Zawsze miał swoje zdanie i nie bał się go głośno wyrazić. Gdy coś mu nie pasowało, kłócił się ze wszystkimi – trenerami, prezesami, kolegami z zespołu. Bez znaczenia. Gdyby był mądrzejszy, mógłby zostać nowym Zinedinem Zidanem. Zresztą, kto wie – może jeszcze nim zostanie. Ma w końcu dopiero 24 lata i niesamowity talent. Nazywa się Hatem Ben Arfa. Prawie cały ostatni rok spędził na leczeniu kontuzji. Podobno zmądrzał. Teraz na St. James’ Park spróbuje odbudować swoją reputację.
Ben Arfa jest wychowankiem Clairefontaine – słynnej francuskiej wylęgarni talentów. Takiej La Masii znad Sekwany. W tej położonej niespełna sto kilometrów od Paryża szkole Francuzi szlifują swoje największe piłkarskie diamenty. To właśnie z Clairefontaine na szerokie wody wypłynęli Nicolas Anelka, Thierry Henry czy William Gallas. Tam też trafił niespełna dwunastoletni Hatem – syn byłego reprezentanta Tunezji – Kamela Ben Arfy. Był najmłodszy w grupie. Pozostali chłopcy byli o rok starsi od niego. Ale to właśnie młody Hatem był uważany za największy talent. A rocznik ten obfitował w zdolnych piłkarzy – razem z Ben Arfą w szeregi szkoły wkroczyli między innymi Sebastien Bassong (obecnie Tottenham), Blaise Matuidi (PSG) czy Issiar Dia (Fenerbahce). Hatem był też bez dwóch zdań najbardziej wyszczekany ze wszystkich. Skąd to wiadomo? W momencie, kiedy Ben Arfa dołączył do Clairefontaine, w murach szkoły zjawił się też francuski Canal+, który realizował film dokumentalny o kształceniu młodych adeptów futbolu. Kamery telewizyjne towarzyszyły zawodnikom podczas treningów, ale też w akademiku. Dzięki temu wiemy, że już wtedy Ben Arfa był osobą konfliktową, a kiedy było trzeba nie przebierał w środkach, żeby udowodnić swoje racje. Poniżej filmik, przedstawiający bójkę między młodym Ben Arfą a Abou Diabym – tak, tym z Arsenalu.
Scena, która została pokazana w telewizji nie utemperowała temperamentu Ben Arfy. Wręcz przeciwnie – jego ego urosło do monstrualnych rozmiarów, co odbiło mu się czkawką jeszcze nieraz w późniejszych etapach kariery. Clairefontaine opuścił po trzech latach i dołączył do młodzieżowej szkółki Lyonu. Wtedy to, obok określenia – największy talent francuskiego futbolu, zaczęła się pojawiać w jego kontekście łatka „enfant terrible”. Zanim w wieku siedemnastu lat podpisał profesjonalny kontrakt z „Les Gones”, zabiegał o niego sam Jose Mourinho, który chciał go uczynić swoim celem transferowym numer jeden w Chelsea. Już wtedy był gwiazdą reprezentacji młodzieżowych Francji. W debiucie w kadrze U-17 skompletował hat-tricka w pierwszej połowie. W tym samym roku z reprezentacją „Trójkolorowych” wygrał mistrzostwo Europy. W składzie „Les Bleues” występowali wtedy między innymi Samir Nasri, Jeremy Menez i Karim Benzema.
Szczególna boiskowa więź połączyła Ben Arfę z tym ostatnim. Kiedy na Stade Gerland pojawił się nowy szkoleniowiec Alain Perrin – dwójka młodych piłkarzy otrzymała szansę regularnej gry w pierwszej jedenastce Lyonu. Obaj spłacili kredyt zaufania – Benzema strzelał bramki, Ben Arfa przy nich asystował. Francuskie media sugerowały, że łączy ich niemalże telepatyczna więź. Chociaż poza boiskiem raczej za sobą nie przepadali. Podobno Ben Arfa, grając jeszcze w drużynach młodzieżowych „Les Gones”, wdał się w utarczkę słowną z matką Benzemy i od tego czasu ich stosunki poza murawą były chłodne.
Ich drogi w Lyonie rozeszły się szybciej niż można się było spodziewać. Powodem był oczywiście krnąbrny charakter Ben Arfy. Młody Francuz wdał się na treningu w bójkę z doświadczonym Sebastienem Squillacim i po zakończeniu sezonu nie był już dłużej mile widziany na Stade Gerland. Benzema nad Rodanem pozostał rok dłużej – potem trafił do Realu Madryt. „Królewscy” byli też podobno zainteresowani transferem Ben Arfy, podobnie jak londyński Arsenal. Zamiast tego, pomocnik trafił na południe Francji do Olympique Marsylia. Pech chciał, że w tym samym czasie na Stade Velodrome grał Djibril Cisse. Ciężko znaleźć dwóch piłkarzy o tak wybujałym ego. Na wybuch nie trzeba było długo czekać – do bójki między tą dwójką doszło już na przedsezonowym zgrupowaniu. Eric Gerets, ówczesny trener „Les Phoceens”, w tej sytuacji był jeszcze pobłażliwy i dał Ben Arfie szansę gry. Miarka przebrała się, kiedy Francuz odmówił wejścia z ławki rezerwowych w meczu z PSG. Gerets jest znany z wybuchowego charakteru, a Ben Arfa wyraźnie nie odrobił pracy domowej, bo podobna sytuacja miała miejsce w Marsylii sezon wcześniej. Wtedy Karim Ziani nie zamierzał słuchać w przerwie przemowy trenera, bo ten postanowił nie wypuszczać go na boisko w drugiej połowie. Dla reprezentanta Algierii zakończyło się to kilkudniową klubową dyskwalifikacją, a według niektórych źródeł Gerets nie wytrzymał i w szatni miało dojść do rękoczynów. Ben Arfa miał więcej szczęścia. – Cieszę się, że udało mi się utrzymać nerwy na wodzy, kiedy wyjaśnialiśmy sobie tę sytuację. W innym razie ktoś mógłby wyjść z tej rozmowy kontuzjowany – podsumował w swoim stylu Gerets. Nie bez znaczenia był fakt, że Ben Arfa na pomeczowej konferencji prasowej oficjalnie przeprosił trenera. Pierwszy i chyba ostatni raz w życiu.
Nie zamierzał nikogo przepraszać, kiedy w nieprzyjemnych okolicznościach żegnał się z Marsylią, wtedy prowadzoną już przez Didiera Deschampsa. Tej dwójce od początku było nie po drodze. Były reprezentant Francji nie ukrywał niechęci do Ben Arfy, a ten nie pozostawał mu dłużny. W ramach protestu i chęci zmiany klubu pomocnik OM przestał nawet zjawiać się na treningach. – Nie wrócę tam, to już skończone. Mam swoją godność i nie jestem „zapchajdziurą” – skarżył się na łamach prasy i w gabinecie prezesa OM – Jean Claude’a Dassiera. Władze „Fenicjan” wyszły ze słusznego założenia, że z niewolnika nie ma pracownika i dały Ben Arfie zielone światło na transfer. Pozostała tylko kwestia znalezienia klubu. Najwięcej chęci wykazał Chris Hughton i tak Ben Arfa trafił do Newcastle – początkowo na wypożyczenie. Hughton zaznaczał, że właśnie wokół młodego Francuza ma zamiar zbudować nowy zespół „Srok”, które właśnie wracały do Premier League po rocznej banicji na zapleczu angielskiej ekstraklasy.
Wydawało się, że wyjazd z Francji dobrze Ben Arfie zrobi. Nowe otoczenie, ważna rola w zespole – wszystko zdawało się iść w odpowiednim kierunku. Aż do 3 października 2010 roku. Wtedy kariera Ben Arfy znów została zastopowana, po raz pierwszy nie przez niego samego. Brutalny wślizg naczelnego „rzeźnika” Premier League – Nigela De Jonga – zakończył się dla Francuza podwójnym złamaniem lewej nogi i prawie roczną absencją. Holender chciał go po tym zdarzeniu odwiedzić w szpitalu, ale Ben Arfa nie zgodził się na wizytę.
Na boisku zaczął się ponownie pojawiać dopiero podczas przygotowań do tego sezonu. Podczas tournee po Stanach Zjednoczonych znowu miał pecha i w sparingowym meczu doznał kontuzji kostki. Wrócił dopiero w połowie września na mecz Carling Cup z Nottingham Forrest. Zaliczył też powrót na boiska Premier Leauge – na razie zagrał kwadrans przeciwko Blackburn. Jeśli dostanie więcej szans, to może odbudować swoją karierę i zostać jednym z najlepszych dryblerów w angielskiej ekstraklasie. W tym jest wyśmienity, a i konkurencja w Premier League w tej dziedzinie nie jest ogromna. Nani i Adam Johnson mogą powoli zacząć się bać. Jedno jest pewne – od De Jonga, a na wszelki wypadek też od Lee Catermole’a i Joeya Bartona powinien się trzymać z daleka.
MACIEJ SYPUŁA
JEŚLI CHCESZ NAPISAĆ SWÓJ TEKST O LIDZE ZAGRANICZNEJ, WYŚLIJ MAILA. DLA NAJLEPSZYCH NAGRODY PIENIÄ˜Ł»NE!
[email protected]
[email protected]
[email protected]
[email protected]

