takiej otoczki wokół tej całej sprawy nie wyszło na dobre przede wszystkim samemu Manuelowi. Nie wiem, jak my byśmy się czuli, gdyby na przykład Adam Małysz skakał dla innego kraju.

Czyli farbowane lisy – Obraniak, Polanski i tak dalej – w kadrze panu nie pasują?
To jest trochę inna sprawa, bo jeden i drugi coś z tą Polską ma wspólnego i możemy się jakichś związków doszukać. Tylko wydaje mi się, że ani jeden, ani drugi nie miałby takiego parcia na grę w kadrze, gdyby za tą grą nic nie szło. Już nie mówię tutaj nawet o aspekcie finansowym, tylko o kwestii budowania swojego nazwiska wokół tych imprez, które będą się w najbliższym czasie odbywały. Zaraz znajdą się oczywiście tacy, którzy wskażą, że w wielu reprezentacjach są naturalizowani piłkarze, ale przede wszystkim trzeba patrzeć na to, jak ta naturalizacja przebiegała. Wszyscy podają przykład Niemców, ale równocześnie zapominają, że większość tych naturalizowanych zawodników mieszka tam od urodzenia.

A nie przeszkadza panu, że podczas Euro może być taka sytuacja, że przed meczem co trzeci zawodnik nie będzie śpiewał hymnu, bo zwyczajnie nie będzie znał jego słów?
Oczywiście, że do końca mi to nie pasuje, ale tak jak mówiłem – w przypadku tych piłkarzy można się doszukać jeszcze polskich korzeni i możemy tę sprawę jakoś naciągać. Tylko trzeba zadać sobie pytanie, czy oni chcieliby grać w tej kadrze, gdyby nie mistrzostwa Europy. I przede wszystkim, czy – jak to się mówi – daliby się za reprezentację pociąć.

Pan wyjechał do Niemiec i w trzy miesiące nauczył się języka. A taki Obraniak do dziś niewiele jest w stanie powiedzieć po polsku…
Ja mam taką zasadę, że jeśli dzieje się coś negatywnego to owszem, można to skrytykować, ale też trzeba sprawdzić, jakie były podstawy i przyczyny tego, że to się w ogóle wydarzyło. Obraniak nie nauczył się polskiego, bo nie ma kontaktu z językiem i trzeba go też trochę zrozumieć. Tak naprawdę nie ma żadnego ciśnienia, żeby za wszelką cenę się go nauczyć, a poza tym mieszka we Francji, która w ogóle jest specyficznym krajem, jeśli chodzi o kwestię języków obcych. Tam nawet, gdy ktoś zna angielski, to się do tego nie przyzna.

Pasuje panu Franciszek Smuda w roli selekcjonera? Pracowaliście przez pewien czas razem w Lechu – jak ta współpraca się układała?
Była burzliwa, w niektórych momentach nawet bardzo (śmiech). Trener Smuda jest specyficznym człowiekiem i często mieliśmy odmienne zdanie na różne tematy, ale darzymy się wzajemnym szacunkiem. Pamiętam, że pierwszy konflikt mieliśmy przez telefon, jeszcze zanim zdążyłem zobaczyć się z trenerem osobiście. To było zaraz po tym, jak wróciłem z mistrzostw świata – zadzwoniłem i spytałem, kiedy mam zacząć treningi, bo zespół był już na obozie, a ja miałem obiecane trochę wolnego, na co trener wypalił mi: „dlaczego ciebie jeszcze tutaj z nami nie ma?”. Ostatnio wspominałem też sytuację, która wydarzyła się po przegranym meczu w Moskwie. Nie wiem czemu trener po powrocie przyczepił się akurat do mnie, bo w tamtym spotkaniu nie wystąpiłem. Chyba chodziło o to, że po prostu stałem najbliżej i powiedział mi, że – ładnie to ujmując – może mnie z Lecha wyrzucić nawet jutro. No to mu odpowiedziałem, że mogę się spakować choćby dzisiaj (śmiech). A Smuda w roli selekcjonera? Przyznam, że trochę mu współczuje, bo atmosfera wokół kadry nie jest teraz najlepsza, ale myślę, że nawet w tej nieprzyjemnej otoczce radzi sobie nieźle i udało mu się coś zbudować, a z tym zespołem można naprawdę fajne rzeczy zrobić. No i to co trener zawsze podkreśla – on ma po prostu szczęście i myślę, że to szczęście nie skończy się aż do mistrzostw Europy.

„Były spory między nami. Ja zawsze mówię to, co myślę, a on nie lubi takich graczy. Kiedyś mówił mi, że mógłby być moim ojcem. Odpowiedziałem, że nie chciałbym takiego ojca” – takie zdanie wyraził pan kiedyś na temat trenera Smudy. Podtrzymuje je pan?
Faktycznie, była taka sytuacja (śmiech). Chociaż to drugie zdanie dziennikarze trochę przekręcili, bo ja powiedziałem, że już jednego ojca mam i nie potrzebuję drugiego. Ale myślę, że ten cytat doskonale oddaje moją współpracę z trenerem Smudą. Istna huśtawka nastrojów – jednego dnia mówi, że może mnie w każdej chwili wyrzucić, a drugiego, że mógłby być moim ojcem (śmiech).

A Smuda rzeczywiście nie lubi otaczać się piłkarzami, którzy mają własne zdanie i nie boją się go wyrazić?
Na pewno są w tej kadrze też piłkarze, którzy mają swoje zdanie, ale niekoniecznie o nim muszą głośno mówić. Tak jak mówi przysłowie – trener ma zawsze racje. I to w jakiś sposób oddaje charakter trenera Smudy. Zdecydował się na taki sposób prowadzenia reprezentacji i jeśli będą efekty, to nikt go za to nie skrytykuje. Chociaż ja uważam akurat, że skreślenie doświadczonych na dużych imprezach zawodników – Boruca czy Ł»ewłakowa – w obecnej sytuacji nie było najlepszym posunięciem. Okej, można ich skreślić, ale niekoniecznie trzeba mówić o tym głośno, bo wtedy w każdej chwili lub sytuacji awaryjnej można po nich sięgnąć. Nikt przecież nie jest w stanie zagwarantować, że na Euro Wojtek Szczęsny będzie w takiej dyspozycji, w jakiej jest obecnie. Fabiański i Sandomierski siedzą na ławce w swoich klubach i Boruc, który przecież nie gra w byle jakim klubie, mógłby spokojnie być tym trzecim bramkarzem podczas mistrzostw.

Kto powinien grać na środku obrony podczas Euro 2012?
Michał Ł»ewłakow.

A obok niego?
Tomek Jodłowiec lub Grzesiek Wojtkowiak – wybrałbym z tej dwójki. Na pewno nie robiłbym eksperymentów z Wasilewskim, który może przecież rywalizować o miejsce na prawej obronie z Piszczkiem. Ł»ewłakow, Jodłowiec, Wojtkowiak – do tego Głowacki lub Perquis. I do tej czwórki nie mieszałbym już „Wasyla”, ale nie ja jestem przecież trenerem.

A Marcin Kamiński? Bo trener Smuda po ostatnim meczu z Bośnią powiedział, że jeżeli ktoś zrobił krok w kierunku kadry na Euro, to właśnie on.
Potencjał Marcina widziałem już dawno i tylko czasem było mi go szkoda, że jeździł z nami na mecze, ale nie dostawał szans nawet w końcówkach spotkań, które już były rozstrzygnięte. Marcin to bardzo fajny chłopak i to nie tylko biorąc pod uwagę aspekt piłkarski, ale także tak zwyczajnie, jako człowiek.

Nie jest zbyt mało przebojowy na to, żeby zrobić karierę?
Czy ja wiem, czy mało przebojowy? Jest grzeczny i dobrze wychowany, i to na pewno w przyszłości zaprocentuje. Mogę tylko domniemywać, że kieruje się starą i sprawdzoną zasadą: ciszej jechać, dalej zajechać. Jak na jego wiek, głowa działa u niego naprawdę dojrzale i ma wszelkie predyspozycje do tego, żeby zostać dobrym piłkarzem. Być może właśnie takim, który przez najbliższe pół roku wypracuje sobie stałe miejsce w reprezentacji.

Tak na koniec, gdyby okazało się, że już na boisko pan nie wróci – jest pan spełniony jako piłkarz?
Myślę, że tak, ale ze świadomością taką, że zawsze można było zrobić coś więcej.

I nie żałuje pan żadnych podjętych przez siebie decyzji?
Nie, staram się nie żałować. Człowiek uczy się na błędach i jeżeli wyciąga z nich odpowiednie wnioski to wszystko jest w porządku. Nie jesteśmy w stanie przewidzieć, jak potoczyłyby się moje losy, gdybym w jakiejś konkretnej sytuacji zachował się inaczej. Myślę, że jako piłkarz osiągnąłem wiele. W Polsce zdobyłem wszystko, co było do zdobycia. Zagrałem w reprezentacji i europejskich pucharach. Mogę powiedzieć, że jestem szczęściarzem, bo robiłem to, co najbardziej lubię i mogłem jeszcze w ten sposób zarabiać. Ale życie toczy się dalej i kto wie, może jestem w stanie w innych dziedzinach robić coś, co będzie mi sprawiało taką przyjemność, jak granie w piłkę.

Rozmawiał MACIEJ SYPUفA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama