Książki piłkarskie pojawiają się na naszym rynku bardzo rzadko, natomiast dobre książki piłkarskie – prawie nigdy. Teraz wpadła nam w ręce „Mowa Trawa”, napisana przez Marcina Rosłonia. No, niezupełnie sama wpadła, bo Marcin ją drżącymi rękoma przekazał i nierozważnie poprosił o ocenę. Wiadomo – jak się nas prosi o ocenę, to zazwyczaj kończy się to źle, albo bardzo źle.
Ale teraz będzie niespodzianka – niech się raz w życiu Rosłoń zdziwi. Podoba się nam! Naprawdę nam się podoba.
Po pierwsze, „Mowa Trawa” ma pomysł. Jest to zbiór pojęć, którymi operuje się w piłkarskiej szatni i na boisku, spisany w sposób alfabetyczny, według jasnego klucza. Co jest fajne, to lekkość, jakiś taki uśmiech przesyłany przez autora, pozytywna atmosfera. Po prostu – miło się to czyta. Sam Marcin po raz kolejny udowadnia, że w piłkarskiej szatni musiał być zjawiskiem. Nie dość, że potrafi mówić, to jeszcze potrafi pisać. Jak już kiedyś zaznaczaliśmy, to rzadkie połączenie: zazwyczaj mistrzowie mikrofonu są jednak kalekami pióra i na odwrót – ci którzy dobrze piszą nie powinni brać się za komentowanie.
A Rosłoń pisze dobrze, naprawdę. Nie to, że jakoś nam zależy, żeby go pochwalić, bo tak nie jest – jak przekazywał tę książkę, to go widzieliśmy pierwszy raz od kilku lat (poza jednym gościem od nas, który robił z nim wywiad, do znalezienia w dziale TV). I nie mielibyśmy żadnych skrupułów, żeby mu powiedzieć: chłopie, może rysuj komiksy, zamiast pisać książki.
Tylko, że on na coś takiego nie zasłużył. Dobrze pisze. Przypomina nam trochę Krzysztofa Skibę i jego felietony we „Wprost”, które są bardzo specyficzne. Skiba wybiera sobie jedno słowo, wokół którego fantazyjnie buduje tekst, podpowiada różne – oczywiście także szalone – interpretacje. Bawi się zdaniami. Rosłoń poszedł mniej więcej w tym samym kierunku, więc proponowany przez niego piłkarski słownik czyta się miło, szybko, sympatycznie. Jak coś się czyta szybko, to znaczy, że jest dobre. Jak nie zauważyłeś, kiedy się skończyło – to znaczy, że zostałeś przez autora poprowadzony za rączkę aż do samiutkiego końca. To jak z koncertem muzycznym – po dobrej książce chcesz bisów (których oczywiście nie dostajesz).
Ł»eby mniej więcej pokazać, o co w tym „słowniku piłkarskiej polszczyzny” chodzi, zacytujemy losowo wybraną literkę. Padło na F. Pod F znajdujemy „flądrę”.
Flądra to morska ryba, która lubi muliste dno, ukryte pośród skał lub otoczone portowymi zabudowaniami. Ma płaskie ciało, asymetryczną budowę i nietypowo umiejscowione oczy. I świetnie smakuje. Bramkarze lubią flądrę, ale tylko nad morzem, na boisku raczej za nią nie przepadają. Jest zdradliwa, naraża na śmieszność, zniechęca do dalszej gry, kpi sobie z ich fachu. Flądrą określamy nieudaną obronę, gdy piłka prześlizguje się bramkarzowi przez rękawicę i wpada do sieci. Pewny chwyt zamienia się w komiczną walkę o utrzymanie ryby – piłki – w dłoniach, a przynajmniej wypchnięcie jej poza światło bramki i uratowanie się przed kompromitacją. Taka sytuacja to przeważnie efekt rozkojarzenia, dekoncentracji, czasem nonszalancji. Przytrafia się, gdy bramkarz myśli o następnym zagraniu jeszcze przed skutecznym wykonaniem bieżącego. Jest dobrze ustawiony, a strzał wygląda na niegroźny, lekki, piłka leci w sam środek bramki. Zaraz wpadnie w jego ręce. Atakujący spisali już akcję na straty, ich napastnik machnął ręką z rezygnacją. Obrońcy rozbiegają się szeroko po polu karnym, czekając na ewentualne podanie od bramkarza. Ten z kolei analizuje, jak najszybciej i najlepiej wznowić grę, w którym rejonie boiska jest wolne miejsce, gdzie stoi nieobstawiony kolega z zespołu. Wszystko trwa sekundę, góra dwie. I nagle: katastrofa! Próbowałeś kiedyś złapać zdrową, śliską rybę w dłonie? Spróbuj, możesz nawet założyć do tego testu bramkarskie rękawice. Już w domowym akwarium przychodzi to z trudnością, a co dopiero w rwącym potoku albo na otwartym morzu. Problemy przydarzają się także podczas meczu. Piłka wije się jak piskorz, a potem rzuca w sieci, no i jest głupia jak flądra!
Albo T, czyli „taśtaś”.
W słowniku języka polskiego nie ma słowa taśtaś. „Taś, taś” – tak woła się do kaczek (tak jak do kur: „Cip, cip!”). Piłkarska polszczyzna zna jednak wspomniany termin. Na boisku mówi się: puścić taśtasia, strzelić taśtasia. To inaczej farfocel – kiepskiej jakości, słaby strzał, po którym futbolówka taś, taś, taś, taś, taś poleci za bramkę albo wpadnie bramkarzowi wprost do koszyczka. Jeśli uderzysz w ten sposób, to kumple i trener podsumują twoją próbę, mówiąc, że piłka leciała i płakała po drodze. To była dla niej męka. Taśtaś wygląda najbardziej kuriozalnie, gdy piłkarz bierze wielki rozbieg, wszyscy spodziewają się bomby bitej prostym podbiciem, a wychodzi z tego coś tylko trochę mocniejszego od podania – taki kulawy strzał. Złe złożenie się do uderzenia, niewłaściwie ułożona sylwetka, niedobrze trafiona piłka – i mamy taśtasia.
I tak dalej… Zaczyna się na literze A, kończy na Z, czyli jak w dobrym alfabecie, dodatkowo niektóre litery obsadzone są mocno: kilkoma pojęciami. Jest to całkiem przyjemna lektura dla tych, którzy chcieliby poczuć się przez moment jak członkowie zespołu piłkarskiego lub też chcieliby sobie wyobrazić, jak wygląda komunikacja w szatni i na boisku.
„Mowa Trawa” może być świetnym prezentem dla młodego chłopaka zainteresowanego futbolem (przesiąknie tymi pojęciami w sekundę!), ale też relaksem – bo to nie jest oczywiście wymagająca lektura – dla każdego starszego faceta. Gdyby była chała, to byśmy wam szczerze napisali: chała, omijać, zakrywać w Empiku fińską prozą albo albumem pt. „Historia Ł»yrardowa w fotografiach”.
Ale chały nie ma. Kupujcie. Przeciętny Polak czyta rocznie jedną książkę, więc czemu to nie miałaby być akurat ta?
PS Marcin, dałeś nam egzemplarz przeznaczony dla kogoś innego – z dedykacją dla trenera, który prowadził cię w juniorach. My się do ciebie nie przyznajemy – gdyby ktoś z nas cię trenował, to byś grał dzisiaj w Eintrachcie Frankfurt. Wiadomo. A gdyby ktoś miał ochotę na książkę z dedykację dla siebie, a nie dla obcego faceta, to może wpaść 8 listopada o godzinie 18 do Empiku na Marszałkowskiej w Warszawie – spotkanie z autorem, alkohol chyba trzeba mieć własny.