Łukasz Janoszka jest jednym z tych piłkarzy, którzy spełnili oczekiwania związane z tym, jak w piłkę grali ich ojcowie. Trudno jednak porównywać jego karierę do tej, którą zrobił Marian Janoszka, bo historia legendarnego napastnika Ruchu Radzionków jest po prostu tak unikatowa, że trudno ją porównywać z drogą każdego innego zawodnika. Jeśli chcecie przypomnieć sobie ten wyjątkowy przypadek, odsyłam was do świetnego reportażu Kuby Olkiewicza, a poniżej znajdziecie wspomnienia “młodego Ecika”. Nie tylko te z Radzionkowa, ale również z młodzieżowych kadr czy Chorzowa.
Usłyszałeś kiedyś, że umiejętności masz po matce?
Nie, czegoś takiego akurat nigdy nie usłyszałem. Zawsze było raczej: “tata to, tata tamto…”. Ale powiem ci, że – o dziwo – częściej analizuję mecze z mamą niż z tatą.
Jak to?
Tata zawsze podchodzi do tego tak sztywno, boiskowo, no jak to były piłkarz. A mama, patrząc jako kibic-obserwator, ma większy dystans. I muszę powiedzieć, że naprawdę trafne spostrzeżenia, którymi chętnie się dzieli.
Ale jest bardzo krytyczna? Piotrek Tomasik powiedział mi kiedyś, że jego narzeczona krytykuje go za grę równie często co trener Probierz.
No to na pewno nie aż tak. Ale nie jest też tak, że wszystko w mojej grze jej się podoba. Nie ma problemu z tym, żeby mi powiedzieć, że coś na boisku robię źle. Prawidłowa postawa, szczerość przede wszystkim. Liczę się z jej zdaniem.
Jordi Cruyff, który był piłkarzem niezłym, ale nie wybitnym, często słyszał od kibiców, że umiejętności piłkarskie chyba odziedziczył właśnie po matce. Jemu posiadanie słynnego ojca zarówno pomogło, jak i trochę przeszkodziło w karierze. Jak to z tym jest?
Na pewno nie powiem, że nazwisko mi w czymś przeszkodziło, ale do pewnego momentu te ciągłe porównania były frustrujące. Niezależnie od tego co zrobiłem, musiałem się z nimi liczyć. Z biegiem czasu się do tego przyzwyczaiłem, nauczyłem się z tym żyć, ale łatwo nie było. Każdy pracuje na swój rachunek. Ja i tata jesteśmy innymi typami graczy. Wiele rzeczy pewnie zrobiłby inaczej niż ja.
Uważasz, że w pewnych aspektach udało ci się go prześcignąć?
Nie chcę mówić, że są rzeczy, które robię lepiej. Z pewnością wiele robię gorzej!
Gra głową.
No dokładnie tak. Myślę, że akurat to jest element, w którym nie tylko ja nie mogę się z tatą równać, ale też większość zawodników w polskiej lidze.
I nigdy nie będziesz miał tak gęstego wąsa.
Była akcja “Movember” i próbowałem zapuścić. Ale chyba już się nigdy do niej nie zgłoszę, bo wyglądało to słabo.
Nigdy nie miałeś sytuacji, w których wprost usłyszałeś, że np. masz chody, bo twój tata jest lokalną legendą?
Nie przypominam sobie niczego ekstremalnego. Być może za moimi za plecami mówiło się o mnie coś takiego, ale nigdy wprost.
Jak ty wspominasz ten Radzionków lat 90., w którym się wychowałeś? Do dziś powstają materiały o tym miejscu i klubie.
Chodziłem na każdy mecz. Pamiętam doskonale rozbicie Widzewa. Nie wiem, czy kiedykolwiek w polskiej lidze dojdzie jeszcze do takiej historii. My mały klub skazany na pożarcie, a tam gwiazdy polskiej ligi. Ale to Radzionków zagrał wtedy koncert. Byłem mały, ale to świetne przeżycie. Nawet nie chodzi tu o występy taty, tylko o to, że byłem kibicem tej drużyny, chodziłem na mecze z kolegami. Mieszkałem bardzo blisko stadionu. Pomimo tego, że nie był on szczególnie pojemny – no i leżał w zasadzie na terenie Bytomia – atmosfera była kapitalna. Taka rodzinna – to słowo chyba pasuje idealnie. Odkąd pamiętam, tata był rozpoznawalny. Uwierz, prawie każde wyjście z nim do sklepu czy na basen kończyło się tym, że wokół pojawiało się mnóstwo ludzi.
Czyli opowieści o kulcie Janoszki nie są przesadzone? Czasami wydawały się one trochę podkoloryzowane.
Nie są, odczułem to na własnej skórze. Tamta drużyna w ogóle była unikatowa, nigdy się z czymś takim nie spotkałem. I zespół, i otoczenie – wszyscy się tam znali i lubili. Bez tego chyba nie udałoby się zrobić takiego wyniku. Te opowieści, które gdzieś krążą, o wspólnym remontowaniu kościoła, o wyjściach na grzyby czy o zjeżdżaniu do kopalni – nie są ani wymyślone, ani wyolbrzymione. Tak po prostu było.
Co to jest “gra w kepki”?
(śmiech) Kepa to głowa, więc gra główkami, ale jakie są zasady, to szczerze mówiąc, nie pamiętam. Chyba nie grałem. Albo grałem, ale mówiło się na to inaczej.
No właśnie twój mówił kiedyś w “Sporcie”, że dzięki niej nauczył się tak dobrze grać głową, ale z tobą nie grał, bo “dzisiejsze pokolenie jest takie, że dwa razy odbije piłkę i już je głowa boli”. Skąd taka szpila?
Nie wiem, w jakim kontekście to powiedział, więc ciężko mi się odnieść. Wydaje mi się, że po prostu żartował.
“Skońc knolić, ino zacnij groć” – tak z kolei twój tata stawiał kiedyś do pionu Zinedine’a Zidane’a.
Zidane nie był jeszcze wtedy taką gwiazdą, ale i tak – odważne słowa (śmiech).
Charakterny był. Nie uważasz, że tobie czasem takiego charakteru brakuje?
Mam swój sposób na okazywanie emocji, ale nigdy nie powiedziałbym, że brakuje mi charakteru. Taki mam wizerunek. Stateczny i poukładany – no nijak to się ma do tego stereotypu, że bramkarz i lewoskrzydłowy muszą być trochę postrzeleni (śmiech). Ale myślę, że koledzy z szatni mogą mieć trochę inne zdanie o mnie niż reszta. Dobrze się maskuję!
Kiedy zostałeś “Ecikiem”?
Odkąd pamiętam, zawsze byłem “młodym Ecikiem”. I tak już zostało.
Dlaczego tak szybko odszedłeś z Radzionkowa?
Tam zaczynałem, chodziłem na treningi, uczyłem się, ale przyszedł taki okres, że kończyłem gimnazjum i trzeba było coś postanowić. W Radzionkowie to szkolenie nie było wtedy tak rozwinięte, nie trenowaliśmy codziennie. Chciałem więc zmienić szkołę i iść do miejsca, w którym będę mógł się spokojnie rozwijać. Miałem wiele opcji, mogłem na przykład iść do Górnika, ale wybrałem Chorzów z tego względu, że mój brat był kibicem Ruchu. Tak jakoś wybrał. Też chodził na mecze taty, ale zawsze sympatyzował z Niebieskimi. Dość szybko przeskoczyłem do pierwszego zespołu, gdzie mogłem wtedy podpatrywać między innymi Mariusza Śrutwę czy Krzysztofa Bizackiego.
W szatni spotkałeś piłkarzy, z którymi grał twój ojciec.
Dokładnie tak. Było to wspominane. Może dzięki temu to wejście miałem trochę łatwiejsze. Szatnia Ruchu była w pewnym stopniu podobna do tej, którą znałem dzięki tacie i jego grze w Radzionkowie. W Chorzowie też nie byliśmy tylko kolegami z pracy, często spotykaliśmy się również poza szatnią, nasze rodziny dobrze się znały. A później przenosiło się to na boisko. W Zagłębiu zresztą jest tak samo, często spotykamy się całymi rodzinami w miejscu, w którym teraz siedzimy. Dzieci ganiają za piłką, a my możemy sobie spokojnie posiedzieć.
Kiedy przestałeś być postrzegany jako napastnik?
Nie wiem, nigdy nie przywiązywałem do tego wagi. Zresztą u mnie z tymi pozycjami różnie bywało, bo na przykład Adam Nawałka, którego spotkałem na wypożyczeniu w GKS-ie Katowice, widział mnie w środku pola. Uważał, że sprawdziłbym się jako rozgrywający.
Może trzeba było posłuchać? Chyba trochę mniejsza konkurencja.
Może, ale bardzo krótko współpracowaliśmy, bo został trenerem już w trakcie rundy, a po jej zakończeniu wróciłem do Chorzowa. Ale trzeba powiedzieć, że już wtedy miał – w porównaniu z innym trenerami – bardzo specyficzny styl. Widać było to, co teraz tak często się podkreśla – że to perfekcjonista i u niego wszystko musi być zapięte na ostatni guzik.
Pracowałeś też z innym późniejszym selekcjonerem. Przyjście Waldemara Fornalika do Ruchu to chyba był dla ciebie moment przełomowy.
W Ruchu nie było łatwo się przebić, stąd wypożyczenia, żeby nie tylko trenować, ale też pograć na seniorskim poziomie. Z Walki Makoszowy wróciłem przed czasem i sporo grałem najpierw u trenera Wleciałowskiego, później u Radolsky’ego. Ale znów poszedłem w odstawkę, kolejne wypożyczenie. Nigdy nie miałem problemów ze szkoleniowcami, ale trener Fornalik rzeczywiście zdecydowanie na mnie postawił.
W międzyczasie grałeś też w reprezentacjach młodzieżowych.
Między innymi na pamiętnym mundialu w Kanadzie. Kapitalna sprawa, życzę każdemu młodemu chłopakowi, żeby coś takiego przeżył. Otoczka była świetna, bo jest tam dużo Polaków i wszędzie przyjmowali nas z honorami. Gdziekolwiek się pojawiliśmy, wszyscy wstawali i zbieraliśmy brawa. W Polsce nie byliśmy szczególnie rozpoznawalni, a tam wszędzie zdjęcia i autografy. Już wtedy jeden Pato był wart więcej niż cała nasza kadra, a tam jeszcze Marcelo, David Luiz czy Willian. A w Argentynie: Aguero, di Maria, Banega. W innych kadrach to samo. Na odprawach trenerzy uczulali nas, z jakiej półki to zawodnicy i…
I mówili, żebyście nisko zawiesili pługi!
Dokładnie. I dziś wiemy, jakie kariery porobili tamci zawodnicy.
Z tej waszej kadry najlepiej później poszło tym najmłodszym, czyli Szczęsnemu i Krychowiakowi. A kto wtedy zapowiadał się najlepiej?
Chyba nikogo nie zaskoczę. Zdecydowanie Dawid Janczyk. Niesamowicie wypromował się na tym turnieju.
Ty chyba najbardziej możesz sobie pluć w brodę, że nigdy nie zadebiutowałeś w pierwszej kadrze. Później grałeś jeszcze w U-23, ale byłeś też blisko powołania od Smudy. Kończyło się jednak tylko na liście rezerwowej. Siedziałeś w poczekalni, zapukałeś do drzwi, ale nie wpuścili cię do środka.
Miałem okresy, w których wyróżniałem się w lidze, ale nigdy nie wylądowałem na zgrupowaniu. Może nie nastawiałem się na to bardzo mocno, ale po cichu liczyłem, że uda się zadebiutować. Wiadomo, że fajnie by było mieć chociaż to “1A”, ale nie siedzę wieczorami i nie przeżywam, że nie mam. Są zawodnicy, którzy moim zdaniem mniej na to zasłużyli, a w reprezentacji zagrali, ale mówi się trudno.
Damian Zbozień powiedział mi kiedyś, że jesteś największym poszkodowanym tego, że w profilach na 90minut.pl nie ma wypisanych wicemistrzostw i trzecich miejsc.
Pusto u mnie, a trochę tych medali mam. Brakuje najważniejszego i właśnie tego najbardziej żałuję, bo ani nie wygrałem Pucharu Polski, ani mistrzostwa. Szkoda tego sezonu, w którym zajęliśmy drugie miejsce, bo przecież do końca mieliśmy szansę. Ostatni mecz graliśmy z Lechią Gdańsk, dość szybko strzeliliśmy dwa gole i biegaliśmy po boisku ze świadomością, że może się udać, bo z Krakowa docierały sygnały, że Śląsk tylko remisuje z Wisłą. Ale strzelili w drugiej połowie. Mistrzami byliśmy tylko przez kilkadziesiąt minut.
A dalej – jak to w Ruchu – taki sezon, że gdyby nie brak licencji dla Polonii, to spadlibyście z ligi.
Ciężko to jakoś logicznie wytłumaczyć. Jedyne co się nasuwa to fakt, że mieliśmy wąską kadrę i graliśmy bardzo wiele meczów. Później przychodził okres przygotowawczy i brakowało w pewnym momencie osób, które mogły wejść do składu i zastąpić tych najbardziej przemęczonych.
To, że w Ruchu ciągle były jakieś problemy, wam pomagało? Czasami piłkarze mówią, że wtedy drużyna bardziej się jednoczy i tak dalej.
Nie, to nigdy nie pomaga, bo nie możesz w pełni skupić się na robocie, czyli na tym co najważniejsze. Trzeba myśleć też o innych sprawach i koncentracja na treningach czy w meczach siłą rzeczy spada. Wiadomo, że szatnia się wtedy jednoczy, każdy każdemu pomaga, ale boisko to jednak coś innego. Tylko, że też nie wiem, jak to wygląda teraz, ale wtedy były takie zaległości, że jakoś dawało się to zaakceptować.
Jesteś teraz lepszym piłkarzem niż wtedy, gdy miałeś lepsze liczby?
Dojrzalszym.
No co ty!
Lepszym też. Liczby są w sporcie najważniejsze, ale nie wszystko znajdziemy w tych głównych statystykach. Jeśli chodzi o pomaganie drużynie, dziś na pewno potrafię dać jej więcej.
Chciałeś zostać legendą Ruchu Chorzów?
Nigdy nie myślałem o tym w tych kategoriach i nigdy nie nastawiałem się na to, żeby osiągnąć tam taki status, jaki tata ma Radzionkowie. Ale nie da się ukryć, że sporo czasu spędziłem przy Cichej i decyzja o odejściu była cholernie trudna.
Powiedziałeś, że do końca życia będziesz miał żal do Ruchu.
To może przesada, ale prawda jest taka, że niezbyt poważnie mnie potraktowano. I to nie jest żal do Ruchu, a bardziej do osób, które zajmowały się przedłużaniem kontraktów, chodzi między innymi o prezesa Smagorowicza. Z zawodnikami, którzy są ważnymi postaciami na boisku i w szatni, jednak powinno się rozmawiać o przyszłości, a nie olewać temat i liczyć na to, że skoro ktoś jest związany z klubem, to koniec końców i tak zostanie.
Propozycję zostania w Ruchu jednak ostatecznie dostałeś.
Spotkałem się z panem Kurczykiem, bo to głównie jemu zależało na tym, abym został w klubie. Było to dzień przed wizytą w Lubinie, przy czym nic przed nikim nie ukrywałem. Mówiłem wprost o ofercie i tym, że jestem dogadany, bo wtedy w zasadzie wystarczyło tylko podpisać kontrakt. Z Ruchem chodziło o spłatę zaległości, ale klub milczał, więc pojechałem i zostałem zawodnikiem Zagłębia. Dopiero w drodze powrotnej dostałem telefon, ale było już za późno, czego Ruch miał świadomość. Poza tym, umówmy się – na przestrzeni lat nie byłem jedynym takim przypadkiem, że niewiele zrobiono, by przedłużyć kontrakt i można było odejść za darmo. Nie wiem, czy na mnie Ruch mógł kiedykolwiek coś zarobić, ale odchodzili też piłkarze z różnymi ofertami, za których można było przy odrobinie wysiłku dostać pieniądze.
Ale pojawiło się sporo głosów – również wśród kibiców – by nie dorabiać do twojego przypadku specjalnej ideologii. Dostałeś dużo większą kasę, to odszedłeś.
To bardziej zarządowi zależało, by chodziła taka wersja zdarzeń, ale prawda jest taka, że w Ruchu byłem dogadany na bardzo podobne pieniądze do tych, które zaoferowało mi Zagłębie. Oczywiście z tą różnicą, że wiedziałem, iż w Lubinie je dostanę. I to zawsze na czas. Nie odszedłem więc dla większych pieniędzy, to nieprawda. Jeśli już, to odszedłem dla wspomnianej pewności. Przywiązuję się do miejsc i ludzi. Śląsk to moje miejsce na Ziemi. Z niektórymi osobami rozstałem się w średnich relacjach, ale z kibicami, zawodnikami czy też z wieloma pracownikami klubu bardzo się szanujemy, lubimy i ciągle utrzymujemy kontakt.
Poszedłeś do Zagłębia, klubu z większym potencjałem, i nagle spadłeś z ligi.
Fatalne były początki. Już w momencie transferu sytuacja w tabeli była średnia, ale mieliśmy tu w Lubinie mocną paczkę i trenera Lenczyka, więc nikt nie dopuszczał myśli o spadku. W dodatku nie mogłem pomóc kolegom, bo pojawiły się problemy ze zdrowiem i zagrałem jedynie w sześciu meczach. I trzeba było zejść do I ligi, tam również różnie się wiodło, dlatego tym bardziej cieszę się, że tak to się wszystko ostatecznie ułożyło.
Niedawno stuknęła ci trzydziestka. Sporo, ale z drugiej strony – twój tata w tym wieku wciąż był jeszcze przed debiutem w Ekstraklasie.
Mam nadzieję, że najlepsze dopiero przede mną, ale takiej historii jak on, to chyba już nikt nie napisze.
Rozmawiał MATEUSZ ROKUSZEWSKI
Fot. FotoPyK