Koniec snów Kafarskiego. Następny sprowadzony na ziemię…

redakcja

Autor:redakcja

25 września 2011, 19:47 • 6 min czytania

Kiedy przejmował Lechię, mówiło się, że dostał robotę dlatego, że akurat był pod ręką, nie chciał dużo zarabiać, a innych kandydatów za bardzo nie było. Wydawało się, że to wybór tymczasowy i że długo się w tej roli nie utrzyma. Właściciele obdarzyli go jednak wyjątkowym zaufaniem, dali szansę i czas na jej wykorzystanie. Gazety nazywały nawet polskim Fergusonem, ale piłkarze mówią, że to „teufel”, czyli… diabeł po niemiecku. Zwolnienie Tomasza Kafarskiego jest już przesądzone – pytanie, czy już w poniedziałek, w przerwie na kadrę, czy też dopiero po rundzie. Ale to i tak koniec. Dlaczego Mourinho z Kaszub nie zbudował polskiej Barcelony?
Odpowiedź na to pytanie składa się z co najmniej kilku czynników, a pierwszy, na który zwraca uwagę każdy, kto miał kontakt z trenerem gdańszczan, to jego charakter. Bardzo trudny charakter. Kafarski? Kaszub z fioletowym podniebieniem. Co innego robi, co innego mówi, a jeszcze co innego myśli. Butny, nieprzyjemny, arogancki, zadufany w sobie – to najczęstsze epitety jakie można o nim usłyszeć… Nie od wszystkich, ale od wielu.

Koniec snów Kafarskiego. Następny sprowadzony na ziemię…
Reklama

Wielu ludziom zaszedł za skórę już jako asystent Tomasza Borkowskiego. Piłkarze go nie lubili, bo wchodził im na głowę i zachowywał się wobec nich arogancko. Nie trzeba było jednak długo czekać, aż sam został tak potraktowany. Pierwszym trenerem Lechii został Dariusz Kubicki, który Kafarskiego traktował jak szmatę. Potrafił zrobić z niego pośmiewisko nawet na odprawie.

– Ej, Tomek weź nam narysuj pole karne, bo ty przecież tak ładnie rysujesz. Przynieś, zanieś, rozstaw pachołki i najlepiej wcale się nie odzywaj – tak wyglądała wówczas jego rola w zespole, w którym wcześniej się panoszył. To nauczyło go pokory i ponoć trochę się zmienił. Stał się bardziej normalny i znośny. Do Gdańska przyszedł Jacek Zieliński, a asystując mu, Kafarski miał okazję przekonać się na własne oczy, że jeśli nie będzie chemii między trenerem i zawodnikami, to nie będzie dobrej gry. Powiedzieć, że stał się miły, przyjacielski i koleżeński, to byłaby chyba przesada, ale z pewnością stał się człowiekiem łatwiejszym w codziennych relacjach. Wtedy właśnie został pierwszym trenerem.

Reklama

W pierwszym okresie pracy w tej roli dalej dawał się lubić współpracownikom, a przede wszystkim nie dawał zbyt wielu powodów do tego, żeby go nie lubić. Niestety, nie trwało to długo… Znów poczuł się mocno i nabrał przekonania o własnej wielkości. Emanowała od niego pycha i ponoć nie dawało się już z nim wytrzymać. Wyczyścił drużynę z piłkarzy, którzy nie bali się do niego odezwać i całkowicie odleciał. Pozbył się z klubu najbardziej zasłużonych zawodników i postanowił budować własną legendę. Uwierzył, że naprawdę jest Mourinho z Kaszub, a jego Lechia to polska Barcelona. A już myśl o prowadzeniu drużyny na nowym stadionie, tylko utwierdzała go w przekonaniu, że właśnie dotarł na szczyt. Zabrakło mu tylko wyników…

A nie miał ich także przez popełnione błędy szkoleniowe. Pierwszy z brzegu, to przygotowanie fizyczne – oddane w ręce Marka Szutowicza, który stał się ulubieńcem gdańskich piłkarzy. Polubili go zwłaszcza po tym, jak zaczął wprowadzać zwyczaj dźwigania sztang przed meczami. To nie powinno szczególnie dziwić, biorąc pod uwagę jego wcześniejszą pracę z młodzieżą. Swoich podopiecznych nazywał mercedesami, a przed przyjęciem do drużyny sadzał na rower stacjonarny, poddając różnym testom i badaniom. Wydaje się jednak, że to raczej jakieś skrzywienie niż metody, bo przygotowywana przez niego Lechia wygląda blado. W ostatnich dwóch sezonach można też było zauważyć, że zimowy okres przygotowawczy, to dla niego raczej czarna magia, bo w rundach wiosennych zawodnicy wyglądali jeszcze gorzej niż jesienią. Zresztą, do oceny jego pracy wystarczą nieoficjalne wypowiedzi piłkarzy, którzy nie czują się najlepiej po treningach, jakie im aplikuje.

Trener rodem z Kościerzyny, najwyraźniej nie miał czasu na wyciąganie wniosków i rzetelne rozliczanie współpracowników, ponieważ nie pozbył się tych, którzy byli niekompetentni, ale tego, który w jego oczach był nielojalny. O dziwo, okazał się nim dobry kumpel – Piotr Gruszka, a to dlatego, że nie miał zwyczaju donoszenia na piłkarzy. Nie dość, że został zwolniony, to jeszcze zrobiono z niego kozła ofiarnego. Kafarski przystał na to w rozmowie z władzami, mimo że dzień wcześniej zapewniał Gruszkę, że nadal na niego liczy. Później potrafił bez skrupułów z niego zrezygnować i nie zważając na wieloletnią znajomość, poświęcić w imię szopki medialnej pod tytułem: wstrząs w drużynie, po tym jak nie osiągnęła celu postawionego przed sezonem.

Szkoleniowiec-megaloman zawalił też transfery. Oczywiście, trzeba zaznaczyć, że nie miał na zakupy jakichś wielkich pieniędzy, ale może to i lepiej, bo patrząc na jego dokonania w tym zakresie, raczej ciężko uwierzyć, że wydałby je mądrze. Na rynku transferowym zachowywał się jak zagubione dziecko we mgle, a gdy już znajdował drogę, to najczęściej taką, którą wskazał mu jakiś menadżer.

Jego kompetencje świetnie obrazuje transfer Aleksandra Sazankowa, dopinany tuż przed zamknięciem okienka. Jeszcze przed załatwieniem formalności, zrobiono piłkarzowi taką reklamę, że praktycznie można było pomyśleć, że przechwycili go jak jechał podpisywać kontrakt do Barcelony. Okrzyknięto już Białorusina przyszłą gwiazdą, a na badaniach okazało się, że gość jest po nieudanej operacji i prawie nie ma kolana. Mimo to, zdecydowali się go zatrudnić, żeby uniknąć kompromitacji i wykładają teraz kasę na piłkarza, który bardziej przypomina kuracjusza z sanatorium. Taka rozrzutność jest bardzo zastanawiająca w świetle sposobu, w jaki potraktowano kilku związanych z klubem piłkarzy, kiedy upomnieli się o zasłużone podwyżki. Nie dostali ich, bo Lechia miała inny plan na budowę drużyny.

Wraz z odejściem trenera, ten plan przestaje obowiązywać. Andrzej Kuchar miał swój pomysł na klub i powtarzał, że w Polsce za szybko zwalnia się szkoleniowców. Mówił, że daje im się popełniać błędy, a kiedy już zaczynają wyciągać wnioski, to zostają zwalniani i pracują dla konkurencji. Właśnie dlatego dał mu pracować przez tak długi okres. Chciał wychować sobie polskiego Alexa Fergusona, ale życie napisało inny scenariusz i ostatecznie skłoniło do podjęcia decyzji, która stawia też pod znakiem zapytania skuteczność strategii funkcjonowania klubu.

A Kafarski? Zwolnienie będzie najlepszym, co mogło mu się teraz przytrafić. To dla niego ostatnia szansa na ratunek. Powrót na ziemię może okazać się dla niego bolesny, ale może dzięki temu zmieni trochę wyobrażenie na temat własnego wpływu na losy świata. Jak zobaczy, że na Bałtyku wcale nie wzniósł się sztorm po tym, jak stracił pracę – zrozumie, że życie nie kręci się wokół niego. Jeśli myślał, że jest już na szczycie, to teraz musi się trochę cofnąć i odszukać pokorę, którą zgubił gdzieś po drodze. A jak już się przebudzi, to powinien pójść do teściowej po miotłę, którą kiedyś dostał od Canal+. Może jej potrzebować, gdy będzie chciał wyczyścić sobie sumienie, a jak już to zrobi, to może znów przyda mu się do zamiatania jakiejś szatni. Musi już jednak pamiętać, że nie wolno zamiatać pod dywan.

TOMASZ KWAŚNIAK

Najnowsze

Polecane

Turniej 12 Skoczni w Deluxe Ski Jump! Walczą Paczul, Białek i inni

Jakub Radomski
0
Turniej 12 Skoczni w Deluxe Ski Jump! Walczą Paczul, Białek i inni
Anglia

Zespół Casha wygrał 11. kolejny mecz! Pokonali Chelsea

Jakub Radomski
5
Zespół Casha wygrał 11. kolejny mecz! Pokonali Chelsea
Reklama

Weszło

Reklama
Reklama