Janusz Basałaj: – Pogłoski o naszej śmierci są mocno przesadzone…

redakcja

Autor:redakcja

27 lipca 2011, 13:16 • 20 min czytania

– Ja nie jestem profesorem dziennikarstwa sportowego. Kieruję się jednak prostą zasadą: jeśli widzę człowieka, który ma w sobie pasję i bardzo chce, to daję mu szansę. Ważne jest jednak, żeby nie mówić mu jak ma to robić, bo można takiemu młodemu człowiekowi wyrządzić krzywdę – mówi Janusz Basałaj, redaktor naczelny Orange Sport Info.

Czy jest pan spełniony jako dziennikarz?

Bo ja wiem? Odpowiem, jak mawiają angielscy trenerzy: jesteś tak dobry jak twój ostatni mecz. Wydaje mi się, że miałem ciekawą drogę dziennikarską i na pewno nie jest to jeszcze jej koniec. Mam satysfakcję z tego co zrobiłem… Nie mam jakiś wielkich planów, bo w dużej mierze to życie je koryguje lub wyznacza. Ale myślę, że nie mam się czego wstydzić. Z pewnych rzeczy jestem dumny, w kilku przypadkach nie tak bardzo… Ale generalnie: tak. Wymarzony zawód dał mi dużo satysfakcji.

Wymarzony zawód? To nie marzył pan nigdy żeby grać w piłkę, a nie tylko o niej opowiadać?

Nie. Byłem najsłabszym piłkarzem wśród moich braci. Bogdan był lepszy, obecnie jest prezesem Wisły, bardzo dobrze grał Robert. Nosiłem okulary, zawsze byłem od nich wolniejszy, taki tam grubas…. W szóstej klasie podstawówki pani zadała wypracowanie pt. „Kim chciałbyś zostać?”. No i wyszło mi, że zostanę dziennikarzem… Od początku chciałem pisać o sporcie. Imponowało mi, że w tym fachu można pracować „w emocjach”. Wydawało mi się wtedy, że nie ma piękniejszego zajęcia, niż jeździć po Polsce i świecie za drużynami i sportowcami. Byłem ciekawy świata. Może dlatego, że pochodzę z małej miejscowości? W każdym razie właśnie ta ciekawość doprowadziła mnie do zawodu dziennikarza.

A epizod w roli prezesa Wisły Kraków? Jak go pan wspomina?

Jest to jeden z etapów w życiu, który traktuję jako dziwny i kontrowersyjny, ale jednocześnie bardzo ciekawy. Mój wymarzony zawód – dziennikarstwo – miał też swoje zakręty. Zdarzało się, że miałem dość tej roboty, byłem trochę zmęczony po dwóch latach pracy w telewizji publicznej. Wisłę traktowałem jako pewien przerywnik… Chciałem zobaczyć jak wygląda praca „z drugiej strony”. Wielu rzeczy się tam nauczyłem. To było siedem, czy osiem miesięcy naprawdę emocjonującej pracy. Czasami były to złe emocje (jak choćby kwestia trenera Kasperczaka), ale ja zawsze powtarzam, że niczego w życiu nie żałuję. Praca w klubie pozwoliła mi zrozumieć prezesów, sponsorów i właścicieli. Czasami złośliwie mówię swoim młodszym kolegom, którzy strasznie wymądrzają się w artykułach o tym jak poprowadzić klub albo jak zbudować drużynę: idź chłopie, spróbuj. Kiedyś plotkowało się o objęciu stanowiska dyrektora sportowego w Śląsku Wrocław przez Mateusza Borka. Powiedziałem mu: weź tę robotę! I nie ma w tym żadnej złośliwości. Piłkę trzeba rozumieć z dwóch stron. Trzeba przekonać się, że sport to nie tylko budowanie emocji i oglądanie widowiska, ale także podejmowanie odpowiednich decyzji, kierowanie ludźmi i tak dalej… Dla mnie to było bardzo ciekawe i pouczające doświadczenie. Dla wielu byłem kontrowersyjnym prezesem, ale przypominam, że za moich czasów Wisła była mistrzem Polski, sprowadziliśmy z Grzegorzem Mielcarskim Kubę Błaszczykowskiego i dopięliśmy niemal na ostatni guzik transfer Ł»urawskiego do Celticu Glasgow. Nie każdy prezes Wisły może sobie powiedzieć, że był mistrzem Polski. Praca tam była jednak ciężka i wymagająca…

Prezesura w Wiśle nie splamiła w pewien sposób pana wizerunku rzetelnego dziennikarza? Nie utracił pan obiektywizmu w ocenie poczynań Białej Gwiazdy?

Nie. Ja tak się czuję wiślakiem, jak legionistą, lechitą i lechistą (śmiech). Oczywiście dobrze życzę Wiśle w pucharach nie tylko ze względu na mojego brata, który obecnie jest jej prezesem. Praca w Krakowie dobitnie pokazała mi jednak, jak się poznaje prawdziwych przyjaciół. Ludzie, których kiedyś promowałem, „wymyśliłem” w dziennikarstwie, nie szczędzili mi przykrych wyrazów. Przede wszystkim mój wychowanek Roman Kołtoń szefujący wtedy w „Przeglądzie Sportowym”, w imię przyjaźni z Henrykiem Kasperczakiem i Tadkiem Fogielem, sekował mnie bardzo mocno. A ja zapytam, gdzie jest teraz Henryk Kasperczak? No właśnie… Wspomniany Mateusz Borek też „nie żałował mi” w „Fakcie”, choć robił to z dużo większym wdziękiem. Wczorajsi koledzy stali się nagle moimi adwersarzami… W Wiśle przekonałem się także, jak silne są media. Po jakimś czasie zorientowałem się, że zacząłem mówić o dziennikarzach „oni”. Każdy człowiek musi spróbować roboty, w której otrze się o problemy i trudności.

Janusz Basałaj: – Pogłoski o naszej śmierci są mocno przesadzone…
Reklama

Dzisiaj jak ktoś mi mówi, że byłem słabym prezesem, to się z tego śmieję. Zachęcam wszystkich swoich krytyków, zwłaszcza Romka Kołtonia i Marcina Kalitę, żeby wzięli się za jakiś klub, doprowadzili go na szczyt i zdobyli mistrzostwo Polski. Najlepiej Śląsk Wrocław…

Co uważa pan za swój największy sukces zawodowy?

Na pewno powstanie redakcji sportowej Canal Plus. Od wielu lat ma ona bardzo dobrą opinię. Bez fałszywej skromności powiem, że 70 -80 procent tego składu to moje powołania. Czasami żartuję, że jak dalej byłbym selekcjonerem w C+, to trochę bym w składzie pomieszał. Oczywiście nie wchodzę jednak w kompetencje mojego starego znajomego, obecnego dyrektora sportu Canal+, Jacka Okieńczyca. Budowaliśmy redakcję, która w sposób rewolucyjny zaczęła pokazywać sport. Dowiedliśmy, że o piłce nożnej można mówić fajnie, z pasją, ale i z dystansem. Pokazaliśmy, że talenty rodzą się wszędzie – nawet na ulicy – tylko trzeba je pozbierać, przez co nie musimy być skazani na monopol Szpakowskiego. Świeże twarze, świeże głosy, nowe spojrzenia, nowe koncepcje – to był jasny sygnał od ludzi zakładających Canal Plus. Potem zacząłem robić to samo w Orange Sport. Myślę, że Canal Plus mi wyszedł i jestem z tego dumny. Nie jestem jednak bezgranicznie zakochany w swoich wychowankach i jako platynowy abonent często bardzo krytycznie patrzę na to, co mi oferują (śmiech).

Osobiście nie kasuję nagród, ani Oscarów, nie jestem też specjalnie wyróżniany. Dla niektórych jestem pewnie przeciętnym dziennikarzem, ale daję radę! Robię to czego wymaga ode mnie właściciel. Wyznaję zasadę, że gwiazdą stacji telewizyjnej jest przede wszystkim program. Jakby Rafał Nahorny, czy Andrzej Twarowski komentowali ligę pakistańską, nie wiem czy byliby tak samo podziwiani jak teraz, gdy komentują najfajniejsze rozgrywki na świecie, czyli Premiership.

Czy w przyszłości chciałby pan otworzyć jeszcze jakiś projekt? Ma pan jakieś konkretnie marzenia?

Tego nie wie nikt. Ale czuje się nieźle i jeśli będzie potrzeba z pewnością podejmę się nowego wyzwania. Sfera moich marzeń przenosi się w prywatność: rodzina, dzieci, dom. Nie jestem człowiekiem, który chce po raz 27 skomentować Ligę Mistrzów (śmiech). Tym szczyci się zawsze Szpakowski, a zaczyna gonić go Borek.

Oszlifował pan wielu dziennikarzy, jak choćby wspomnianego Romana Kołtonia. Jest satysfakcja?

Chodzi o Kołotnia? Średnia… Ja go nazywam entuzjastą. Jest to facet, który lubi angażować się w swoją robotę. Myślę tu o Bundeslidze, zacięciu historycznym, czy pisaniu książek. Osobiście mam do niego jedną pretensję, o której już wspominałem. Kiedy byłem prezesem Wisły nie zachował się obiektywnie. Trzymał stronę Henryka Kasperczaka i Tadeusza Fogiela, który był wtedy korespondentem „Przeglądu Sportowego”, a jednocześnie menadżerem Heńka. Według mnie zachował się nieetycznie, ale zostawmy to… Z wychowankami to jest tak: najpierw wszyscy mówią, że kogoś wychowałem, a później ten ktoś odbiera jakąś nagrodę i dziękuje wszystkim, tylko nie mnie… Przecież nie wstanę i nie krzyknę: „Ty! Zapomniałeś o mnie”. Niemniej gdy teraz popatrzę na czołówkę komentatorów polskich, to mam ogromną satysfakcję. Generalnie mam z nimi bardzo dobry kontakt. Czasami jednak za bardzo wcielam się w rolę ojca, zaczynam się wymądrzać i pouczać. Wtedy patrzą na mnie wzrokiem, jakby chcieli powiedzieć: „Daj spokój stary, zrobiłeś swoje to się nie wtrącaj”. Nie mówmy jednak tylko o Kołtoniu. Nie zapominajmy również o Adamie Godlewskim, Tomaszu Smokowskim, Andrzeju Twarowskim, Rafale Nahornym, czy Mateuszu Borku…

Kto jest najlepszym komentatorem?

Ja słucham trójki. Podaję w kolejności alfabetycznej: Borek, Laskowski, Smokowski. Ale to jest trochę jak konkurs piękności, każdy lubi coś innego. Zaznaczam więc, że jest to moja prywatna klasyfikacja. Mam też swoją „antylistę” ale nie chcę nikomu niepotrzebnie robić przykrości…

Ma pan w Orange Sport takiego przyszłego Borka?

Mam wielu fajnych, młodych ludzi. Jest Mateusz Święcicki, فukasz Wiśniowski, Piotr Dumanowski… Lubię słuchać także Marcina Grzywacza, którzy komentuje dla nas mecze wyspiarzy. Osobiście nie boje się dawać szansy młodym ludziom. Uważam, że większą satysfakcję ma szef, który wypromuje dobrego dziennikarza, niż gdy sam będzie się spinał, pluł do sitka i opowiadał, jaki to jest mądry. Ci ludzie doceniają to, że dostali w Orange Sport wielką szansę, dlatego tym bardziej cieszy mnie, że się rozwijają. Jak mówi trener فazarek „rosną jak na drożdżach”.

TVP ma Szpakowskiego, Polsat ma Borka, Canal Plus Smokowskiego i Twarowskiego. Kto jest flagowym komentatorem Orange Sport?

فukasz Wiśniowski z Mateuszem Święcickim są najlepszym duetem w naszej stacji. Mam oczywiście swoje wskazanie, ale jak powiedział trener Strejlau „o składzie najpierw dowiedzą się zawodnicy, nie kibice” (śmiech). Powtarzam jednak, że osobiście jestem zwolennikiem powiedzenia, które zasłyszałem kiedyś od Lwa Rywina. Gdy w wywiadzie zapytano go, kto jest gwiazdą Canal Plus, ten odpowiedział, że gwiazdą jest program. Ludzie mają jedynie dać swój głos, swoją twarz, ale nie mogą przeszkadzać w odbiorze.

Czy zgodzi się pan z opinią, że polski rynek telewizji sportowych jest nieco hermetyczną strukturą? Na ekranie rzadko pojawiają się nowe twarze… Wyjątkiem jest Orange Sport.

Brakuje mi ruchu między stacjami. Obserwuję to na przykładzie Anglii, czy Francji. Tam jest to zupełnie normalne. Mój rówieśnik, nieżyjący już Thierry Gilardi, był kiedyś gwiazdą francuskiego Canal Plus. Był tak dobry, że władze TF1, czy największego kanału francuskiego zaproponowali mu pracę. Został tam sztandarowym komentatorem i otrzymał cotygodniowy, niedzielny magazyn Jour de Foot. To nie było nic nadzwyczajnego, po prostu dostał awans! Gdy pracowałem w TVP w 2002 roku, prezes Kwiatkowski powiedział „odstaw Szpakowskiego, szukamy nowych”. Rozmawiałem ze Smokowskim i Borkiem – wiedziałem co robię. Nie dogadaliśmy się, ponieważ obaj mieli inne oczekiwania. W międzyczasie przyszedł Jacek Kurowski, czy Maciek Iwański których również w pewien sposób „wymyśliłem”.

Reklama

Dla mnie czymś zupełnie normalnym byłby transfer na przykład Mateusza Borka do TVP. To jest fantastyczne wyzwanie. W telewizji cyfrowej oglądają cię tylko fani sportu. TVP to natomiast zderzenie z zupełnie innym odbiorcą. Tam słuchają cię: kucharka, profesor, trener Strejlau, trener Probierz, piłkarz Floty Świnoujście (z całym szacunkiem dla Floty) i wielu innych. Do każdego z nich musisz przemawiać. A gadanie Szpakowskiego, że jego następcą będzie Maciej Iwański zwyczajnie mnie śmieszy. Ale ja nie będę pouczał telewizji publicznej, bo swoje tam zrobiłem, chciałem wprowadzić nową jakość, nie wszystko mi się udało… U nas dziennikarzy i komentatorów okopuje się w hermetycznych stacjach. Paradoksalnie łatwiej zaistnieć człowiekowi „z ulicy”, ponieważ zaczyna od noszenia taśm, robienia reportaży i komentowania skrótów. Nie podejmie się tego przecież dziennikarz „z nazwiskiem”.

Z czego wynika ta „hermetyczność”? Stara gwardia boi się utraty miejsc w pierwszym rzędzie?

Na moje pytanie o konflikt dwóch znanych prezenterek TVP, jeden z dyrektorów tej stacji odpowiedział: „Panie Januszu to jest telewizja – prawo dżungli”. Czasami jedna osoba musi zdetronizować inną, żeby zaistnieć. Oczywiście do tego potrzeba dużej siły przebicia. Wiele zależy w tym przypadku także od szefostwa stacji. Biorą tego, kto zapewni oglądalność, bez względu czy dopiero zaczyna, czy pracuje już 40 lat w tej samej telewizji.

Ja uważam, że w każdej naszej stacji jest tak dużo sportu, że każdy może się „najeść”. Pamiętajmy jednak, że nie robimy telewizji dla siebie, dla ciotki, dla wujka, czy nawet dla naszych przełożonych. Robimy ją dla widza. Nie chcę nikogo pouczać, ale pewnie ruchy na rynku telewizyjnym z pewnością byłyby korzystne. Oczywiście bez przesady, bo człowiek musi się też do czegoś przyzwyczaić. W Canal Plus Smokowskiego czy Twarowskiego niektórzy telewidzowie traktują prawie jak rodzinę…

Może nikomu nie chce się ruszyć dupy i odpowiednio przygotować takiego młodego dziennikarza do zawodu?

Wbrew pozorom to wcale nie jest wielkie aj-waj. Ja nie jestem profesorem dziennikarstwa sportowego. Kieruję się jednak prostą zasadą: jeśli widzę człowieka, który ma w sobie pasję i bardzo chce, to daję mu szansę. Ważne jest jednak, żeby nie mówić mu jak ma to robić, bo można takiemu młodemu człowiekowi wyrządzić krzywdę. Delikatna ingerencja powinna wystąpić dopiero po pierwszych próbach. Mateusz Święcicki kiedyś denerwował mnie powtarzając „witam pięknie” i „kłaniam się pięknie”. To wyraźny wpływ Mateusza Borka, który nazwałbym trochę „galicyjskim”, nie obrażając dzielnych ludzi z Małopolski. Dzisiaj młodzi ludzie mają za sobą pierwsze doświadczenia z telewizji, czy radia internetowego. O wiele łatwiej przećwiczyć z nimi „pierwsze kroki” w prawdziwej stacji. Jednak koniecznie trzeba wykluczyć myślenie w stylu: o Jezu będzie ode mnie lepszy. Niech będzie lepszy! Ł»eby to zrozumieć trzeba być jednak wystarczająco dojrzałym i odważnym.

Z drugiej strony znam 20-latków, którzy od razu po przyjściu do redakcji dostali polecenie wyjazdu na finał Ligi Mistrzów. I co? „Pewnie, jadę, nie ma problemu”. To jest już brak pokory i młodzieńcza fanfaronada. Potem niestety głos drży i człowiek nie ma nic do powiedzenia. Człowiekiem, który zachował się bardzo rozumnie był swojego czasu Maciek Iwański. Kiedyś Robert Korzeniowski, ówczesny szef sportu TVP, powiedział mu: „Będziesz komentował mecz Polska – Anglia”, a on odmówił, mówiąc, że to działka Szpakowskiego. Mamy tu do czynienia z dużym dylematem, bo w zasadzie jeśli chcesz być dobry, musisz ruszać z posad bryłę świata, a nie zasłaniać się starszym kolegą. Jednak… Z pewnością jest coś na rzeczy. Pokora również jest wskazana.

Ma pan jakąś uniwersalną radę dla młodych komentatorów?

Uniwersalna rada? Być sobą. Jeden będzie wykorzystywał swój głos, choć z przykrością stwierdzam, że ciężko znaleźć ludzi o dobrych warunkach głosowych. Kiedyś komentatorami telewizyjnymi byli ludzie z przeszłością w radiu, a tam dbano o dykcję. Najlepszy przykład to Szpakowski, który ma świetnie „ustawiony” głos i jak mawia mój kolega „mógłby komentować bez mikrofonu”.

Wracając do pytania: jeśli ktoś ma zacięcie do statystyk – ok. Trzeba jednak pamiętać, że telewizja, czy radio lubi statystki w sposób ograniczony. Ciągłe cytowanie liczb może zanudzić widza. Niektórzy mają talent do czytania gry, inni potrafią świetnie ubarwić narrację. Najciężej jest to wszystko pogodzić, bo wtedy mamy do czynienia z osobą wybitną. Ważna jest także umiejętność współpracy z ekspertem. W dzisiejszych czasach żadna szanująca się telewizja nie robi meczu bez udziału eksperta…

W Orange Sport pojawia się stosunkowo dużo kobiet. Czy jest to celowy zabieg aby „ocieplić” wizerunek stacji?

Bardzo dużo kobiet nadsyła mi swoje CV. Niektóre są oczywiście śmieszne, typu: „Ukończyłam dwa fakultety, później MBA, pracowałam jako kelnerka w Dublinie, kocham sport.”. Kobiety traktujemy poważnie, jak resztę populacji i nie ma w tym nic dziwnego. Dotychczas nie znalazł się taki śmiałek, który pozwoliłby kobiecie „zrobić” mecz piłkarski od A do Z. Reprezentantki płci pięknej są jednak pełnoprawnymi członkami rodziny dziennikarskiej. Wdzięk czy uroda oczywiście też się liczą. Najważniejsza jest jednak merytoryka. W końcu, trzeba wiedzieć o czym się mówi, jak się mówi i do kogo.

Image and video hosting by TinyPic


Wróćmy do rynku telewizyjnego. We Francji stacja Orange Sport nie wykupiła praw do Ligue 1. Mówi się, że jest to dla niej początek końca. Wy w najbliższym czasie nie pokażecie Ekstraklasy. Czarny scenariusz jest możliwy?

Nie mnie to oceniać. Nie można mieć wszystkiego. Wielokrotnie wspominany Borek czekał w Polsacie na Ekstraklasę 11 lat i w końcu się doczekał. Będzie inna ramówka, będziemy robić inne ligi. Takie są prawa rynku i nic się na to nie poradzi, choć prawda jest taka, że straciliśmy gwiazdę. Bo gwiazdą stacji jest program…

Było przykro? Zorganizowaliście jakąś stypę w gronie redakcji zajmującej się Ekstraklasą?

Gdy patrzyłem na młodych ludzi, widziałem, że było im bardzo przykro. Ja musiałem zachować spokój. Zmieniamy szyld i jedziemy dalej – po prostu. Stało się. Mamy nowe wyzwania.

Jaką oglądalność w minionym sezonie może pochwalić się Orange Sport? Była zadowalająca?

Niestety nie mam takich informacji. Jednak dzisiaj w Orange Sport Info szybko gonimy czołówkę polskich kanałów. Jesteśmy na piątym miejscu, a zaczynaliśmy z dziesiątego. Wszystko idzie dobrze i mam nadzieję, że tendencja wzrostowa będzie się utrzymywać.

Szczerze: wierzy pan, że 1 ligą, czy Ligue 1 uda się skusić tylu odbiorców co Ekstraklasą? Trudno będzie zrobić „showtime” z takiej ramówki.

To jest kwestia dobrze ustawionego programu. Jeśli będą newsy, będą telewizje klubowe, które wspaniale się oglądają (Manchester TV, czy Arsenal TV), to nam się uda. Oprócz tego nie może zabraknąć boksu i sportów walki, które również doskonale się „sprzedają”. Jako szef redakcji w ogóle nie miałem wpływu na to czy będziemy transmitować Ekstraklasę w tym sezonie.

A nie jest to trochę jak transfer z Legii Warszawa do Polonii Bytom? Macie w ogóle jakąś motywację do pracy?

Z całym szacunkiem do Polonii Bytom, czasami trzeba do niej trafić, aby za dwa lata odbić się i występować w Wiśle, albo Lechu…

To oznacza, że Orange Sport póki co nie szykuje się na własny pogrzeb?

Pogłoski o naszej śmierci są mocno przesadzone, jak powiedział kiedyś Mark Twain. Po trzech latach przyszedł po prostu mały zakręt. Jeśli dobrze będziemy wykonywać robotę, to ktoś do nas w końcu zadzwoni i powie: „chodź, będziesz robił mecze ekstraklasy”. Biorąc pod uwagę wspomnianą „hermetyczność” rynku w Polsce, nie spodziewajmy się jednak jakiś masowych migracji z Orange Sport. Trzech ludzi co prawda odeszło już do Canal Plus (Robert Skrzyński, Krzysztof Marciniak, Michał Wodziński), ale tylko trzech. Przyznam szczerze, że początkowo byłem wściekły, że kaperują mi ludzi… Oczywiście, poszli za pracą i nie mam do nich wielkich pretensji, jednak moi koledzy z Canal Plus mogliby popracować i znaleźć kogoś sami, a nie w dalszym ciągu „podbierać” od Basałaja (śmiech).

A może powinniście zmienić strategię? Nie wiem… Przerzucić się na koszykówkę?

Spokojnie. Badania rynkowe pokazują, że to co mamy w ramówce, jest również tym czego chcą widzowie. Wiem, że to tylko przykład, ale koszykówka jest w zasadzie nieszczęśliwa. W klubach zaczęło grać po 80 procent obcokrajowców… Ludzi to nie interesuje. Koszykówkę przerzuca TVP do Polsatu, Polsat do TVP i tak w kółko. Na piłkę wszyscy psioczą, ale na mecz Wisły ze Skonto przyszło 19 tysięcy ludzi! I to w wakacje! Jeśli ktoś pluje na piłkę, niech sobie pluje, ale niech ma też szacunek dla tych, którzy chcą się nią emocjonować.

A może wy w ogóle nie chcieliście Ekstraklasy? Tak w każdym razie informował swojego czasu Przegląd Sportowy.

Bzdura. Przegląd Sportowy jak zwykle był źle poinformowany.

Nie dało rady dogadać się ze starymi znajomymi z Canal Plus w sprawie jakiejś sublicencji?

Liga jest już poukładana. Ani Polsat, ani Canal Plus, ani Eurosport nie są zainteresowane odsprzedaniem swoich praw.

W minionym sezonie ściśle współpracowaliście z Canal Plus. Z pozycji widza ta współpraca wyglądała dobrze. Jak było naprawdę?

Jak to w rodzinie (śmiech). Były emocje przy wyborze meczów. Canal Plus kierował się swoimi przesłankami. Mieli swoją triadę: Wisła, Legia, Lech. Przegapili parę fajnych spotkań. Ich wybory często były uzależnione od tego, jak duże miasta będą ich oglądać i na jakich stadionach. Jagiellonia zawsze miała z tym problem. Szefowie Jagi pytali kiedyś: „Dlaczego nie transmitujecie naszych spotkań? Przecież jesteśmy w czołówce”. Jeden z kolegów z Canal Plus powiedział wtedy: „Najpierw wybudujcie stadion”. Chodziło oczywiście o system premiowania. Mecz w Canal Plus był wyceniany na 158 tysięcy ekstra premii dla klubu. Dla niektórych takie pieniądze to potężny zastrzyk finansowy.

Miałem także sygnały, że dynamika rozwoju Orange Sport Info w pewien sposób pobudziła do działania redakcję Canal Plus. Jeden z dziennikarzy tej stacji powiedział nawet, że Orange Sport pokazał „jak można żyć ligą przez cały tydzień”.

W latach 2002-2004 pracował pan w TVP. Są różnice między robotą w państwówce, a w stacji prywatnej?

Pracę w telewizji państwowej można porównać do rejsu na kontenerowcu. Miota się od fali do fali. Jest wielki, straszny, idzie do przodu, ale wielkiej przyjemności z tego nie ma… Jak przyszedłem pierwszy raz do budynku przy ulicy Woronicza i zobaczyłem ten labirynt korytarzy, to przypomniał mi się film Wajdy „Człowiek z marmuru”. Przyznam szczerze, że nie czułem się tam za dobrze przez te dwa lata, jednak nie żałuję tego czasu. Było to dla mnie kolejne doświadczenie. Wtedy po raz pierwszy na własnej skórze odczułem potęgę Internetu. Poszło o mecz eliminacji Ligi Mistrzów pomiędzy Wisłą a Realem Madryt. Wiceprezes Gaweł chciał zrobić na złość agencji SportFive i powiedział, że nie pokażemy tego meczu. Po tym incydencie zapchała mi się skrzynka mailowa. Wszystko poszło na mnie. Powiedziałem „Gazecie Wyborczej”, że „rozważam dymisję, a przedwojenny oficer w takiej sytuacji strzeliłby sobie w łeb!”. Tak naprawdę byłem jednak bezsilny. W wywiadzie powiedziałem, że „prywatnie się z tym nie zgadzam”, przez co miałem nieprzyjemności, ale wtedy wiedziałem już, że za dwa miesiące mnie nie będzie. No i rzeczywiście odszedłem. Jedna z moich lepszych decyzji…

W Orange Sporcie ma pan większą władzę, jeśli chodzi o dobieranie ramówki?

Telewizja prywatna to mały, zgrabny jacht, którym można swobodnie dobijać od portu, do portu. Jedynym moim ogranicznikiem jest budżet. W przypadku Orange Sport reklama nie decyduje o tym, co można kupić. W TVP biuro reklamy jest podstawowym opiniodawcą, jeśli chodzi o to, czy dane wydarzenie sportowe się spłaci. Współczuję czasami kolegom z Woronicza, bo generalnie są rozliczani za oglądalność. Dobry przykład to zeszłoroczne mistrzostwa świata, których „obsługę” pod kątem merytorycznym m.in. Weszło oceniło dość surowo. To było jednak nieważne. Oglądalność była zadowalająca więc Włodek Szaranowicz został poklepany po plecach. Właśnie to odróżnia telewizję publiczną – najbardziej komercyjną w tym kraju (śmiech) – od stacji sportowych. U nas oglądalność schodzi na drugi plan, a liczy się sprzedany abonament.

Wydaje się, że TVP nie jest zainteresowana „robieniem” Ekstraklasy. Z czego to wynika? Z polityki stacji? Zbyt dużej konkurencji na rynku?

To jest kolejna kwestia związana ze wspomnianą oglądalnością. Jeśli film „M jak Miłość” przynosi oglądalność na poziomie ośmiu, czy dziewięciu milionów, to niedzielny magazyn Ekstraklasy raczej nie osiągnąłby podobnego wyniku. My nie jesteśmy Brazylią, Hiszpanią, czy Włochami. Kochamy piłkę nożną, emocjonujemy się nią, ale jeszcze częściej frustrujemy. Rządzą tym bardzo surowe prawa rynku. Dobry przykład to właśnie magazyn Ekstraklasy spychany na coraz dalszy plan. Nikt nie zaryzykuje wyemitowania go w niedzielę o 20…

Na przykład we Włoszech przez lata Rai1 emitował magazyn Serie A „90 minuta” w każdą niedzielę o godzinie 18. Dla Włochów to było święto! Gdy program miał zniknąć z anteny, ktoś złożył interpelację w parlamencie, że jedna z ulubionych pozycji telewizyjnych jest zagrożona! Obawiam się, że w Polsce nawet gdyby magazyn Ekstraklasy poprowadził Tomasz Lis z Moniką Olejnik, to i tak nie udałoby się „wykręcić” zadowalającej oglądalności. Poza tym z tego co wiem, Lis jest jedynie kibicem „świątecznym”. Barcelona, Real, Manchester – jak najbardziej, ale Bełchatów, Lechia… Już nie za bardzo…

Zgodzi się pan z opinią, że – mimo iż polskie drużyny w europejskich pucharach dostają baty od Kazachów, czy Azerów – otoczka Ekstraklasy i tak niemalże dorównuje Premiership?

To prawda. Mecze są pokazywane na kapitalnym poziomie, a jest to zasługą firmy Mutli Production, która od 15 lat obsługuje Canal Plus. U nas media wyprzedziły poziom rozgrywek, teraz na szczęście dochodzą do tego obiekty. Pozostał jeszcze jeden mały drobiazg – szkolenie… Słabo się u nas szkoli zawodników. W pierwszym składzie takiej Wisły występuje czasami tylko trzech Polaków. Mój brat rzadko dzieli się ze mną kulisami swojej pracy. Kiedy mówi mi jednak, że za Marcina Robaka prezes Cacek woła dwa razy tyle co za Maora Meliksona, to po prostu milknę… Samemu proszę sobie odpowiedzieć kto gra w piłkę, a kto jest średnim piłkarzem. Niemniej jednak media w Polsce dość szybko dogoniły poziom światowy. U nas jest jednak moda żeby swój własny produkt – Ekstraklasę – wykpić… Ł»eby wypromować produkt sportowy musi zawiązać się spisek mediów, sponsorów i samych klubów. Taki spisek obserwujemy we wszystkich najlepszych ligach światowych. Polakom niewiele rzeczy się jednak podoba, co oddaje trochę nasz narodowy charakter. A już na piłkę nożna, to w ogóle można się spokojnie… odlać. Niektórzy porobili na tym kariery. Ł»eby była jasność: nie mówię oczywiście o klajstrowaniu rzeczywistości i nie namawiam do żadnej propagandy sukcesu… Bądźmy po prostu rzetelni!

Euro 2012 pokaże TVP. Kibice już żalą się na forach internetowych, że znowu będą musieli oglądać Gmocha w studiu i słuchać smęcenia Iwańskiego podczas meczów…

Co wy macie do tego Gmocha?! Ja jestem z tych, którzy Gmocha uwielbiają! Sam zresztą ściągnąłem go do TVP. Najważniejsze jest jednak to, co będzie się działo na boisku. Dla mnie jest to robienie sztucznego problemu… Po co z góry zakładamy, że TVP wszystko zepsuje? A może będzie dobrze? Ja osobiście mam pomysł na Euro. Wyjeżdżam z rodziną na wakacje do Hiszpanii. Chcę uniknąć tego całego urwania głowy i miliarda telefonów… To nie jest żaden mój protest. Po prostu postanowiłem, że te mistrzostwa Europy obejrzę z dystansu.

Czy na polskim rynku jest miejsce na jeszcze jeden kanał sportowy?

Ja myślę raczej o konsolidacji istniejących już stacji. Marzyłem sobie kiedyś, że przyjdzie tutaj Rupert Murdoch i zrobi z tego wszystkiego Sky Polonia. Sądzę, że dojdzie do jakichś ruchów na rynku, jednak powtarzam: myślę, że będą one miały charakter konsolidacyjny.

A projekt Ekstraklasa TV? Ma prawo bytu?

W Holandii po trzech latach zaczęto osiągać zyski z takiego kanału. Myślą o tym również Francuzi i Anglicy. Ma to na celu uniknięcie tzw. dyktatu telewizji. Pozwala to klubom czy ligom na sprzedaż własnego produktu poszczególnym stacjom telewizyjnym, bez względu na sytuację panującą na rynku. Obecnym władzom Ekstraklasy musi się to podobać, ponieważ ostatni przetarg na prawa do pokazywania rozgrywek, mówiąc brutalnie, został rozegrany przez telewizyjnych nadawców… Nie powtórzono ceny z wcześniejszego kontraktu, ponieważ według, podkreślam „według”, władz Ekstraklasy nastąpiła tzw. zmowa kartelowa. Miło jest kiedy wartość praw transmisyjnych rośnie. Gorzej jest kiedy spada… Trzeba się przed tym jakoś bronić.

To prawda, że jest pan przymierzany na stanowisko szefa Ekstraklasa TV?

Czy w Polsce może w końcu powstać jakaś nowa telewizja sportowa bez udziału Basałaja? (śmiech) Trudno mi komentować takie doniesienia. Udowodnię, że Orange Sport ma obecnie fajną ofertę i warto nas oglądać. Ludzie mogą sobie mówić: „Co on pieprzy, przecież nie ma Ekstraklasy…”. Ale ja się od tego odcinam.

Rozmawiał PIOTR JASIŁƒSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama