Piłkarze z Krakowa, którzy w 1/16 finału Ligi Europy życzyli sobie Manchesterów mogą czuć się zawiedzeni. Dziś już wiadomo, że wiosną nie ruszą w Europę, by zbierać koszulki znanych piłkarzy albo robić sobie zdjęcia na ładnych stadionach. Wszyscy oczekiwać będą wyniku. Jeśli w Liege znów nie przyjdzie komuś do głowy rzucać granatami, czeka ich całkiem przyjemny dwumecz. Klub pewnie sporo straci marketingowo, za to sportowo równie dużo ma do wygrania. Standard nikogo w Krakowie nie będzie przyprawiał o dreszcze, ale to właśnie jeden z rywali, za których mogliśmy ściskać kciuki.
Legia będzie mieć znacznie bardziej pod górkę.
Wprawdzie po kilkudziesięciu sekundach losowania było już jasne, że odpadli nam najwięksi mocarze. Gianni Infantino pomocował się trochę przy otwieraniu kuleczki z nazwą rywala dla FC Porto i po chwili w pierwszej parze mieliśmy dwumecz na miarę finału. Spotkanie, którego pewnie nie powstydziłby się półfinał Ligi Mistrzów – Porto kontra Manchester City. A gdy po chwili Ajaksowi wyciągnięto Manchester United, było wiadomo, że to co medialnie najatrakcyjniejsze, wiosną jest poza nami. Zaraz potem po kolei odpadały najsilniejsze hiszpańskie drużyny – Bilbao, Valencia i Atletico, aż wreszcie mieliśmy pewność, że polski zespół nie trafi na nikogo, kto tyle co wyleciał z rozgrywek Ligi Mistrzów.
Na sam koniec została Legia i jej dwaj potencjalni rywale – Sporting Lizbona oraz Brugia.
Belgijski dublet polskich zespołów byłby pod względem sportowym scenariuszem wymarzonym, a tak jest najwyżej nieźle, bo Sporting to jednak przeciwnik, który powinien przypomnieć legionistom ich miejsce w szeregu. Trochę, jak PSV Eindhoven.
Szczęście wyraźnie nie było dziś po stronie podopiecznych Skorży, biorąc pod uwagę, że w kolejnej fazie będzie czekał już ktoś z pierwszej, najmocniejszej pary, a Wisła w przypadku ogrania Standardu, może w najgorszym razie jechać do Hannoveru. Zdzisław Kręcina musiał znów maczać w tym palce…
