Kiedyś na zgrupowaniu w Spale wyszli we trzech opijać urodziny jednego z nich. Wrócili po ciszy nocnej. Przez okno. Trener się zorientował, więc na drugi dzień wyrzucił ich z zespołu. Przeprosili, zapłacili wysokie kary, wrócili. W tym gronie był Marek Dziuba. 53-krotny reprezentant Polski w polskiej lidze rozegrał 364 mecze, więcej ma ich tylko dziesięciu piłkarzy. W 1999 roku poprowadził Widzew do wicemistrzostwa, rok wcześniej – ŁKS do mistrzostwa. Po tych sukcesach zaginął i prowadził takie potęgi, jak Włókniarz Konstantynów, Start Brzeziny czy Ceramika Opoczno.
– Dziwi mnie to, że Marek wspólnie z Ryszardem Polakiem nagle zniknęli z trenerskiej mapy, że przestali istnieć na najwyższym szczeblu rozgrywek. Kompletnie nie mogę tego zrozumieć – mówi Jan Tomaszewski, który zna się z nimi od wielu lat.
– To przez alkohol – twierdzi jeden z dziennikarzy, znajomy Dziuby. – Marek lubił się napić, czasem zaniedbywał obowiązki i stracił w ten sposób posłuch. Jako trener nie był już godny zaufania.
– Ja z alkoholem nie mam dziś żadnego problemu – zapewnia sam zainteresowany. – Czemu po sukcesie z Widzewem zniknąłem? Nie ma już do czego wracać, ale przede wszystkim nastąpiła era młodszych kolegów. Oni wskoczyli do zawodu, zajęli miejsce tych starszych. Wyjątkiem jest trener Lenczyk. On sobie poradził, wciąż odnosi sukcesy.
Niezbyt przekonujące… Dziuba, jak ostatnio pracował w ekstraklasie, miał przecież 44 lata. Dziś ma 56, a i tak w lidze pracują starsi od niego. Lenczyk jest starszy o trzynaście wiosen, Andrzej Pyrdoł – dziesięć, Paweł Janas – dwie, niewiele zaś młodszy jest Adam Nawałka. Inna sprawa, że Dziuba nie posiada licencji UEFA Pro.
„Nie wiedziałem o żadnych zrzutkach”
Pod koniec lat dziewięćdziesiątych był na topie. Głównie dlatego, że z ŁKS sięgnął po mistrzostwo kraju. Pierwsze od czterdziestu lat. – W momencie, gdy poważny wypadek na motorze miał Marek Saganowski, wydawało się, że tytuł nam odjedzie. To był najlepszy piłkarz w Polsce, a wypadł nam ze składu na kilka kolejek przed końcem. Nie wiedziałem, kim go zastąpić, ale niespodziewanie obudził się Mirek Trzeciak. Zaczął strzelać seriami, a jego gole pociągnęły nas do przodu – opowiada Dziuba.
Tylko, że tamto mistrzostwo, jak opowiadał później w mediach Tomasz Cebula, zostało kupione. On sam brał w tym udział, załatwiał mecze, organizował zbiórki pieniężne. Dziuba, jako trener, oczywiście nie wiedział, co działo się w szatni.
– Ja byłem od trenowania, a nie od tego, by mistrzostwo kupować – odpowiada. – Nigdy pieniędzy nikomu nie dałem, nie wiedziałem o żadnych zrzutkach. Poza tym, skąd pan wie takie rzeczy? Wątpię, żeby piłkarze sami opowiadali o jakichś zrzutkach. Jakbym brał udział w korupcji, to dzisiaj bym siedział.
Idziemy rok dalej. Ostatnia kolejka sezonu. Widzew pośrednio walczy o wicemistrzostwo z Legią. Z Dziubą na ławce. Zajmie drugie miejsce, jeśli zdobędzie o dwie bramki więcej, niż warszawiacy. Legia w derbach ogrywa Polonię 3:0, Widzew – również w derbach – zwycięża 5:0. Po trzech fatalnych błędach Bogusława Wyparły. – Każdy może mieć gorszy dzień, prawda? – pyta retorycznie Dziuba.
– Równie dobrze podejrzane mogłoby się wydawać wysokie zwycięstwo Legii. Dziś możemy dopisywać różne ideologie… Nie twierdzę, że tam gdzieś była korupcja, ale tego typu rzeczy dzieją się na całym świecie. Wcześniej we Włoszech, teraz w Turcji. Myślę, że już najwyższy czas odciąć się od przeszłości i rozpocząć życie z czystą kartą – proponuje.
„Niemcy się szprycowali”
Na jego karierę piłkarską nie można spoglądać jak na całość. Gra w reprezentacji i w klubie to dwie różne, kompletnie odmienne historie. W kadrze przez długi czas był czołową postacią, rozegrał 53 mecze. Sporo. – Tym bardziej, że to były inne czasy. Wtedy reprezentacja nie grała co chwilę, nie było tylu spotkań. Rocznie pięć, sześć. Teraz, będąc przez dziewięć lat etatowym kadrowiczem, miałbym o wiele więcej występów w kadrze. W ten sposób wynik podreperowali choćby Tomek Kłos czy Michał Ł»ewłakow – uważa.
Raz, za kadencji trenera Ryszarda Kuleszy, przekroczyli granicę dziesięciu meczów w roku. Dla porównana, w 2010 roku kadra rozegrała ich czternaście. Dziś to norma.
Jego największy sukces to trzecie miejsce na mistrzostwach świata w 1982 roku. Początkowo Dziuba był rezerwowym, ale w trzecim spotkaniu z Peru, gdy kontuzji nabawił się Jan Jałocha, wskoczył do składu. Kilka miesięcy wcześniej, gdy kadra walczyła o awans na turniej w Hiszpanii, grał od początku, był kapitanem. Również w meczu z NRD, wygranym w Lipsku 3:2, który dał upragniony awans.
Dziuba grał wówczas ostro, bardzo ostro. Przy dzisiejszym sędziowaniu dostałby co najmniej trzy czerwone kartki. – W tamtym meczu trzeba było po prostu zrobić wszystko, żeby wygrać. Tym bardziej, że z drużyną NRD mieliśmy swoje porachunki. Wcześniej przegraliśmy 1:2, były tam różne podteksty. Nikt Niemców za rękę nie złapał, ale mówiło się o dopingu w ich kadrze, że się szprycowali – wspomina.
Pokój na kadrze dzielił głównie z Piotrem Mowlikiem. – Dobrze się dobraliśmy, bo byliśmy spokojnymi osobami. Ł»aden z nas nie rozrabiał. Dziś nie do pomyślenia jest to, co kadrowicze wyprawiają w wolnym czasie – mówi Mowlik. – Pamiętam, jak przed MŚ leżeliśmy w pokoju, odpoczywaliśmy, rozmawialiśmy. W międzyczasie mieliśmy zdjęcie całego zespołu, ale nikt nas o tym nie poinformował. Na pierwszych zdjęciach reprezentacji przed turniejem brakowało więc i mnie, i Marka. Ł»eby było ciekawiej, to wszystko działo się pod naszym pokojem.
„Złapałem sędziego za bark, obróciłem i…”
W polskiej lidze, choć rozegrał mnóstwo spotkań, ani razu nie zdobył mistrzostwa kraju. – Każdy się dziwił, dlaczego nie osiągaliśmy z ŁKS sukcesów. Mieliśmy wówczas przecież bardzo mocny zespół, na 14 piłkarzy wszyscy, choć w różnych kategoriach wiekowych, grali w reprezentacji Polski. Marzenia o wygraniu ligi pękły jednak, jak mydlana bańka – mówi.
– To był jeden z najbardziej pracowitych i ambitnych piłkarzy w historii ŁKS. Na każdym meczu dawał z siebie, jak to się mówi, z wątroby. Jak wszyscy mieli adrenalinę na sto procent, to on miał na sto pięćdziesiąt. Co chwilę opieprzał kolegów, był bardzo zawzięty – uważa Tomaszewski.
Dziuba doskonale pamięta, jak wyleciał z boiska w jednym z meczów. ŁKS grał akurat z Zagłębiem Sosnowiec. – Rywale wykonywali rzut rożny, piłka przeleciała na drugą stronę boiska. Nikt nikogo nie kopnął, nikt nikogo nie przewrócił, nagle gwizdek. Karny! – wspomina. – Sędzia stał do mnie tyłem, złapałem go za bark, obróciłem i powiedziałem „Jak pan nie umie sędziować, to niech nie sędziuje”. Od razu dał czerwoną.
– Zagłębie akurat było na ostatnim miejscu, bardzo potrzebowało punktów – kontynuuje Dziuba. – Czerwoną kartkę dostał też wtedy jeden z kolegów. Kilka chwil później Włodek Mazur otrzymał piłkę za naszą linię obrony. Nie biegnie, tylko się zatrzymuje i obraca. Wie, że był na wielkim spalonym. Ale gwizdka nie ma, a chłopaki z zespołu krzyczą „jedź!”. Pojechał. 2:0 i po meczu – dodaje.
Innym razem, gdy grali w Katowicach, mecz prowadził Wit Ł»elazko. – Przegrywaliśmy 0:1, a dwie minuty przed końcem Sławek Różycki sfaulował rywala tuż przed polem karnym. Widząc, że Wit zmierza do niego i trzyma rękę w kieszeni z czerwoną kartką, natychmiast podbiegłem i zwyzywałem „Różę”. W międzyczasie nasz kapitan ruszył do sędziego „Niech pan nie daje czerwonej. I tak już koniec meczu, a my z nim w szatni zrobimy porządek”. Nie dał – wspomina.
„Wróciliśmy do ośrodka oknem”
Kiedyś, na zgrupowaniu ŁKS w Spale, Tomaszewski, Dziuba i śp. Henryk Miłoszewicz wyszli wieczorem z ośrodka. Miłoszewicz miał akurat urodziny. – Pamiętam, że wróciliśmy około północy. Oknem – opowiada „Tomek”. – Następnego dnia pojechałem na wywiad do telewizji, a jak wróciłem, to Heniek z Markiem siedzieli załamani. Wyrzucili naszą trójkę. Poszedłem do kierownictwa i powiedziałem, że jeśli mają kogoś wyrzucić, to mnie. Bo wiedziałem, że to wszystko jest rozgrywką przeciwko mnie. Pozostali nieugięci, więc wyjechaliśmy we trzech.
Po tygodniu Miłoszewicz i Dziuba zapłacili srogie kary i wrócili do drużyny. Tomaszewski czekał dłużej.
Przez długi czas Dziuba nie mógł wyjechać z Polski. Przez przepisy. Przed 30. rokiem życia było to praktycznie niemożliwe, ale on i tak był bardzo blisko. Hertha Berlin długo korespondowała z polskim ministerstwem, udało się osiągnąć porozumienie. – W poniedziałek miałem tam podpisywać kontrakt, a w niedzielę okazało się, że temat upadł przez sprawy polityczne. Okazało się, że mógłbym grać tylko w Berlinie, nigdzie indziej – wspomina.
Kraj opuścił w wieku 32 lat. Bardzo późno. Trafił do belgijskiego Sint-Truiden. – Przez pierwsze dwa lata w Belgii wydawało mi się, że zarabiałem bardzo dużo. Ale rewolucja, która miała miejsce w kraju, sprawiła, że tak naprawdę chwilę później w Polsce dostałbym więcej – kręci głową. W Belgii grał jednak bardzo solidnie, w końcu został wybrany do klubowej jedenastki 40-lecia.
Był tam też jednym z czterech piłkarzy, którzy mieli podpisany profesjonalny kontrakt. Pozostali normalnie pracowali. Chodzili do roboty, a potem przyjeżdżali na trening. Dwóch na co dzień oferowało ubezpieczenia, a jeden – był sprzedawcą w salonie samochodowym prezesa.
– W pewnym momencie kariery chyba zgubił też pana alkohol, prawda? – pytamy.
– Czy zgubił? Trochę na pewno. Ale w życiu nie można niczego żałować.
– Tego, że się za dużo piło, również?
– Wie pan, być może miało to wpływ na pewne rzeczy i udałoby się osiągnąć trochę więcej. Nigdy się tego jednak nie dowiemy.
„Młodzi nie mają zacięcia”
Dziuba od siedmiu lat zajmuje się młodzieżą, prowadzi zajęcia z gimnazjalistami i reprezentacją Łodzi rocznika 1997. – Dzisiejsza młodzież jest inna, ma więcej pokus. Nadeszła era komputera i innych zabawek, to ich wciągnęło. Kiedyś większość z nas poświęcała mnóstwo czasu, aby się doskonalić piłkarsko. Dziś takich chłopców nie widzę, nie mają zacięcia. Wolą siedzieć przed monitorem, niż kopać piłkę – kręci głową Dziuba.
I zwraca uwagę na kolejne problemy. Po pierwsze, brakuje sal gimnastycznych, a jeśli są, to słabo dostępne. Kiedyś były otwarte do późnych godzin, można było dodatkowo pograć w koszykówkę czy siatkówkę. Dziś – już nie. Po drugie, granie w piłkę w klubie to spory wydatek. Kluby chcą, aby za wszystko płacono, za sprzęt sportowy, piłki, niekiedy udostępnianie boisko. – Kiedyś wybitni zawodnicy wywodzili się z biednych rodzin, ale dziś o takich będzie ciężko. Rodziców nie stać, by syn grał w klubie. Wie pan, komercja i te sprawy – kwituje Dziuba.
A jego syn Artur? Jako piłkarz jedyne, co osiągnął, to mistrzostwo Polski juniorów młodszych w ŁKS. Wspólnie z Markiem Saganowskim czy Michałem Osińskim, dziś piłkarzem Podbeskidzia. Powyżej trzeciej ligi nie podskoczył. – Jako ojciec chciałbym, żeby zrobił większą karierę, zagrał w lidze, to oczywiste. Nie wyszło, trudno. Dziś jest grającym trenerem w Sarnowie, awansowali właśnie do szóstej ligi. Prowadzi też jedną z grup młodzieżowych w Rosanowie – mówi Dziuba senior.
PIOTR TOMASIK