– Zostałem poproszony przez władze miasta o pomoc – robiłem to z sympatii dla klubu. Ale ludzie zaczęli się czepiać, obrażać mnie. Do dziś nie znam powodu… Czterdziestu dużych chłopa w małej salce… Nagle wszyscy stoją i jest atak. Z każdej strony. Dostaję pytanie – „ale gdzie pan był, jak my byliśmy w trzeciej lidze? Kiedy puchary chowaliśmy po toaletach, bo taka była sytuacja…”. Sorry, jechałem za chlebem. Jechałem tam, gdzie była moja szansa, nie mogłem być w klubie. Szukali pretekstu, żeby mnie zgnębić – opowiada trener Cracovii, Dariusz Pasieka w obszernej rozmowie z Weszło. O czym? Przeczytajcie, a dowiecie się szczegółów.
Powiedział pan, że Cracovia to był „sygnał z brzucha”. Nie doskwierała jakaś grypa żołądkowa?
Nie, chory na pewno nie byłem. Często dostaję – przynajmniej tak to odbieram – jakiś wewnętrzny impuls, nazwijmy go sygnałem z brzucha. Tak było w przypadku Cracovii.
Trafia pan w miejscach, w których trudno cokolwiek ugrać.
W którejś gazecie policzono, że trenerzy, którzy odchodzili z Arki w ostatnich kilkunastu latach, długo nie mogli znaleźć kolejnej pracy. Ale jak widać, nie zawsze musi tak być. Na pierwszej konferencji w Cracovii też któryś z dziennikarzy zwrócił mi uwagę, że wielu trenerów łamało sobie tu zęby. Ale przecież komuś w końcu musi się udać.
Dlaczego akurat panu?
Wierzę w siebie.
Zdecydował się pan na Cracovię z obawy, że długo zostanie bez pracy?
Nigdy się tego nie boję. Tak samo, jak nie obawiam się wyzwań, a Arka była wyzwaniem, bo przejąłem ją po trzech meczach bez punktu. Następny mecz przegraliśmy z Wisłą po samobóju Adriana Mrowca. Fantastycznym zresztą, nie zapomnę tego do końca życia. Niedawno rozmawiałem z „Piłką Nożną” i przytoczono w niej wywiad, w którym Arkę nazwano „drużyną trupów”, a mnie – „specjalistą od trupów”. Tylko, że ja w tej drużynie wcale trupów nie zauważyłem. Nawet jeśli przejąłem Arkę w trakcie sezonu, po okresie przygotowawczym i nie mogłem przeprowadzić żadnych transferów.
Nie żałuje pan, że w ogóle podjął się tak karkołomnego zadania, jak utrzymanie Arki?
Nie, ja się bardzo zaangażowałem w tę pracę.
Mamy wrażenie, że trochę unika pan tego tematu. Jakby Arka miała negatywnie wpłynąć na nazwisko Dariusza Pasieki.
Nie w tym rzecz. Zacząłem tam coś budować, ale nie skończyłem. Dlatego tak ciężko było mi strawić, że musiałem z tego klubu odejść. Byłem przekonany, że jestem na dobrej drodze, żeby osiągnąć cel, czyli utrzymać zespół w ekstraklasie. Dziś to tylko gdybanie. Ale fakt jest taki, że zwolnienia nie spodziewałem się ani ja, ani drużyna.
Nie wygraliście siedmiu meczów z rzędu…
Zgadza się, ale spójrzcie na to szerzej. To były trzy mecze z rundy jesiennej i cztery z wiosennej. Najpierw Polonia Bytom po samobóju Brumy i banalnym golu Mariusza Ujka, a raczej naszego obrońcy, który go nastrzelił na szesnastce. Dalej – nie wiem, czy pamiętacie – 0:3 z Legią, sędziował tam taki Japończyk. Potem mecz u siebie z napędzonym Śląskiem, który musiał się naprawdę namęczyć, żeby zremisować z nami 2:2. Rundę rewanżową zaczęliśmy u siebie z Wisłą i z Lechem. Wisła po wzmocnieniach – z Meliksonem, Genkowem, nową obroną – wygrała z nami w ostatniej minucie po strzale Małeckiego. Z Lechem zaspaliśmy w końcówce i zaczęło się ciśnienie. W końcu robimy w Zabrzu 2:2 i 1:1 u siebie z Lubinem. Zrobiła się nerwowa atmosfera – przyjąłem decyzję klubu z respektem, ale i z żalem.
Patrząc na 19 miesięcy pana pracy w Arce też nie jest wesoło. Średnia 1,06 punktu na mecz. Najmniej w całej lidze.
A uważacie, że ta drużyna miała większy potencjał?
Nie na tym polega udział trenera? Ł»eby wyciągnąć z drużyny…
…maksimum potencjału.
Pan wyciągnął?
Uważam, że tak. Oczywiście, że uciekło nam parę nieszczęśliwych punktów. Kibice mają wysokie wymagania, ale nie wszyscy mogą grać w pucharach. Ktoś musi przegrać. Chociaż, na pewno nie ustrzegłem się w Arce błędów. O tym też jestem przekonany.
Jakie to błędy?
Nie wiem. Mieliśmy nie rozmawiać tyle o Arce, a i tak dużo już powiedzieliśmy. Gdynia to dla mnie przeszłość ale na pewno nie stracony czas. Było, minęło. Każdy poszedł w swoją stronę. Interesuje mnie tylko przyszłość, a każdy z was ma prawo oceniać moją pracę, jak uważacie i nie mam z tym żadnego problemu.
Pod koniec pana pracy w Arce zdarzyła się nieprzyjemna sytuacja. Z kibicem, który miał coś do powiedzenia na konferencji prasowej.
Chciałbym go kiedyś spotkać i zapytać, co powie mi dzisiaj.
Przypomina się podobna sytuacja z Bydgoszczy. Wie pan, co mamy na myśli?
Mogę się domyślać.
Proszę przedstawić swoją wersję.
Chciałem zrobić coś społecznie dla klubu, w którym pracowałem 13 lat, w którym grałem, kiedy osiągaliśmy największe sukcesy. Zostałem poproszony przez władze miasta o pomoc – robiłem to z sympatii dla klubu. Nagle ludzie zaczęli się czepiać, obrażać mnie… Do dziś nie znam powodu. Ale ok, spotkałem się z tymi kibicami, rozmawialiśmy.
Słyszeliśmy, że było nieciekawie…
Czterdziestu dużych chłopa w małej salce… Nagle wszyscy stoją i jest atak. Z każdej strony. Spodziewałem się, że może być gorąco, ale poszedłem tam z pełnym przekonaniem. W niektórych momentach rozmowa była nawet nieprzyjemna, ale nie miałem z tym problemu. Bardziej z tym, że dwóch gości zaczęło nagle tę rozmowę nagrywać, nie wiadomo po co. Kazałem im wyłączyć dyktafon, bo inaczej nie będę dalej rozmawiał. Wyłączyli i za chwilę znowu włączyli. Nie wiem, pewnie zaraz chcieli to wrzucać do internetu „bo powiedział to i tamto?”. To miała być merytoryczna dyskusja?
No, chyba nie było o to łatwo.
Oni mają swój świat i całkiem inaczej patrzą na pewne rzeczy. Dostaję pytanie – „ale gdzie pan był, jak my byliśmy w trzeciej lidze? Kiedy puchary chowaliśmy po toaletach, bo taka była sytuacja…”. Sorry, jechałem za chlebem. Jechałem tam, gdzie była moja szansa, nie mogłem być w klubie. Szukali pretekstu, żeby mnie zgnębić. Nie chcę już o tym mówić. Cieszę się, że Zawisza jest na pierwszym miejscu, że ma nowego właściciela, że kibice dopingują drużynę. Fajnie by było, jakby ten klub wszedł do Ekstraklasy, bo poprzez swoją tradycję powinien do niej należeć. Kibice też zasłużyli na to swoim zaangażowaniem, bo robią fantastyczną oprawę. Jeżeli nie było im po drodze ze mną, czyli z osobą, która dużo Zawiszy dała, mieszka w pobliżu i mogłaby coś pomóc, to nie ma problemu. Ale widać, że klub idzie w dobrą stronę, a ja nie boję się spotkań ani z kibicami, ani z dziennikarzami. Nie chowam głowy w piasek i bronię swoich decyzji.
Może zaimponowało im właśnie, że wyszedł pan z klatą do przodu.
Sam nie wiem. Może chodziło o coś jeszcze innego. Musielibyśmy za daleko w ten temat wejść. Starałem się coś zrobić, skoro ludziom nie pasowało, trudno…
Wracamy do Cracovii?
Dobrze by było.
Powiedział pan, że nie wybiera się z szabelką na czołgi. W Krakowie są większe działa?
Porównując piłkarsko drużynę Arki i Cracovii, na pewno są lepsze.
To czego tym działom brakuje?
Uff… Nad tym cały czas pracuję. W rundzie wiosennej większość punktów zrobili u siebie. Na wyjeździe za dobrze to nie wyglądało. Muszę się przyznać, że po meczu z Górnikiem widziałem w tej drużynie błysk, nową twarz. Urósł nam apetyt, a potem przyszedł Lech… I słyszę komentarze, że Górnik słaby… A ja twierdzę, że tak się gra, jak się przeciwnikowi pozwala, a my Górnikowi na dużo nie pozwoliliśmy. Sam przeżyłem szok, że drużyna w meczu z Lechem tak zmieniła oblicze. Przez trzy dni miałem to w głowie – że ci ludzie potrafią grać w piłkę, pokazują to na treningach, że mają jakość, ale wychodzą na boisko i nagle popełniają indywidualne błędy. A najgorsze jest to, że za każdym razem inny zawodnik. Sami wiecie, jak wyglądała defensywa w tym sezonie. Cały czas była zmieniana. Postawiłem na tę samą, która grała z Zabrzem i wszystkiego się spodziewałem, ale nie tego, że tak zagra z Lechem… Chwała Mateuszowi Ł»ytce, że podszedł do sprawy po męsku (patrz wideo – przyp. red.), bo piłkarze z reguły oceniają siebie inaczej, niż ludzie z zewnątrz. Duża sprawa. Będziemy temu chłopakowi dalej pomagali, bo udowodnił, że ma charakter.
Problem siedzi w głowach? Na papierze nie wyglądacie gorzej niż kilka innych drużyn.
Wszyscy tak mówią. Ale popatrzmy na wyjazdy – w Lubinie Cracovia była lepsza, w Zabrzu zrobiliśmy trzy punkty. Czwarty mecz był w Białymstoku, też taki na styku, choć Jagiellonia słynie z tego, że większość punktów robi u siebie. Okazuje się, że własny stadion, który powinien być naszym atutem, teraz tych chłopaków deprymuje. Dlatego trenujemy na nim, żeby się jakoś z nim oswoić. Ale żeby wyjść z tej sytuacji nie możemy robić drugiego kroku przed pierwszym. Ł»eby się wszyscy nie napalali, że musimy od razu wygrać, bo czasem żeby przerwać czarną serię wystarczy jeden punkt. Może niepotrzebnie się grzejemy. Może stąd wynika ta presja.
Panu imponuje takie amerykańskie myślenie, prawda?
Tak jest.
To w jaki sposób wpoić „I’m the best” Ł»ytce czy Kosanoviciowi? Na jakiej podstawie oni mają tak myśleć?
Tylko na podstawie solidnego przygotowania. Wierzę w pracę i wartość tych zawodników. Nie jest tak, że inne drużyny od nas wyraźnie odstają. Musimy mieć przekonanie do własnych umiejętności. Jeżeli będziemy funkcjonować jako zespół, to nawet jedno słabsze ogniwo zawsze można zrekompensować. Pozytywne myślenie jest dla mnie ważne, ale nie jestem marzycielem – tym niech się zajmie Dyzio Marzyciel. Chodzi o realne stawianie sobie celów.
I prosty przekaz, a nie górnolotne przemowy?
Kiedy ja grałem w piłkę, za każdym razem był problem, gdy trener wydziwiał i robił długie odprawy. Wywody zostawmy politykom. Piłka jest bardzo prosta. Poza tym piłkarze nie wszystko zrozumieją, więc prostota jest tu bardziej wskazana.
To jak na kazaniu w kościele. Naukowcy twierdzą, że po 11 minutach przestaje się go słuchać.
Dlatego wolę robić krótkie wideoanalizy. Jeśli w ciągu tygodnia wykonujemy całą pracę, to przed meczem dochodzi po prostu element motywacyjny. Ale oczywiście nie rezygnuję z indywidualnych rozmów.
Jest w panu trochę gry?
Showmana? Jestem sobą.
Niektórzy uważają, że w trenerze musi być trochę aktorstwa.
Nieraz trener musi odizolować drużynę od pewnych spraw.
Pan nigdy nie gani publicznie swoich podopiecznych. To taka zasada?
Tak. To moje wewnętrzne sprawy. Nienawidzę alibi, kiedy trener nadaje na swoich piłkarzy w mediach. Czasem jakąś sytuację trzeba podkreślić, ale z reguły jednak nie.
Szkolił się pan w Niemczech pod kątem PR?
Mieliśmy tygodniowy kurs retoryki, przygotowania do konferencji prasowych i występowania przed kamerami. To jest w programie uzyskania licencji w Kolonii. Dla mnie to niesłychanie ważne rzeczy. Poważnie do nich podchodzę.
Powiemy kilka słów o tym kursie?
Oj, czasu by nam brakło. Bardzo dużo się działo, równie dużo się nauczyliśmy. Patrząc, jacy trenerzy po tym kursie pracują w zawodzie, to po kolei: Jurgen Klopp – Borussia Dortmund, Robin Dutt – Bayer Leverkusen, Bernd Hollerbach – asystent Magatha w Wolfsburgu, Rainer Scharinger prowadzi Karlsruher SC, Heiko Herrlich – Unterhaching, Damir Burić jest asystentem w Leverkusen, Andreas Moeller niedawno był dyrektorem sportowym w Kickers Offenbach, mój serdeczny przyjaciel, Roland Seitz prowadzi Eintracht Trier, ja prowadzę Cracovię… Wymieniłem więcej niż połowę kursu.
Gdyby dalej pracował pan w Niemczech jako asystent, widziałby pan szansę objęcia w końcu drużyny z Bundesligi? Nawet jakiegoś Mainz.
W taką szansę trzeba wierzyć.
Wiemy, jakie są realia…
Mam 47 lat, jest jeszcze trochę czasu. Może się okazać, że nie wyjadę do Niemiec, ale do całkiem innego kraju. Nie mam problemów z komunikacją. Mówię po angielsku, po niemiecku. Poprzez to, że się kształciłem w Niemczech, tamtejszą piłką się zaraziłem, ale to są wzorce godne naśladowania. Nie ma w Polsce rodziny, która nie miałaby tam znajomych albo krewnych. Cottbus, Drezno, Wrocław, Poznań – to w Unii Europejskiej żadna wielka różnica. Czy będę tam jeszcze pracował? Nie wiem. Na pewno jestem w jakimś stopniu rozpoznawalny. Znam trenerów w pierwszej, drugiej, trzeciej Bundeslidze.
Ma pan mentalność bardziej niemiecką czy polską?
Jestem Polakiem. Wychowałem się i 28 lat mieszkałem w Polsce. Jak wyjechałem z kraju, to nawet nie od razu do Niemiec, tylko na Cypr. Ale Niemcy zawsze mi imponowały i dziś jestem taką mieszanką. Lubię dyscyplinę, wszystko uporządkowane, ale nie stronię też od polskich cech. Spontaniczność musi być. Szarża ułańska może nie, ale rozumiecie, o co mi chodzi. Nie wszystko musi być zapisane na kartce… Nie da się wszystkiego przełożyć jeden do jednego, bo każdy kraj ma swoją specyfikę. Jednej rzeczy tylko nienawidzę. Malkontenctwa. Mamy w Polsce kilku takich specjalistów, którzy wszystko widzą w czarnych kolorach. A ja uważam, że nie ma sytuacji bez wyjścia. Z pozytywnym podejściem można osiągnąć więcej. Mniej się stresować, napluć w garść, podwinąć rękawy i zawsze coś z tego wyjdzie.
A propos tej solidności, odprawy w Arce podobno prowadził pan w trzech językach.
Tak. Na początku.
A w Cracovii?
Na razie w dwóch, ale powoli przechodzę tylko na polski. Co prawda nie pogadam z Saidim czy van der Biezenem po polsku, ale cała grupa „Jugosłowian” już większość rzeczy rozumie. Niektóre muszę jeszcze powtarzać po angielsku, ale uważam, że to całkiem normalne. Piłka zrobiła się internacjonalna i my, trenerzy, musimy językami operować. Myślę, że mnie się to udaje, a jest to dla mnie niesłychanie ważne. Możesz mieć najlepszego tłumacza, ale nieraz nawet kilka banalnych zdań w danym języku powoduje inny odbiór. Wiadomo, mówi się, że zawodnik, który przyjeżdża do Polski, powinien nauczyć się języka. Ale wszyscy wiemy, że dla obcokrajowców może być on niesłychanie trudny i przynajmniej na początku trzeba stworzyć im jakieś warunki. Przynajmniej, żeby nauczyli się podstawowych zwrotów.
W Arce prowadził pan lekcje.
Śmiechu było po pachy. Któregoś dnia stwierdziłem, że musimy zrobić jakiś inny, luźniejszy program, więc poszliśmy postrzelać z łuku. Cała drużyna stoi, Mawaye nie trafił i nagle… Kurwa! Wszyscy po prostu padli ze śmiechu. Powiedział to w takim momencie i w takim tonie, że złamało każdego.
To już wiemy, jaki był temat pierwszej lekcji.
Po co komplikować? (śmiech) Wszyscy mieli naprawdę dużo zabawy. Poza tym przygotowałem im kartki w trzech językach z trzydziestoma zwrotami, których musieli się nauczyć – „prawa, lewa, plecy”, tego typu. Myślę, że bardzo fajnie to wyszło i trzeba przyznać, nie mieliśmy większych problemów z komunikacją.
W Cracovii podobne plany?
Mam gdzieś jeszcze te teksty. Można wywiesić, żaden problem. Ale na razie jest do ogarnięcia strasznie dużo spraw. Pierwszym moim zadaniem było jak najszybciej poznać drużynę, wprowadzić trochę inne zasady współpracy. Na pozostałe rzeczy na pewno jeszcze przyjdzie czas – żeby poznać ludzi w sekretariacie, Młodą Ekstraklasę, trenerów juniorów. To wszystko też mnie interesuje. Ł»eby wiedzieć czy mają jakieś problemy, jak możemy współpracować, jak oni widzą te struktury i co chcieliby zrobić. Na razie nie było kiedy w tym kierunku pójść.
Ile czasu potrzeba?
Najlepiej byłoby najpierw zdobyć kilka punktów. To jest podstawowa rzecz. Nie będziemy mogli skupić się na innych historiach, dopóki trochę nie ogarniemy tego najważniejszego podwórka – pierwszej drużyny. Bo od niej w klubie jesteśmy przecież uzależnieni. To napędza wszystko. Nie ukrywam, że każdy kolejny punkt sprawi, że nam wszystkim będzie trochę łatwiej.
Jako piłkarz był pan obrońcą. Przekłada się to teraz na filozofię trenerską?
Wiem, że utrwaliła się taka opinia w Arce. Trener Bartoszek powiedział nawet, że Arka parkuje autobus w bramce i gra tylko w defensywie… Niech każdy robi swoje. Ja nie komentowałem tego, jak pracował trener Szatałow czy trener Chojnacki. Każdy orze, jak może, a media tylko niepotrzebnie się tym nakręcają.
W Cracovii wreszcie będzie kim atakować?
Ale podobno nie ma kim bronić, tak wszyscy mówią. W koszykówce nie przez przypadek mecz wygrywa się atakiem, a mistrzostwo obroną.
Obrońcy wygrywają tytuły, a napastnicy mecze. Tak powiedział Kolo Toure.
Jak widać, nie jestem w tym pierwszy. Nie widziałem drużyny, która zdobywa mistrzostwo minusowym stosunkiem bramek. Tak, jak nie widziałem, żeby drużyna, która spada z ligi, miała plusowy. Czysta matematyka. Uważam, że każdą drużynę powinno się zacząć budować od tyłów, żeby jakoś funkcjonowały. To one muszą dać fundament, podstawę i moc zawodnikom w ofensywie. Wtedy gra się po prostu łatwiej. I nad tym pracujemy tydzień w tydzień. Poza tym, nie zapominajmy o jeszcze jednej ważnej rzeczy. W dzisiejszej piłce defensywa nie polega tylko na grze obrońców. Dzisiaj wszyscy grają w destrukcji. Słyszałem takie fajne stwierdzenie na temat Barcelony, powiedział to jeden z trenerów. Wiecie kiedy Barcelona jest najgroźniejsza?
Kiedy traci piłkę?
Kiedy przeciwnik ma piłkę. Dokładnie. Bo mają taką klasę, że wystarczy, że rywal choć trochę zapędzi się do przodu, robią odbiór i jest pozamiatane. Messi przecież nie ogrywa rywali, kiedy stoją w dziesięciu przed swoim polem karnym. Nie. Ogrywa ich wtedy, gdy przeciwnik się lekko odkrył i gdzieś zrobiła się dziura. Myślę, że właśnie stąd bierze się ta ich dzisiejsza dominacja. Mają jakość z przodu, ale potrafią grać w destrukcji. Villa wraca, Messi gra wślizg za wślizgiem, wszyscy pracują. Potrafią grać do przodu i do tyłu. Coś w tym musi być…
Czy Ojrzyński nie pokazał w Koronie, że w Polsce można w ten włanie sposób jechać na waleczności?
Korona ma zawodników, którzy umożliwiają taką grę. Walczą o każdą piłkę, prowokują przeciwnika do zagrywania długiej piłki, do niecelnych podań. To jest na pewno jakaś filozofia. Też bym chciał grać pressingiem, prowokować przeciwnika do błędu. Ł»eby kilku kibiców na trybunach się ożywiło, bo nagle coś się dzieje. Walka o piłkę – to jest to o co mi chodzi, żeby tym ludzi porwać. Ł»eby było „wow”, bo w drużynie jest power. Czy mi się to uda? Mam nadzieję, że zawodnicy to zrozumieją i będą chcieli to grać. Trzeba wyjść do zawodników ze swoim pomysłem i zobaczymy.
Uczył się pan na błędach własnych trenerów?
Od każdego, który mnie prowadził.
Nie będę taki jak on…
Zawsze wiedziałem, że kiedyś zostanę trenerem. I faktycznie, myślałem: „nigdy nie zrobię tego tak, jak ten trener”. Albo: „nigdy nie zachowam się w ten czy inny sposób”.
Przykłady?
Metody od czasów mojej kariery piłkarskiej trochę się zmieniły, technika poszła do przodu. Trochę to jest dziś dalej, chociaż wszystkiego nie da się robić metodycznie. Bo to jest jednak piłka, prosta gra. Czasem musi powstać prosty impuls. Tak, jak jest w samochodzie licznik obrotów i na nim ta czerwona strefa. Tam trzeba wejść. Tam, gdzie boli. Nie do czterech, pięciu tysięcy obrotów, tylko dalej, bo jest jeszcze sześć i siedem. Mówiliśmy o Koronie i ona właśnie dziś w tę strefę wchodzi. Mam nadzieję, że my też wejdziemy, pokazując, że mamy charakter.
Gdyby był pan piłkarzem, chciałby mieć takiego trenera jak Dariusz Pasieka?
Dobre pytanie… Nie zastanawiałem się, ale chętnie bym się z tymi zawodnikami zamienił. Oddałbym wszystkie pieniądze, żeby jeszcze pograć. Kariera bardzo szybko mija. Czasem ma się dwadzieścia lat i myśli – a, to jeszcze mam czas. Ale za chwilę jest dwadzieścia pięć, trzydzieści i pach…
Pan wyjeżdżał z kraju z przeczuciem, że tego czasu już nie ma.
Takie były przepisy. Można było wyjechać mając 28 lat, 50 meczów w reprezentacji, albo za milionowy transfer. Ja miałem tylko jedno wyjście – to pierwsze. Poczekać do 28. i wyjechać. W Niemczech pograłem do 37. roku życia i na miarę mojego talentu – a nie było go dużo – chyba nawet czuję się piłkarsko spełniony. Zabrakło piętnaście minut, żeby awansować z Mannheim do Bundesligi. Marzyłem o tym. Powiedziałem do trenera – „trenerze, pięć minut w jednym meczu i jestem spełniony”. Szkoda, że się nie udało. Podobnie trochę zabrakło, żeby zagrać w reprezentacji. Wiadomo, byli Kaziu Węgrzyn, Andrzej Lesiak, Arek Gmur. Z Wałdochem czy Hajtą to już na pewno nie mogłem się równać. Trudno. Ale, jak mówiłem, w jakiś sposób czuję się spełniony i teraz to samo próbuję osiągnąć jako trener. Staram się cały czas być aktywny, doszkalać się, nie stać w miejscu.
Przed Cracovią był pan miesiąc w USA.
Bardzo mi zależało na tym, żeby poprawić mój angielski, a poza tym, żeby jakoś się zresetować. Wejść w trochę inne myśli, bo jednak to zwolnienie z Arki sporo mnie kosztowało. To był mój pierwszy klub w Polsce, a jak wiadomo, pierwszego razu się nie zapomina.
Jako asystent też traktował pan pracę tak emocjonalnie?
Zawsze pracowałem w teamie i wiadomo, że się z nim utożsamiałem. Raz się udawało, raz nie. Z Holgerem Fachem, zaczynając w Augsburgu, pracowaliśmy na awans tej drużyny, która dziś gra w Bundeslidze. Pięciu, sześciu zawodników, których prowadziliśmy, cały czas tam gra. Cieszę się, że zrobili postęp. Tak to jest. Nieraz, jako trener, trzeba trafić w odpowiednim czasie w odpowiednie miejsce.
To prawda, że miał pan ofertę pracy w Kazachstanie?
Gdybym nie trafił do Gdyni, na pewno byłbym dzisiaj w Kazachstanie.
Z Holgerem Fachem?
Były przymiarki. Ale ja nie łamię kontraktów, żeby pójść do innego klubu.
Sama opcja by pana interesowała?
Oczywiście. Czy to Kazachstan, czy Cypr, czy z powrotem Niemcy. Zobaczymy. Jest wiele osób, które mnie znają i na pewno obserwują, jak idzie mi tu w Cracovii, jak mi szło w Gdyni. Nie boję się ciężkich wyzwań.
I nie rozsyła pan im SMS-ów, że w Gdyni to nie było tak, jak widzą w tabeli?
To jest właśnie podstawowy problem. Ludzie czytają tabele, a nie wiedzą, jakie są możliwości, jakie realia. Dlaczego sytuacja klubu jest taka, a nie inna, czym to jest spowodowane i jakie są możliwości klubu.
Odrzucił pan jakieś oferty pomiędzy Arką a Cracovią?
Nie można tego nazwać ofertami. Raczej zapytania. Ale pewne rzeczy muszą funkcjonować. To, o co zapytaliście mnie w pierwszym pytaniu – sygnał z brzucha (śmiech). Jak z piękną kobietą. Widzisz i mówisz wow, bo jest to „coś”.
Cracovia nie jest tą piękną kobietą.
Ale ja mówię o wrażeniu. A to w przypadku Cracovii było akurat bardzo dobre. Sprawa była dynamiczna, szybka. Może właśnie dlatego, że czasu na decyzję było tak mało.
ROZMAWIALI TOMASZ ĆWIÄ„KAŁA i PAWEŁ MUZYKA