Rozgrywki Primera División zakończone, na następne mecze czekać trzeba będzie do końca lata naznaczonego kolejnymi transferowymi telenowelami i szukaniem sensacji w trakcie szeroko pojętego sezonu ogórkowego. Nim damy wciągnąć się w ten wir nicości i plotek, warto jeszcze skorzystać z chwili i naturalną koleją rzeczy pokusić się o pierwsze– jak to zwykle bywa w tego typu przypadkach mocno subiektywne – podsumowania. No dobrze, jak więc wyglądało to z mojej perspektywy w sezonie 2016/17?
Najlepszy piłkarz
Serce, dusza, płuca drużyny i fantazja. Jeden z ostatnich Brazylijczyków, u których zauważam tę samą radość z gry w piłkę, którą widziałem u piłkarzy z Kraju Kawy, gdy sam zaczynałem interesować się futbolem. Wysoki poziom Marcelo prezentował regularnie co sezon, jednak tym razem wzniósł się na absolutne wyżyny. Bocznego obrońcy z taką techniką i ciągiem na bramkę obecnie próżno szukać w jakimkolwiek innym zespole. Do tego – wbrew stereotypowym założeniom – wcale nie odbija się to na jego poczynaniach w defensywie. Kiedyś mówiono o nim, że to przyszły następca Roberto Carlosa. Dziś Marcelo dokonuje jednak czegoś, wydawać by się mogło, niemożliwego – w przyszłości – strzelam, że nieodległej – namaszczać będzie się następców już nie Roberto Carlosa, a właśnie Marcelo. Gdybym był w podobnym stwierdzeniu odosobniony, pewnie nie wygłaszałbym tego typu opinii. Ale że odosobniony nie jestem, napiszę wprost – według mnie Marcelo tym sezonem zasłużył sobie na podium plebiscytu o Złotą Piłkę.
Największe pozytywne zaskoczenie
W jego potencjał nigdy nikt nie wątpił, lecz mimo wszystko zawsze znajdowano jakieś “ale”, jego przydatność dla zespołu wiecznie starano się kwestionować. Jak nie “Isco czy James”, to “Isco czy Bale”. Odkąd przeszedł do Realu Madryt praktycznie nie było lata, gdy media nie chciały go siłą sprzedawać. Nawet całkiem niedawno głośno dyskutowano o tym, czy Andaluzyjczyk nie odejdzie do Barcelony. Choć nie ukrywam, że ja akurat od początku byłem wielkim zwolennikiem jego talentu, mnie również często irytował syndrom “jeszcze jednego kółeczka” czy przerostu formy nad treścią. Często również powtarzałem, że moim zdaniem Isco jest zawodnikiem, który stylem dużo bardziej pasowałby do “Blaugrany”.
W minionym już sezonie pomocnik “Los Blancos” wreszcie zademonstrował jednak pełnię możliwości i tylko potwierdził, że do technicznych cudów na kiju potrafi dorzucić liczby. W samej lidze zabrakło mu jednej asysty do double-double, golem w rewanżu z Atlético w Champions League – kto wie – być może uratował Real od kompromitacji. Wypuszczenie przez Real takiego skarbu z rąk – szczególnie po takim sezonie – byłoby frajerstwem na niesłychaną skalę. Konkurencję z pakującym raczej walizki Jamesem już wygrał, wystawienie w finale Ligi Mistrzów Bale’a jego kosztem byłoby natomiast olbrzymią niesprawiedliwością.
Odkrycie sezonu
Lato 2013. Po jednym z treningów Mallorki do gabinetu trenera José Luisa Oltry postanowiła zawitać trzech zawodników ze starszyzny – Dudu Aouate, Nunes i Martí. Sprawa podobno nie cierpiała zwłoki. “Trenerze, ten dzieciak z drużyny młodzieżowej, który dziś z nami trenował jest bardzo, bardzo dobry. Musi z nami zostać”, usłyszał szkoleniowiec ekipy z Balearów. Kilka chwil później, w wieku 17 lat, debiutował w Segunda División. Przed minionym sezonem, gdy powracał z wypożyczenia w Espanyolu już jako piłkarz kupiony rok wcześniej za 3,5 miliona euro przez Realu Madryt, podobne słowa do tych wspomnianych wyżej usłyszał zaś od Zinédine’a Zidane’a.
Mowa rzecz jasna o Marco Asensio, który w zakończonych rozgrywkach pokazał, że ma wszelkie predyspozycje ku temu, by stanowić o przyszłości Królewskich. Co prawda do podstawowego składu na stałe przebić mu się jeszcze nie udało – choć przy takiej konkurencji trudno powiedzieć również, by był to jakiś wstyd – jednak jego jakość piłkarska nie podlega żadnej dyskusji. Chłopak ma 21 lat, zaraz wystąpi na młodzieżowych mistrzostwach Europy w Polsce, a już teraz mam wrażenie, że tylko codzienne ćpanie heroiny mogłoby sprawić, iż w przyszłości nie zostanie on piłkarzem wybitnym.
Największe rozczarowanie
“To już na pewno teraz”, “spokojnie za chwilę odpali”, “on jeszcze wszystkim pokaże”, powtarzałem sobie pod nosem przez kolejne miesiące. Gdyby ktoś spytał mnie kilka miesięcy temu, kogo typowałbym na naturalnego następcę Cristiano Ronaldo, prawdopodobnie wskazałbym na Garetha Bale’a. Będąc jednak szczerym, dziś zastanawiam się, ile w tym wszystkim było rzeczywistej wiary, a ile zwykłego zaklinania niezbyt miętowej rzeczywistości. Walijczykowi w Madrycie stukną za moment cztery lata, a jego karierę w stolicy Hiszpanii nadal podsumować można w tych samych trzech słowach: padaka, fajne przebłyski i kontuzje (kolejność przypadkowa). Idąc krok dalej, na tę chwilę stwierdziłbym, że Bale’owi bliżej niż do naturalnego następcy Ronaldo jest do następcy Kaki. Jasne, ciągłe urazy przeszkadzają mu w ustabilizowaniu formy. Sedno problemu tkwi jednak gdzie indziej. Ktoś mądry (nie pamiętam, kto) stwierdził bowiem, że Bale jest dobrym piłkarzem. Dobrym, ale – no właśnie – nie wybitnym.
Na upartego w kategorii tej wskazać by można na André Gomesa. W jego przypadku jednak już koło września było widać po kapciach, że tutaj fajerwerków nie ma co się spodziewać. Siłą rzeczy musiało to wykluczyć jego kandydaturę.
Najlepszy mecz
Silenie się w tym przypadku na jakąkolwiek oryginalność, byłoby daleko posuniętym piłkarskim hipsterstwem lub – jak kto woli – zwyczajnym zakłamywaniem rzeczywistości. Ostatnie “El Clásico” na Santiago Bernabéu było bowiem meczem kompletnym. Choć starcia Realu z Barceloną praktycznie za każdym razem piszą jakąś historię, tak wielowątkowego Klasyku nie było już od dawna – zarówno pod względem czysto piłkarskim, jak i w kontekście zmagań o ligowy tytuł.
Real wychodzący na prowadzenie, Barcelona szybko odpowiadająca trafieniem Messiego. Następnie kapitalna bomba Rakiticia, Królewscy ściskający jedną ręką puchar po golu Jamesa przy grze w osłabieniu na kilka minut przed końcem. Wreszcie ta niesamowita kontra, po której Messi na sekundy przed ostatnim gwizdkiem obwieszcza światu, że w tej lidze sporo jeszcze się może wydarzyć. Wieczór, który dziś wspominam z rozrzewnieniem, lecz który wracałby do mnie w sennych koszmarach, gdyby tylko Real ostatecznie poległ w walce o mistrzowski tytuł. Sezon ten pozbawiony tej potyczki byłby kilkanaście razy nudniejszy.
Największy niedosyt
O Sevilli przez długie miesiące zewsząd szturmowano nas artykułami pochwalnymi na temat Monchiego, geniuszu trenerskim Jorge Sampaolego, szalonym stylu, którym trudno było się nie zachwycać. Jak się jednak okazało, Andaluzyjczycy na dłuższą metę po prostu nie byli w stanie wytrzymać przez cały sezon szaleńczego tempa i w kluczowych tygodniach sezonu zwyczajnie padli na twarz. Zamiast wsadzenia kija w szprychy madrycko-barcelońskiego duopolu – na koniec 21 punktów straty do lidera. Zamiast przełomowego sezonu w Lidze Mistrzów – odpadniecie w słabiutkim stylu z Leicester.
Jorge Sampaoli fachowcem jest bez cienia wątpliwości nieprzeciętnym. Myślę jednak, że dużo lepiej nadaje się właśnie do roli selekcjonera, gdzie wymaganie od zespołu maksymalnej intensywności kilka razy w roku jest w stanie przynieść dużo lepszy efekt niż zajeżdżanie drużyny klubowej tydzień w tydzień. Bez charyzmatycznego Sampaolego Sevilla powinna sobie poradzić. Pytanie jednak, czy będzie w stanie pójść do przodu już bez Monchiego. To już jednak raczej temat na osobny, nieco dłuższy tekst.
Największy progres
Nacho Fernández. Czyli historia o tym, jak ciężką pracą i uporem nawet w wieku 27 lat z piątego koła u wozu możesz stać się ulubieńcem kibiców i gościem, który staje na wysokości zadania nawet w najważniejszych dla losów sezonu meczach. Żeby się nie powtarzać – niedawny tekst o nim przeczytać możecie w tym miejscu.
Piłkarz, który po sezonie powinien zmienić klub
Antoine Griezmann. O ile zachwytów nad grą Atlético Madryt nie byłem w stanie zrozumieć, a gra ekipy Cholo Simeone (żeby jednak nie było – niezwykle cenię go sobie jako trenera) bardziej niż futbol przyszłości przypominało mi zabijanie piłki jaką kocham, o tyle Francuz wśród perfekcyjnie zorganizowanego zespołu rzemieślników jest jedynym wirtuozem z prawdziwego zdarzenia. Miniony sezon jedynie utwierdził mnie w przekonaniu, że to już chyba najwyższy czas, by spróbować wreszcie sił gdzie indziej. Fakty są takie, że nawet mimo kolosalnego postępu poczynionego przez “Los Rojiblancos” na przestrzeni minionych lat, wciąż nie jest to zespół, który w realny sposób byłby w stanie zagrozić Królewskim czy Dumie Katalonii. Szczytem ambicji klasy Antoine’a z pewnością nie jest zaś zdobycie w karierze jednego Superpucharu Hiszpanii i mistrzostwa Europy do lat 19. Atlético w rozgrywkach 2016/17 nie postawiło wyczekiwanego kroku naprzód, więc czas, by w końcu postawił go Griezmann. “Los Rojiblancos” mogą wciąż “dobrze się zapowiadać”, ale niejeden był przecież taki, który dobrze się zapowiadał do wieku emerytalnego.
Największy niesmak
Uwaga, kontrowersji nie będzie. Sędziowanie w tym sezonie było tak dramatyczne, że wcale nie może dziwić, iż według wszelkiej maści wyliczeń osób sprzyjających czy to Barcelonie, czy też Realowi każda z tych drużyn mogła równie dobrze kończyć sezon z dwucyfrową przewagą w tabeli nad tymi drugimi. Według mojej szeroko zakrojonej teorii, arbitrzy tak naprawdę wcale jednak nie obniżyli lotów względem poprzednich lat. W moim odczuciu nagonka na nich jest spowodowana głównie ignorancją. Brak kompetencji brakiem kompetencji – głównym problemem jest jednak to, że im bardziej do przodu ze szkoleniami i technicznymi nowalijkami idzie cała reszta, tym bardziej Hiszpanie z każdym tygodniem zostawali coraz głębiej w lesie. Dość powiedzieć, że idealnym normalnym świecie, prawdopodobnie już pod koniec stycznia większość hiszpańskich sędziów powinna była szukać alternatywnej ścieżki rozwoju zawodowego. Nie, sędziowskie pomyłki nie sprawiają, że futbol jest ciekawszy i bardziej emocjonujący. One na dłuższą metę po prostu wkurwiają i najzwyczajniej w świecie psują obraz najlepszej ligi świata.
Gol sezonu
Wiadomo, z golami trochę jak z kobietami – nawet mimo oczywistej urody, z grona najpiękniejszych każdy i tak ma pełne prawo wybrać co innego. W tej kategorii jednak od początku do końca pozostaję przy jednym typie. Kevin Prince Boateng i jego trafienie po akcji wyciętej żywcem z kultowej kreskówki o Kapitanie Tsubasie. Jestem przekonany, że czegoś takiego nie będzie mi dane zobaczyć jeszcze przez długi, długi czas.
Ban