Mógłby być najlepszym lewym pomocnikiem świata. Miał zadatki. Wszystkie potrzebne atrybuty. Dobry drybling, błysk, ciąg na bramkę. Mimo tego, wielu zapomniało już o jego istnieniu. Dziś mija czwarta rocznica od tragicznej śmierci Antonio Puerty i wciąż pozostaje wiercące, natarczywe pytanie, czy można było temu zapobiec?
Była 31. minuta spotkania Getafe Madryt – FC Sevilla na stadionie Ramon Sanchez Pizjuan. Antonio Puerta przystanął we własnym polu karnym, przykucnął i w końcu osunął się na murawę. Mimo tak tragicznych obrazków zapewne mało kto spodziewał się, że więcej na boisko już nie wróci. Zszedł do szatni, w asyście lekarzy, zasłabł, a następnie walczył o życie w miejscowym szpitalu Virgen del Recio. Cały piłkarski świat w napięciu śledził przebieg tego nierównego pojedynku. Lekarze nie tworzyli iluzji i jasno deklarowali, że Puerta ma bardzo małe szanse na wygraną w tej kluczowej, życiowej, rozgrywce. Zmarł we wtorek 28 sierpnia 2007 roku, chwilę po godzinie 14. Powód? Niewydolność serca. Choroba którą można, wręcz trzeba wykryć, szczególnie u profesjonalnego piłkarza, który rokrocznie poddawany jest (powinien być) kompleksowym badaniom.
Hiszpania pogrążyła się w żałobie. Tysiące ludzi opłakiwało tragicznie zmarłego zawodnika. Nieprzeciętny talent. Antonio Puerta, gdyby wciąż biegał po boisku, z pewnością miałby na koncie masę trofeów, bo możliwości miał niebagatelne. Kapitalnie prezentował się w rozgrywkach Pucharu UEFA, coraz pewniej na boiskach Primera Division. Zadebiutował w reprezentacji Hiszpanii, ale nie zdążył wziąć udziału w kolejnych spotkaniach. Mógłby być już mistrzem świata i Europy.
Real, Barcelona, Manchester – mógł przebierać w ofertach. Pewnie zostałby jeszcze na jakiś czas w Sevilli, gdzie dorastał wraz z Sergio Ramosem, który jako jeden z niewielu wciąż pamięta i okazuje swoje przywiązanie do Antonio Puerty. Tragedia pozwoliła na chwilę zapomnieć o wszystkich zatargach, antagonizmach. Wszyscy złączyli się w bólu, a najlepiej obrazuje to fakt, że jako pierwszy z kondolencjami pośpieszył Manuel Ruiz de Lopera, prezes Betisu Sevilla, klubu lokalnego rywala – „bo przecież są rzeczy ważniejsze niż futbol” – tak krótko uzasadnił swoją decyzję.
Hiszpan nie był pierwszym zawodnikiem, który przegrał mecz o życie. W 2003 roku podczas rozgrywanego we Francji Pucharu Konfederacji zmarł Marc Vivien Foe – pomocnik reprezentacji Kamerunu. Zaledwie rok później, udział w spotkaniu Benficy z Vitorią Guimaraes, życiem przepłacił Węgier Miklos Feher. Powodem zgonu również był atak serca.
Historia futbolu niestety bywa tragiczna i zna wiele podobnych przypadków. Dziwić może fakt, że wysportowani, młodzi ludzie odchodzą w takich okolicznościach. Zdecydowanie za wcześnie.
PIOTR DUMANOWSKI
