Reklama

Jacek Laskowski: – Bazą komentatora jest to, co sam widział…

redakcja

Autor:redakcja

12 sierpnia 2011, 19:20 • 11 min czytania 0 komentarzy

– Czasami czuję się jak kosmita. Uwielbiam Barcelonę, ale nie wiąże się to z niechęcią do Realu. Mogę lubić jeden zespół, drugi, ale nie muszę mieć wroga! A u nas niestety wielu ludzi potrzebuje wrogów. Bo z wrogiem łatwiej, można na niego zrzucić, krzyknąć – opowiada w rozmowie z Weszło jeden z najbardziej cenionych polskich komentatorów, Jacek Laskowski.

Jacek Laskowski: – Bazą komentatora jest to, co sam widział…

Zdarzyło się kiedyś, że nie mógł pan powstrzymać ataku śmiechu na antenie?
Oj, wielokrotnie. Z takich sytuacji ciężko wybrnąć. Wystarczy żart sytuacyjny, który potem ciężko wytłumaczyć. Albo, że ktoś coś palnie, a druga osoba zinterpretuje inaczej. Wtedy trzeba na moment przerwać i się wyśmiać. Czasami zdarza się to nawet w kościele i trzeba zrobić wszystko, żeby przestać się rechotać na środku, między ludźmi.

Wszystko, czyli co?
Trzeba zdusić ten śmiech i jak najszybciej przestać myśleć o tym, co człowieka rozbawiło.

Domyśla się pan, skąd to pytanie?
Nie.

Nie oglądał pan poniedziałkowego magazynu Ekstraklasy w Polsacie? Chodzi mi o słynną już sytuację z Romanem Kołtoniem.
Nie śledzę konkurencji aż tak, żeby oglądać każdy program.

Reklama

Było łączenie z Kołtoniem, który przedstawił skład reprezentacji w stylu Mariusza Maxa Kolonko. Po obejrzeniu materiału Michał Żewłakow zaczął się zachodzić ze śmiechu, a Mateusz Borek walczył, ale też nie wytrzymał.
Myślałem, że chodzi panu o jakąś transmisję. W studiu to zupełnie co innego. Ja takich sytuacji ze studia nie pamiętam.

Pana kolega, Tomasz Smokowski, zapytany o największy strach komentatora, wskazał czkawkę. Miał pan kiedyś coś takiego? Albo innego, ale równie nietypowego?
Od dzieciństwa mam wycięte migdałki i łatwo łapię krótkie infekcje wirusowe. Najbardziej boję się przeziębienia i bólu gardła. To odbiera pewność siebie i komfort pracy. Przed meczem Lech – Spartak w 1993 roku nie mogłem nic powiedzieć i ciężko było mi cokolwiek zrobić. A to były takie czasy, że pracowało trzech komentatorów na krzyż i nie było mowy, żeby ktoś mnie zastąpił. Zacząłem komentować, skończył się mecz i na nowo straciłem głos. Ci, którzy usłyszeli mnie po transmisji, nie mogli uwierzyć, że komentowałem. To był początek pracy, adrenalina zwężyła naczyńka i sprawiła, że chrypa i katar nie były tak dokuczliwe.

Wie pan, jaka strona wyskakuje w Google na samej górze po wpisaniu “Jacek Laskowski”?
O Matko Boska Częstochowska, jaka pierwsza strona? Nie, nie wiem.

Blog jakiegoś informatyka.
Jestem przyzwyczajony do takich sytuacji, bo byłem w grupie na studiach z innym Jackiem Laskowskim, który jest teraz cenionym ortopedą w Carolina Medical Center. Ostatnio, jak żona miała operację, przyszedłem tam, przedstawiłem się: Jacek Laskowski.

– A, ja znam takiego doktora!
– Wiem, studiowałem z nim.

Dlatego lepiej, że nie jestem na pierwszym miejscu w Google, niż gdybym był z powodu jakiejś głupoty.

Reklama

Nie brakuje panu popularności Borka?
Wie pan, jak w 1994 roku nie było innych stacji, to wiadomości sportowe, które prowadziłem, skupiały przed telewizorami 10 milionów ludzi. Teraz tylu odbiorców to czasami ściąga “M jak Miłość”. O takiej popularności, jaką miałem, obecni ludzie telewizji mogą pomarzyć. Dlatego – spokojnie, każdy ma swój czas. Mój trwał parę lat, popularność nie uderzyła mi do głowy, nie przeszkodziła w życiu. Pogodziłem się, że przechodząc do stacji kodowanej, musi to minąć. Rozstałem się z tym bez żalu. Satysfakcję sprawia mi tylko, kiedy po latach, jak już się zmieniłem i nie mam włosów, ktoś podejdzie i mówi: “O, panie Jacku, co się z panem dzieje, bo pana nie widziałem, od kiedy odszedł pan z telewizji”. Popularność jest fajna, miło się z nią zetknąć, a potem żyć swoim życiem. Najważniejsze, żeby podchodzić do pracy z pokorą i rzetelnością. Ja zostałem tak przez rodziców nauczony, że to, co robię, mam robić najlepiej jak się da. W niektórych sytuacjach trąci to perfekcjonizmem. Najbardziej denerwuję się podczas prasowania, bo chcę, żeby było idealnie, a mi nie wychodzi. Podczas komentowania też czasem lepiej przemilczeć, niż powiedzieć źle. Mamy się czuć, jakbyśmy byli z kibicami w jednym większym pomieszczeniu.

Rozmawiamy tuż przed meczem. Ta teczka, którą trzyma pan w ręce, jest pełna notatek?
Teczka w przygotowaniu jest najmniej ważna. To, co wyróżnia najbardziej doświadczonych komentatorów, to baza. Moim przygotowaniem jest każdy fragment piłkarski, który obejrzałem, od kiedy mogłem wyróżnić ludzi biegających za piłką na czarno-białym telewizorze. Pamiętam czerwoną kartkę dla Ćmikiewicza w meczu z Walią – to jest moja podstawa. Plus wszystkie wydarzenia późniejsze, do których mogę się odnieść. Jeśli ktoś chce być komentatorem, a jako bazę ma mecze jakiegoś zespołu z poprzedniej rundy, to trochę za mało. Może oczywiście komentować, bo żeby mówić 90 minut bez przerwy, wcale nie trzeba być niesamowitym komentatorem. Każdy może. Ale podkreślam – najważniejsza jest baza. A ją tworzy się nie skarbami kibica, tylko doświadczeniem.

Czyli do komentowania naszej ligi nie musi się pan specjalnie przygotowywać.
Czasami biorę skład, patrzę i coś sobie skojarzę. Wyłapię jakieś dwie osoby, które mają punkt wspólny. Jakiś mecz w przeszłości, podobne pochodzenie, cokolwiek. Skończyłem medycynę, jestem fanem szaradziarstwa i te rzeczy uporządkowały mi głowę. Dzięki temu jestem w stanie wszystko sobie zorganizować.

O medycynie jeszcze porozmawiamy. Kiedy przygotowuje wstęp do meczu? Mateusz Borek wie, co powie dopiero na kilka sekund przed meczem. W trakcie odliczania.
Odczuwałem to tak, gdy komentowałem mecze w europejskich pucharach. Siedział człowiek na jakimś stadionie w Europie, słyszał odliczanie z Warszawy i wtedy rodził się pomysł. Nasze skróty ligowe rządzą się innymi prawami. Wymyślamy fajne zdanie albo pytanie na początek, którym można zagaić eksperta siedzącego obok.

Właśnie, którego eksperta ceni pan najbardziej?
Żadnego nie wyróżnię. Wszystkich cenię po równo, bo większość sam zaprosiłem do współpracy.

Skąd w takim razie pomysł na zwerbowanie Krzysztofa Przytuły?
Bierzemy ludzi młodych, pewnych siebie, mówiących ze swadą i pasją. Ludzi, którzy wiedzą, w co grali. Takich, którzy może nie zdobywali złotych medali mistrzostw świata, ale potrafią powiedzieć coś ciekawego. Stąd Krzysiek Przytuła, Grzesiek Mielcarski, Kaziu Węgrzyn… Nie można obok nich przejść obojętnie. Ktoś powie, że Kazia lubi albo nie lubi, ale nigdy nie zapyta – “a kto to robił?”. Nie, każdy wie, że robi to Węgrzyn.

Widzi pan wśród obecnych piłkarzy osoby, do których zadzwoni za parę lat?
Oczywiście.

W wasz profil wpisuje się np. Antoni Łukasiewicz. Trafiłem?
Nie zdradzę nazwisk, bo konkurencja może mieć podobny plan. Jak Tomek Wieszczycki jeszcze grał, wiedziałem, że, jak skończy karierę, to do niego zadzwonimy. Od razu, nie miałem wątpliwości. Był tylko kłopot, żeby go namówić.

Dlaczego?
Chciał wyłączyć się z piłki, ale ostatecznie dał się skusić. I dobrze, bo był dla mnie pewniakiem.

Jaki argument do niego trafił?
Chyba nasza upierdliwość. Co pół roku regularnie go namawialiśmy.

A inni eksperci?
“Wieszczu” był wyjątkiem. Z innymi nie było kłopotu. Poza tym zapraszamy ludzi, których znamy. I oni zazwyczaj chcą się sprawdzić.

Ktoś odmówił?
Chyba nie… Ale to też nie jest tak, że wydzwaniam przez cały rok do dziesięciu osób i non stop je namawiam. Niedawno Michał Probierz dziękował mi, że to wszystko zaczęło się od naszej współpracy. Ludzie, których wychwyciliśmy, później zdobywali mistrzostwo Polski i krajowe puchary jako trenerzy i dyrektorzy sportowi. Jeśli współpraca z nimi choć trochę pomogła im wznieść się na te wyżyny, to mogę mieć z tego powodu małą satysfakcję.

Ma pan swój ranking komentatorów?
Wszystko podlega subiektywnej ocenie. Jedni lubią tego aktora, inni nie mogą patrzeć na film z jego udziałem. Nie oceniam kolegów po fachu.

Panu niektórzy zarzucają, że jest za Widzewem, inni, że za Legią.
A w Warszawie, że za Wisłą, tak…

Tego nie słyszałem.
Ale takimi opiniami można się cieszyć! Komentuję już 20 lat i wiem, że każdy słyszy to, co chce usłyszeć. Jak w meczu Wisła – Legia krzyknę, że gola strzeliła Wisła, to w Warszawie powiedzą, że wiślak. I vice versa. Ale to tylko świadczy, że wszystko jest ze mną w porządku.

A utożsamia się pan rzeczywiście z jakąś drużyną?
Ł»adna sympatia związana ze sportem nie jest warta tego, żeby lubiąc coś, automatycznie nienawidzić czegoś innego. To dla mnie nienormalne. Nie potrafię zrozumieć i nie akceptuję tego, że jeśli komuś dobrze życzysz, to jesteś z automatu wrogiem innej osoby. Jestem wychowany w miłości do sportu. Całego. Bawiła mnie piłka, jak miałem lat pięć, bawi, jak mam 45. Owszem, kocham Barcelonę jako miasto. Kocham Hiszpanię jako miejsce na Ziemi. Uwielbiam Barcelonę jako klub, ale nie wiąże się to z niechęcią do Realu. I nie będzie to wyczuwalne w komentarzu, bo jeśli pięknego gola strzeli Ronaldo, to będę się cieszył tak, jakby strzelił Messi. Ale wiadomo – jedni usłyszą to, drudzy tamto.

Czyli coś pana łączy z Weszło. Nam też zarzucają w komentarzach, że jesteśmy za Barcą, a tak naprawdę do tej drużyny w ostatnim czasie nie ma się o co przyczepić. Chyba wszyscy, którzy mówią lub piszą o Barcelonie, musieli usłyszeć takie opinie.
Nie wiem, ja czasami czuję się jak kosmita. Np. jak jadę na drodze. Wydaje mi się, że ci, którzy jeżdżą obok są kompletnie nienormalni, nieodpowiedzialni. O ile ludzie pierwotni znali podstawowe pojęcia – “ja”, “rodzina”, “przeżyć” – to ci, którzy zasiadają za kółkiem nowoczesnych samochodów kompletnie o tym zapomnieli. Nie jest dla mnie normalne, że ktoś pędzi na złamanie karku, lekceważąc wszystkie przepisy, bo myśli, że jest najważniejszy. Podczas komentowania tak samo. Też się czuję jak z kosmosu. Mogę lubić jeden zespół, drugi, ale nie muszę mieć wroga! A u nas niestety wielu ludzi potrzebuje wrogów. Bo z wrogiem łatwiej, można na niego zrzucić, krzyknąć.

Dla mnie kosmosem są studia, na które się pan wybrał w porównaniu z tym, na co zdecydował się później. Skończył pan medycynę?
Tak.

Szacunek.
Może nie są to jakieś łatwe studia, ale nie róbmy z nich nie wiadomo czego. Jak człowiek potrafi się zorganizować, to jest to przyjemny kierunek. Jeżeli ktoś chce się nauczyć przydatnych rzeczy w życiu, to też nie może narzekać.

Co pan wybierał – egzamin czy mecz?
Prosta zasada – meczu na żywo nikt nie powtórzy, a do egzaminu lub kolokwium zawsze było drugie podejście. Na samym początku studiów, to był 1985 rok, musiałem dokonać wyboru – kolokwium z anatomii czy Holandia-Belgia. Albo się uczyć tych kości, albo odpuścić i zdać w drugim terminie. Podobnie było z egzaminem z interny podczas mundialu we Włoszech. Egzamin składał się z czterech elementów, które rozciągały się na cały czerwiec. Normalnie trzeba by było poświęcić na to miesiąc. Ale jak oblało się pierwszą część, to we wrześniu zdawało się całość.

Dla pana komfortowo.
No, nie przykładałem się specjalnie i faktycznie oblałem. Ale mówię to z przymrużeniem oka, bo gdybym zdał pierwszą część, to też bym nie płakał, tylko dalej bym się uczył. W moim życiu zawsze jednak rządziło zamiłowanie do sportu.

A jak tłumaczył pan nieobecności na zajęciach? Szczerze – meczami, czy “umarł mi wujek” lub “byłem chory”?
Studiował pan? Na studiach nie ma tłumaczenia, dlaczego człowiek nie umie. Choć miałem znajomego, który uśmiercił z 65 osób.

Czasem trzeba wyprosić trzeci termin.
Powiem nieskromnie – aż tak słaby nie byłem. Jak mi kolidowało w pierwszym, to w drugim dałem radę. Mnie te studia sprawiały dużą frajdę. Mieliśmy dużo, może nie atrakcji, bo choroba ludzka nie jest atrakcją, ale bardzo interesujących rzeczy. Wyniosłem ze studiów sposób myślenia i organizację najzwyklejszej wiedzy medycznej, która przydaje się na co dzień. Jak coś się stanie mojemu dziecku, to mam tę przewagę, że wiem mniej więcej, co zrobić. Ratownictwa, opatrywania ran i pierwszej pomocy się nie zapomina. To naprawdę się przydaje, więc moje studia nie poszły na marne.

Dlaczego nie poszedł pan dalej tą drogą?
Skończyłem studia w 1991 roku. Miałem przez 5 lat stypendium od jednego ze szpitali po to, żeby ten szpital miał zapewnione, że będę tam pracował. Ale potem pozrywano te umowy. Nie było pracy.

Co pan zrobił?
Zadzwoniłem do redakcji sportowej telewizji.

I?
Następnego dnia przeczytałem parę wiadomości przed Darkiem Szpakowskim i Włodkiem Szaranowiczem i zacząłem przychodzić dalej. To był 1991 rok, jedna telewizja, dwa programy, jedna telewizyjna redakcja sportowa w Polsce. Mało transmisji, skromna grupa dziennikarzy, bo było po zwolnieniach grupowych. Redakcja była zmuszona, żeby dopuszczać młodych ludzi. Rok po mnie pojawili się Przemek Babiarz, Edek Durda i parę innych osób, ale wszystko zaczęło się ode mnie.

Pana debiut komentatorski to finał Pucharu Polski. Od razu na głęboką wodę.
Tak, ale wcześniej prowadziłem wiadomości sportowe i studio olimpijskie. Pierwszy samodzielny mecz to Górnik Zabrze – Miedź Legnica na stadionie Legii. Komentowaliśmy z Edkiem Durdą. Mieliśmy w debiucie bójki na trybunach, dogrywkę, karne! Trwało to chyba 3 godziny i 20 minut.

Jak odebrał pan zaproszenie do komentowania finału? Janusz Basałaj wspominał w wywiadzie dla Weszło 20-latków, którzy mieli wyjechać na finał Ligi Mistrzów i powiedzieli, że nie ma problemu. Jego zdaniem to brak pokory i młodzieńcza fanfaronada.
Kolejny kosmos, nie mam w ogóle takiego rozumowania. Kiedy komentowałem finał Pucharu Polski, trwały Mistrzostwa Europy. Jedyni komentatorzy, którzy pracowali, czyli Andrzej Zydorowicz i Darek Szpakowski, byli w Szwecji. Nie wyobrażam sobie, że miałbym nie przystać na propozycję skomentowania finału. Kiedy w 1990 roku skończyły się Mistrzostwa Świata we Włoszech, jadłem z tatą kolację. Kończyłem wtedy studia medyczne i powiedziałem – “szkoda, że mundial już się skończył”. Ojciec na to – “następne będziesz komentował”. Pośmialiśmy się, a cztery lata później pojechałem do USA. Skomentowałem tam 12-13 meczów. We Francji też byłem.

Nie brakuje panu teraz takich imprez?
Boże, skłamałbym, gdybym powiedział, że nie jest to fajne. Ale może wtedy mówiłbym, że brakuje mi co tydzień ligi hiszpańskiej i polskiej na coraz piękniejszych stadionach? Nie narzekam. Mecz to mecz.

Słyszałem, że odszedł pan z TVP, bo nie podobało się panu bycie drugim po Szpakowskim.
Nieprawda. Aż tak bezczelny nie jestem, bez przesady. Dostałem po prostu propozycję z Canal+. Było wiadomo, że Canal będzie robił dużo lig zagranicznych. że jest tam fajna atmosfera i dużo młodych ludzi. Nie miałem oporów, żeby się przenieść.

I odszedł pan jako ostatni komentator, który relacjonował mecze polskiej drużyny w Lidze Mistrzów.
I ten, który skomentował ich najwięcej – osiem.

Rzucił pan jakąś klątwę?
Nie, ale ostatnio jak komentowaliśmy mecz Wisły z Mirkiem Szymkowiakiem, wspomniałem, że 15 lat temu Mirek biegał, ja komentowałem i poprosiliśmy trenera Maaskanta, żebyśmy nie byli ostatni w historii.

Odda pan schedę Mateuszowi Borkowi?
Żeby mógł mi dorównać, Wisła musiałaby wyjść z grupy i Mateusz musiałby zrobić wszystkie mecze (śmiech). Życzę mu tego z całego serca.

Rozmawiał TOMASZ ĆWIĄKAŁA

Najnowsze

Komentarze

0 komentarzy

Loading...