Lubicie wyzwania? Ale nie takie, w których trzeba polizać własny łokieć czy zjeść 12 słonych paluszków w minutę bez popijania, to nie Youtube. Wyzwania, w których trzeba wykorzystać wiedzę o piłce, a także znajomość uroków rodzimej Bundesligi. Jeśli tak, to mamy dla was gratkę. Wskażcie 10 największych zagranicznych przebierańców, którym kluby Ekstraklasy płaciły za kopanie piłki i nie zniknijcie przy tym na pół dnia. My spróbowaliśmy. To trochę jak skok do basenu na główkę w betonowych bucikach – naprawdę nietrudno utonąć w morzu komicznych decyzji, dziwacznych życiorysów, no po prostu szeroko rozumianego absurdu. Jedno skojarzenie prowadzi do trzech kolejnych, a zanim dostawca przyniesie zamówioną 45 minut wcześniej pizzę, na twojej liście widnieje już kilkadziesiąt nazwisk.
Tak, wybór dziesiątki jest wyzwaniem. Właśnie tyle pozycji liczy nasz ranking przebierańców, w którym skupiliśmy się tylko na ostatnich latach, by nie grzebać w trupach i nie błądzić po czasach, w których kluby ściągały graczy nawet nie na podstawie kompilacji przygotowanych przez menedżerów czy profili na Transfermarkcie. To będzie creme de la creme. Ale nie ukrywamy, że jest też inny powód takiej długości listy – już czujemy się trochę nieswojo z tym, że poświęciliśmy tyle czasu gościom, którzy kompletnie nie byli tego warci.
Ściąganie szrotu to choroba, z którą długo zmagały się polskie kluby, dostrzegamy pewne symptomy poprawy u pacjentów, ale przed zbliżającym się okienkiem warto pamiętać o omijaniu szerokim łukiem gości pokroju tych poniżej.
Wyróżnienie specjalne nr 1: Muhamed Omić
Na właściwą listę nie załapał się z powodów formalnych – za usługi nie płacił mu klub z Ekstraklasy, tylko z I ligi. Dokładniej walczący o utrzymanie GKS Tychy, sprowadzony zimą do klubu Bośniak miał pomóc w osiągnięciu tego celu. Na papierze wyglądał nawet jak wzmocnienie. Sęk w tym, że jak już trzeba było wyjść na boisko, okazało się, że Muhamed nie za bardzo lubił na nim przebywać. Robił wszystko, by wylądować pod prysznicem szybciej niż koledzy.
Bez dwóch zdań – piękna karta. Po tym, jak przyłożył łapę do spadku GKS-u na trzeci poziom rozgrywkowy, wrócił do ojczyzny, by pogrywać w tamtejszej drugiej lidze. Nie szło mu zbyt dobrze – zobaczył tylko 7 żółtych kartek w 26 meczach. Dziś szuka szczęścia w Finlandii, ale nie w butelce, a w klubie Narpes Kraft z III ligi.
Wyróżnienie specjalne nr 2: Sorin Oproiescu
Przeszkodą również fakt, że chłopak zawodnikiem Wisły jednak nie został, ale co się natrenował z prawdziwymi piłkarzami, to jego. Nie bójmy się tego słowa – legenda. Pamięć o wyczynie rumuńskiego studenta, która wbił na testy do Wisły Kraków na podstawie sfabrykowanych materiałów oraz polecenia menedżera i został zdemaskowany przez kibiców, przetrwa wieki. Według Transfermarktu Sorin zrobił magistra po krótkiej przygodzie z Polską był na Malcie, w Kuwejcie, a dziś reprezentuje barwy klubu z IV ligi włoskiej. Ale palca sobie uciąć nie damy, że tak rzeczywiście było.
No nie do końca wiadomo, o co z tym Jankiem chodziło. Niby piłkarz jak piłkarz, przychodził do Lecha za prawdziwe pieniądze, a nie tylnymi drzwiami przez czyjeś widzimisię. Jednak miał w sobie coś takiego, że oglądając jego występy, pojawiała się myśl o finansowym wsparciu tego nie do końca sprawnego człowieka. A szanse przecież dostawał. Ba! Ze stolicy Wielkopolski co rusz docierały do nas głosy, że lada moment Zapotoka odpali, więc warto zapiąć pasy i obserwować, bo kto wie, czy Marek Hamsik nie doczeka się poważnej konkurencji w środku pola reprezentacji Słowacji.
Koniec końców zapamiętaliśmy go z dwóch spraw. Pierwsza świadczy o noszeniu zbyt ciasnej czapki, co doprowadziło do problemów z głową.
Druga to głos zniecierpliwionego kibica, który prawdy o Janku szukał u wysokiej klasy specjalistów.
Również podejrzewaliśmy, że Sześć Kielichów z Królową Kielichów mówią wszystko, ale dobrze, że usłyszeliśmy to fachowca. Czy Janek się poddał? Tak, źródła podają, że karierę zakończył w zeszłym roku w wieku zaledwie 28 lat, choć po drodze mistrz Polski miał też sezon, w którym strzelił 15 bramek dla II-ligowego Partizana Bardejów.
Czerwony Diabeł, zwycięzca Ligi Mistrzów, mistrz Anglii, człowiek Aleksa Fergusona. W taki sposób Dong Fangzhuo może wyrywać laski w klubach i wcale nie kłamie, bo przecież w Manchesterze spędził dwa sezony. Raczej niewielkie szanse, że w takiej sytuacji nadzieje się na ripostę, że z prawdziwymi piłkarzami tylko jadł obiady. Pewnie był pożyteczny. Gdy księgowy angielskiego klubu sprawdzał wpływy z wielkiego rynku chińskiego, prawdopodobnie zachęcał do trzymania w klubie tego parodysty.
Jeśli chodzi o boisko, to Dong w Manchesterze wspominany jest do dziś, niedawno wylądował w najgorszej jedenastce United z czasów Premier League przygotowanej przez dziennikarzy Daily Star. Miejsce w tego typu zestawieniach ma zagwarantowane. Jednak o ile bycie najgorszym w takim towarzystwie, to w sumie nawet spoko rzecz, o tyle już podobny status w Legii Warszawa sprzed kilku lat to kompromitacja.
Przyjechał potrenować z polską drużyną i nikogo nie przekonywał. Strzelił jednak dwie bramki w sparingu z Mordowiją Sarańsk, czym wywalczył sobie kolejne pół roku na pokazanie umiejętności. Okazało się, że nie było czego pokazywać.
Później Chińczyk poleciał do Portugalii, gdzie podobno kontrakt pomógł załatwić mu sam Cristiano Ronaldo. Był w Armenii, grał w Chinach. Karierę zakończył w wieku 31 lat. Ostatni ślad to występ w telewizyjnym show, w ramach którego były piłkarz poddał się operacji plastycznej.
Jak lubimy Bobo Kaczmarka, tak tutaj nos zawiódł go do tego stopnia, że warto było wybrać się do specjalisty. Mówiło się, że Rahoui może zostać następcą Abdou Razacka Traore, co już w tamtym momencie musiało brzmieć podejrzanie, bo łatanie dziur po ligowej gwieździe gościem z V ligi francuskiej to szalony pomysł. I Kaczmarek wcale nie wykluczał, że go poniosło, ale ewidentnie czekał też aż wyjdzie na jego. Nie wyszło.
Rahoui – czy też “Rachuj” – dał się zapamiętać z kilku bezsensownych strzałów i próby wymuszenia karnego. Skrót jego poczynań:
Wszystko wskazuje na to, że skończył w Algierii, w klubach z II i III ligi.
Wieść głosi, że nawet na brazylijskiej plaży koledzy z podwórka woleli, by budował zamki z piasku, niż z nimi grał. Początkowo nie dowierzaliśmy, bo coś tam w Brazylii kopał, podobno kosił też nagrody dla młodych-zdolnych, ale gdy zobaczyliśmy jego wyczyny w barwach Białej Gwiazdy uznaliśmy, że to może być prawda. Miał być tym silnym, wysokim napastnikiem, którego wymarzył sobie Maciej Skorża, ale z czasem nawet on odszedł od retoryki, w której Beto był przyszłością Białej Gwiazdy, taką na miarę innego Brazylijczyka, który grał wtedy w Wiśle. Dziś porównywanie Marcelo z Beto brzmi groteskowo. Gość warunki miał, nie można mu tego odmówić, ale po prostu nie potrafił grać w piłkę. Do dziś pamiętamy, jak kibice szydzili, że przy nim nawet Grzegorz Kmiecik to kawał napadziora.
Według niepotwierdzonych źródeł Beto po odejściu z Wisły zaliczył więcej klubów (12) niż dobrych meczów. Grał w Chinach, Brazylii, a teraz jest w Libanie.
Przykre czasy Jagiellonii Białystok, na Podlasie nie trafiali Guti z Runje tylko przeważnie właśnie Gusicie. Skąd? Z drugiej ligi chorwackiej. Widzimy to tak – ktoś wybrał się na wczasy w te rejony, ale pogoda nie dopisywała, wszystkie drogi prowadziły do baru. Gdy specjalny wysłannik obudził się na potwornym kacu, Gusić miał kontrakt i kończył pakowanie przed przeprowadzką do Polski.
Tomasz Hajto uparł się, że zrobi z niego piłkarza na poziomie Ekstraklasy. Może przegrał jakiś zakład? Gusić szybko zawalił to, co miał zawalić, a chyba najlepszą częścią tej smutnej historii jest to, że później wzięło go Podbeskidzie. Na jakiej podstawie – tego nie wiadomo. Skończyło się na tym, że w Bielsku grał w drużynie Młodej Ekstraklasy. Później zaczepił się w ekipie z V ligi niemieckiej, grał w lidze regionalnej w Austrii, karierę kontynuuje zresztą w tym kraju, na poziomie III ligi.
Słynny zaciąg, dzięki któremu Zawisza miał wyrosnąć na polsko-portugalską potęgę z trenerem Paixao na czele. Sporo wynalazków przewinęło się wtedy przez Bydgoszcz, jacyś faceci udający Greków i tak dalej, a akurat ten był wyraźnym życzeniem nowego szkoleniowca. Chyba kuzyn, pokrewieństwo wiele by wyjaśniało. Naprawdę nie mamy pewności, czy to w ogóle był piłkarz, bo gość biegał mniej więcej w ten sposób…
Stanęło na czterech występach, dwóch w Ekstraklasie. Później próbował w Grecji i nie poszło, w Norwegii też nie poszło, dziś raczy swoją grą widzów na czwartym poziomie rozgrywkowym w Niemczech.
Richard Zajac był, jaki był – w końcówce kariery zajmował się dostarczaniem beki, ale generalnie trochę dla Podbeskidzia zrobił. I chyba nawet w tym najgorszym okresie przy “Rybie” ktoś mógłby go pomylić z Buffonem. Nieprzypadkowo to właśnie Rybansky został patronem naszej nagrody dla największego ręcznika w lidze, oj nieprzypadkowo. Bronił tu Cabaj, bronił Gliwa, bronił Przyrowski, broni Pawełek, ale to on zasłużył najbardziej.
Władysław, siatkarz. Niedawno, kiedy Podbeskidzie było na obozie we Wronkach, miałem okazję raz z nim trenować. Wkręcali go, że przyszedłem bronić i się przejął, bo raczej świadomy, że bronić nie umie. Menedżer papuga, że go tam wsadził, naprawdę… Współczuję całej obronie, chyba najlepiej by było, żeby się rzucali pod nogi strzelającego, jak w hokeju, skoro on między słupkami rozwalony jak Wanda w kwiatach… Nic nie umie.
Dobry ananas. Gdy “Szamo” wypowiedział kilka cierpkich słów na jego temat (powyżej), załatwił numer, wziął telefon i zagroził, że teraz on będzie rozpowiadał, że były bramkarz m.in. Legii był słaby. Sęk w tym, że nikt nie potrafił uwierzyć, że Rybansky choćby potrafi ocenić, czy ktoś dobrze łapał piłkę. W 12 meczach popełnił pewnie ze 34 błędy.
Podobno robi karierę w drugiej lidze węgierskiej (18 czystych kont w 32 meczach). Gratulujemy!
Kapitalną rzecz zrobił kiedyś Michał Siejak z klubowej telewizji Korony – przygotował takie promo, na którym ten gość przy dobrym agencie mógłby wozić się do końca kariery.
No, piłkarz, nie ma dyskusji. Sęk w tym, że tak naprawdę Ouattara z piłkarzami miał mniej więcej tyle wspólnego co Dariusz z Trudnych Spraw z Alem Pacino. Oni w teorii też uprawiają ten sam zawód. Wytrzaśnięty znikąd, woził się na mianie młodzieżowego reprezentanta WKS.
Fenomen – jak grał Korona z reguły przegrywała (bilans 1-1-7), gdy poszedł w odstawkę, zaczęło się odrabianie strat. Nie sprowadzamy tej przemiany tylko do niego, ale był jej najważniejszym elementem. Gdy piłkarzy Korony pyta się o Ouattarę, uśmiechają się pod nosem.
Wszystko wskazuje na to, że nowego pracodawcy szukał… dwa lata. Zaczepił się niedawno w drugiej lidze fińskiej, strzelił nawet gola w debiucie.
Tu przynajmniej jest jasność – został ściągnięty po układzie. Nie wiemy, jak Burdenski wchodził po schodach, ale w tym przypadku nie miało to większego znaczenia. – Moje przejście do Wisły nie ma nic wspólnego ze znajomościami ojca lub trenera. Jestem ambitnym piłkarzem, środek pomocy to moja optymalna pozycja – chłopak szedł w zaparte, ale boisko wszystko zweryfikowało.
Tak jak Burdenski nic nie pokazał w ciągu 146 minut na boiskach Ekstraklasy, tak później było w Niemczech. Z tą różnicą, że tam miał jeszcze trudniej, bo trenerom nie przychodziło do głowy wpuszczanie go na boisku.
0 minut w sezonie 14/15 (2. Bundesliga, FSV Frankfurt)
6 minut w sezonie 15/16 (3. Bundesliga, FSV Frankfurt)
380 minut w sezonie 16/17 (3. Bundesliga, FSV Frankfurt)
Na dobrą sprawę w piłkę zaczął grac dopiero w kwietniu tego roku. Powód? FSV tonie, to zdecydowanie najgorsza drużyna swojej ligi, dawno pogodzona z losem. Już nic nie można spieprzyć.
Użyliśmy słowa “legenda”, ale tak jak student Sorin jest nią wśród piłkarzy bez kontraktu w polskim klubie, tak Straton wśród tych, którzy zatrudnienie znaleźli. Co roku przyznajemy nagrody imienia, napisaliśmy o nim więc w zasadzie wszystko.
Bogdan Straton – symbol wywrotek zagranicznego szrotu sprowadzanego do Ekstraklasy. Facet, który ani w nogach, ani w CV nie miał absolutnie niczego godnego uwagi. Siedział na ławce w drugiej lidze rumuńskiej. Miał już swoje lata, wcześniej nie grał w żadnym sensownym klubie. I nagle stał się niezbędnym stoperem numer 5 w Widzewie. Bez testów dostał ponad 20 kawałków miesięcznie. Rumuński Beckenbauer dla ubogich przemknął przez Polskę jak kometa, nie zagrał w lidze ani minuty, rzadko siadał choćby na ławce.
Co u niego? Wrócił do Rumunii, coś tam pokopał i słuch o nim zaginął. W naszych sercach zawsze będzie jednak ciamajdą numer jeden.