– Fajnie, że nie zadawałeś pytań tylko o to, jaka jest moja ulubiona przeszkoda, mam poczucie, że weszliśmy w temat Runmageddonu znacznie głębiej – taki komplement usłyszałem chwilę po wyłączeniu nagrywania rozmowy z pomysłodawcą, organizatorem i prezesem Runmageddonu. Największego cyklu biegów przeszkodowych w Polsce, z którego reportaż mieliście okazję przeczytać niedawno na łamach Weszło. Nie boję się powiedzieć, że tak dużego wywiadu, zaglądającego tak dokładnie za kulisy serii zawodów, która zmieszała z błotem dziesiątki tysięcy Polaków i udowodniła im, że warto ze swojego słownika wykreślić zwrot „nie umiem”, nie znajdziecie nigdzie indziej. O różnicy między poświęceniem a zaangażowaniem na przykładzie jajecznicy z boczkiem, śmierci na biegu przeszkodowym, rzucaniu pracy marzeń dla „ułańskiej szarży” na raczkujący rynek i wszystkim tym, o co moglibyście chcieć zapytać osobę odpowiedzialną za Runmageddon rozmawiamy z Jarosławem „Jaro” Bienieckim.
Dla Runmageddonu sporo poświęciłeś. Dobrze płatną pracę, mieszkanie w spadku po babci.
Nie powiedziałbym, że poświęciłem. Taką podjąłem decyzję, że zaangażuję się w ten temat i nie żałuję jej ani przez chwilę. Nie lubię mówić, że się poświęciłem. Jacek Walkiewicz używa takiego porównania, że zaangażowanie jest lepsze od poświęcenia, bo żeby zrobić jajecznicę na boczku, świnia się poświęciła, a kura się zaangażowała. Dlatego ja zdecydowanie wolę wersję zaangażowania niż poświęcenia.
W pracy, zanim ją rzuciłeś, zajmowałeś się…?
Byłem szefem na Europę we francuskiej spółce e-commerce. Praca marzeń dla każdego, kto pracuje w korporacji – kilkadziesiąt osób w zespole, tempo wzrostu przez ostatnich kilka miesięcy ogromne, zatrudniłem w tym czasie dwadzieścia kilka osób. Firma rosła w zastraszającym tempie. Wyglądało to wszystko super – opcje na udziały, świetlane perspektywy rozwojowo-zawodowe i finansowe. Natomiast uznałem, że wolę robić coś swojego.
Rozstaliście się w pokojowych stosunkach czy pewnego dnia powiedziałeś jak w filmie Eurotrip: „odchodzę” i trzasnąłeś drzwiami?
To akurat była praca, z której odszedłem w dobrych relacjach.
Akurat?
Mam takie doświadczenia, że pracowałem w siedmiu korporacjach na dyrektorskich albo kierowniczych stanowiskach i z różnych powodów mnie z tych firm wyrzucano. Nie znam osobiście nikogo, kogo szefowie wyrzucaliby dwa razy z firmy. Mnie wyrzucano pięć razy (śmiech). Najwyraźniej nie pasowałem tam.
Przerzuciłeś się na kompletnie inną branżę, choć biegami zajmowałeś się już wcześniej – i jako organizator, i jako sportowiec.
Na 1000 metrów miałem kiedyś wynik plasujący mnie w pierwszej dziesiątce w Polsce. Natomiast przez siedem lat wyczynowo trenowałem biegi długodystansowe, zdobyłem sześć medali na mistrzostwach Polski, wystąpiłem w reprezentacji Polski, całkiem dobrze sobie radziłem. To za juniora. Za czasów młodzieżowca też było całkiem nieźle, w Stanach byłem na stypendium sportowym zdobywając m.in. Mistrzostwo Sunbelt Conference. Kiedy wróciłem do Polski, zająłem się organizacją Maratonu Warszawskiego, najpierw jako szef trasy, później jako Dyrektor Sportowy. Przez dwa lata pomagałem Markowi Troninie organizować ten maraton. W międzyczasie założyłem z bratem Bieg Rzeźnika, który rozrósł się tak, że od dziesięciu lat jest wybierany najlepszym biegiem górskim w Polsce. No a cztery lata temu wymyśliłem, że zrobię Runmageddon.
Wiesz jak to brzmi? Jakby każdy projekt, za jaki się brałeś, wychodził w stu procentach. Tutaj też miałeś takie poczucie, że to musi się udać?
Czułem, że od strony rynkowej to właściwy moment. Może nawet zdecydowałem się o rok za późno. Branża była wzrostowa i miałem przekonanie, że jeżeli zrobię to dobrze, to będę w stanie zdominować ten segment. Moje przewidywania dotyczące rynku potwierdziły się. Rola Runmageddonu przerosła moje początkowe założenia – teraz jest poniekąd tak, że to nie rynek pozwala nam rosnąć, ale to my kształtujemy ten rynek. Klimat pod tego typu imprezy jest fantastyczny, i od strony mediów społecznościowych, i od strony rosnącej aktywności fizycznej Polaków, i od strony klimatu na poszukiwanie wyzwań. To wszystko sprzyja kwitnięciu Runmageddonu, tak jak i całej branży. Jeszcze przez kilka lat z pewnością tak będzie.
Decyzja o tym, że idziesz na całość i wchodzisz w organizację Runmageddonu brzmi z jednej strony jak właśnie taka ułańska szarża, ale z tego co mówisz wygląda to bardziej na zasadzie chłodnych wyliczeń, analizy SWOT, wyliczenia szans na sukces. Ile było w tym miejsca na zajawkę, a ile na arkusze z Excela?
Gdyby to była sama zajawka, to bym się nie zdecydował. To, co mnie natchnęło, podpowiedziało, że to może być fantastyczny strzał rynkowy, to były dwa aspekty. Po pierwsze – pracując w dużej doradczej firmie byłem na szkoleniu we Frankfurcie, na którym ludzie zajmujący się strategią mówili, co decyduje o sukcesie firmy. Wyszło im w badaniach, że w dziewięćdziesięciu kilku procentach decyduje sytuacja rynkowa, a w kilku jakość zarządzania. Pomyślałem o tym, że wchodzę na rynek, który z pewnością będzie wzrostowy.
A drugi aspekt?
Zobaczyłem, jak w innych krajach działają Tough Mudder, Warrior Dash i trochę też Spartan Race, jak tam to rośnie, jak dużo ludzi się w to wpisuje, stwierdziłem, że i w Polsce to się uda. Mam przekonanie, że jako Runmageddon jesteśmy w dużym stopniu animatorem tego wzrostu. To, że to zadziała, że ktoś zrobi u nas cykl biegów przeszkodowych, którym ludzi będą zachwyceni, tego byłem pewien. Uznałem, że przy moim doświadczeniu menedżerskim, doradczym, organizacyjnym – trudno o kogoś, kto zrobi to lepiej niż ja. Jak się okazuje – trochę się to sprawdza.
Niezależnie, gdyby w grę wchodziły wyłącznie biznesowe kalkulacje, prawdopodobnie nie podjąłbym wyzwania w tym momencie życia. Dopiero połączenie zasadności biznesowej z pasją okazało się wystarczającym bodźcem do rzucenia pracy.
W Runmageddonie masz pod sobą więcej ludzi niż kiedykolwiek wcześniej?
Zależy, o czym mówimy. Jeżeli mówimy o dniu eventowym, to pracuje tutaj około dwustu osób łącznie z wolontariuszami plus kilkadziesiąt osób z firm współpracujących. Takiego zespołu nigdy wcześniej nie miałem. Ale kierowałem kilkudziesięcioosobowymi zespołami w paru firmach, od 30 do 50 osób. Więc z zarządzaniem ludźmi miałem wcześniej do czynienia.
Jak wygląda wasza praca w dni przed samymi zawodami – widać na pierwszy rzut oka. Rozkładanie, testowanie przeszkód. Czym zajmujecie się pomiędzy jednym a drugim biegiem poza wymyślaniem, jak można jeszcze dokopać uczestnikom?
No tak, człowiek, który przychodzi z zewnątrz i nie ma doświadczenia eventowego widzi to, że trzeba rozciągnąć kilkadziesiąt kilometrów taśmy, postawić przeszkody i właściwie start, meta, wystarczy. Reszta wie, że trzeba zadbać o całą logistykę wcześniej. Żeby wszystko przyjechało na czas, we właściwym stanie, przeglądnięte po poprzednim wydarzeniu. Żeby zbudować całe miasteczko, też trzeba się dogadać z kilkunastoma dostawcami. Trzeba przygotować biuro zawodów, pakiety startowe złożone z kilku elementów od kilku sponsorów. To są potężne wolumeny, kilkanaście tirów, kilkadziesiąt ton, które przyjeżdża na event. I to jest samo przygotowanie jednego wydarzenia. Mówiąc o cyklu, mówimy o pracy ludzi w różnych miejscach. Weryfikujemy, na ile sobie radzą, zapewniamy im jakieś warunki spania, jedzenia.
Dla nich to wiąże się z długim czasem nieobecności w domu.
Branża eventowa przyciąga ludzi gotowych do takiego trybu życia… Kolejna kwestia to administrowanie całą firmą. Od finansów, przez kontroling, aspekty księgowe, biuro na trzydzieści osób i tak dalej. Poza wszystkim jest cały marketing, dogadywanie warunków współpracy z partnerami, sponsorami, kwestie prawne z tym związane. Komunikacja aktywna, – Facebook, Twitter, Instagram, Snapchat, tworzenie treści na naszą stronę, opracowywanie komunikatów wspólnie z partnerami, mediami. Komunikacja reaktywna, czyli odpowiadanie na maile ludzi, czasami mamy ich po 200-300 w ciągu jednego dnia. Mamy też team dyrektorów eventów, których trzeba zrekrutować, przyuczyć, żeby wszystkim mogli pokierować…
Zdarzają się wam sytuacje, że w ostatniej chwili coś się wysypuje?
Prawie za każdym razem! (śmiech) Taka charakterystyka branży. Jak się ma do spięcia kilkaset, może tysiąc kilkaset elementów, to zawsze coś nie zadziała. Czy to dostawca zawali, czy my się nie dogadamy dość dobrze, czy zabraknie któregoś z elementów, zamówienia nie dojdą jak powinny. Rozmiary koszulek, ilość taśmy, race na start… Teraz mamy spisaną książkę eventową, która pomaga panować nad tym wszystkim, bo gdybyśmy polegali na własnej głowie, a nie na liście do odhaczania, to nie dalibyśmy sobie rady. Nie ma szans. Ale elementów, które psujemy jest coraz mniej, co też widać później w reakcjach uczestników na nasze imprezy.
Co skłania ludzi, by z takim entuzjazmem dać się wrzucić do błota, dać sobie potargać ubrania drutem kolczastym i zedrzeć skórę z palców na oblepionej błotem linie?
Każdy ma trochę inną motywację, ale takie, które najczęściej się powtarzają to: przed pierwszym startem – chęć przeżycia przygody, poznania granicy własnych możliwości, zmierzenia się ze swoimi strachami, spróbowanie czegoś nowego. Także motywacja do treningów, do zabrania się za siebie, bo jak już człowiek się zapisze na start, to potem już wie, że on nastąpi. I że nie ma wyjścia, trzeba się zacząć przygotowywać.
Siłownie, kluby crossfit powinny wam odpalać jakąś działkę.
Oni nam, a my im. Bo jest też tak, że w takich miejscach – klubach fitness, siłowniach, klubach sportów walki, ale też yogi czy pole dance, ludzie pojawiają się w koszulkach Runmageddonu, z historiami z biegu, zachęcają innych do wzięcia udziału, tworzą teamy. I to jest ten drugi element – motywacje dla ludzi, którzy już startowali. Widzą, że to nie jest tylko wyzwanie, przygoda, jakieś ekstremum – co też dajemy, wiadomo – natomiast oprócz tego dochodzi aspekt społeczny. Jest muzyka, zabawa, spędza się tu czas, bo jest fajnie. Tutaj poznaje się fantastycznych, pozytywnych ludzi z ogromnym dystansem do siebie.
Trudno go nie mieć z warstwą błota na twarzy.
(śmiech) Ale też ludziom łatwiej się ze sobą zgrać, przyjemniej spędzić z innymi czas, dzięki takiej, a nie innej formule biegu. Bo formuła imprezy zakłada współpracę na trasie, która w normalnych biegach jest zabroniona i karana często nawet dyskwalifikacją. Pracujemy też nad tym, żeby i dla kibiców być atrakcyjnymi, dać im także fajną możliwość spędzenia czasu. Spora ich część przychodzi później do nas z chęcią, by zapisać się na kolejne wydarzenia. Umyślnie stawiamy też na terenie miasteczka sporo spektakularnych przeszkód, żeby ludzie mogli poczuć atmosferę biegu, jego esencję. Emocje ludzi na przeszkodach są prawdziwe, to nie jest telewizja czy serial. Oni zmierzyli się z wielkim wyzwaniem, przełamali się mentalnie w ogóle zapisując się. Bali się, ale pokonali trasę i są szczęśliwi. Dają taką dawkę pozytywnej energii, którą trudno dostać gdziekolwiek indziej. Mnie jeden taki event ładuje niesamowitą chęcią do działania przez następnych kilka dni.
Sam bierzesz udział w każdym Runmageddonie?
Mamy 32. edycję, ja startowałem w 27. Więc w prawie każdym, tak.
Z jakim skutkiem?
Był taki czas, że jeszcze miałem lepszą formę niż teraz i w serii organizatorów na Służewcu pobiegłem trasę w 37 minut, podczas gdy zwycięzca miał 39 minut. Ale teraz, gdy startuję w serii Elite, na trasie Rekruta jestem zwykle pod koniec pierwszej dziesiątki, na dłuższych trasach dalej.
Macie swoich etatowych zwycięzców? Mnie kojarzy się, że często wygrywał swego czasu Grzesiek Szechla.
Grzesiek był rzeczywiście dominatorem w pierwszym i drugim sezonie, teraz najczęściej wygrywają ludzie z Husarii bądź z xRunners. Grzesiek też rzadziej bywa na eventach, ale nawet jak jest, to jest mu już trudniej. To też pokłosie tego, że jako dyscyplina sportowa biegi przeszkodowe się profesjonalizują. Popularność Runmageddonu mocno się na to przełożyła. Jak jest dużo ludzi, tym wartościowsze jest zwycięstwo i są tacy, którzy chcą splendoru, chwały. Nie dziwię się im, też trenowałem sport wyczynowo, żeby doświadczać emocji zwycięstwa. Wręcz żałuję, że piętnaście lat temu nie było takich możliwości jak teraz. Wtedy robiłem ok. 4,5 tysiąca kilometrów w ciągu roku, biegałem 14:32 na pięć kilometrów a sprawności miałem przynajmniej tyle, co teraz – myślę, że z ówczesną formą mógłbym zdominować tę dyscyplinę na jakiś czas w Polsce.
Konkurencja może się tylko uczyć od was?
56 organizacji robi biegi przeszkodowe w Polsce w tym momencie, w zeszłym roku było 157 takich imprez. Z czego my zorganizowaliśmy 26, czyli około 1/6. Jednocześnie mieliśmy grubo ponad połowę uczestników, czyli frekwencja na naszych biegach jest absolutnie nieporównywalna z niczym innym. Teraz, we Wrocławiu, mamy trzecią imprezę w ciągu miesiąca – w maju trasy Runmageddonu pokona trzynaście tysięcy ludzi. Więcej, niż którykolwiek organizator ściągnął na eventy w ciągu całego ubiegłego roku.
A wy inspirujecie się w jakimś stopniu konkurencją?
Patrzymy na to, co się dzieje na świecie. Ja też staram się startować za granicą, podpatrywać to, co się tam dzieje. Jeżeli chodzi o przeszkody, mamy zasadę, że na każdym evencie dostawiamy przynajmniej jedną nową. Czasami więcej niż jedną. Inspirujemy się też innymi dyscyplinami, programami telewizyjnymi jak Ninja Project. Jak patrzę na to, co dzieje się na światowych biegach przeszkodowych, rozwój jest dynamiczny, pewnie. Ale miałem ideę, żeby robić najlepsze jakościowo biegi przeszkodowe na świecie i widzę, rozglądając się po trasie, po miasteczku festiwalowym, że zbliżamy się do tego. Na rynku światowym jest kilka firm, które robią to z podobnym przytupem, aczkolwiek trasy mamy na najwyższym poziomie, miasteczko festiwalowe tętni życiem, oznaczenie trasy z obu stron taśmą – nikt inny na świecie tego nie robi. Są jeszcze elementy do poprawy, np. bardziej sportowe zasady rywalizacji – profesjonalizacja i popularność biegów przeszkodowych powoduje, że uczestnicy wymagają, by rywalizacja była maksymalnie sprawiedliwa.
Dotąd nie była?
Były problemy z sędziowaniem na przeszkodach, ostatnio zdecydowanie za często. Dlatego spotykam się w Warszawie z kilkunastoma przedstawicielami wszystkich topowych zespołów. Mamy przygotowaną propozycję, jak to poukładać, ale chcę to zrobić w porozumieniu z zainteresowanymi. Siądziemy, zaproponuję nasze rozwiązanie, weźmiemy pod uwagę te sugerowane przez nich, zbierzemy to do kupy, podeślemy projekt, jak według nas to powinno wyglądać i podejmiemy wiążącą decyzję.
Są przeszkody na trasach, z których jesteście jak dotąd wyjątkowo dumni, które są waszym oczkiem w głowie?
W Gliwicach na hałdach jako pierwsi na świecie zrobiliśmy dwustumetrową tyrolkę kilkanaście metrów nad ziemią. Rewelacyjna przeszkoda. Stworzyliśmy tam na hałdach też basen 14×8 metrów, na którym zbudowaliśmy tzw. „Dużego Indianę Jonesa”, czyli górkę, z której na linie człowiek się buja i wpada do wody. Coś niesamowitego. Teraz powtarzamy to na większości eventów i to jest wielką atrakcją. Tam, gdzie są możliwości terenowe, robimy kilkudziesięciometrową zjeżdżalnię do basenu.
To nawet nie tyle przeszkoda, co frajda zjechać po czymś takim.
Niekoniecznie. Niektórzy muszą przełamać strach, żeby nabrać takiej prędkości. Niby to samo robi się na basenie, ale okoliczności są, przyznasz, nieco inne. Robimy to tak, żeby zjazd był naprawdę szybki, żeby zapewnić ludziom pewien poziom ekscytacji. Mamy oczywiście też sporo przeszkód konstrukcyjnych, około 60, na różne trasy różne przeszkody. To też jest coś takiego, co nas wyróżnia. Biorąc pod uwagę skalę zjawiska, możemy sobie pozwolić na to, żeby zbudować te przeszkody możliwie spektakularnie i tak, by było ich możliwie wiele. Nieliczne biegi przeszkodowe na świecie mają porównywalną liczbę przeszkód.
Jak obserwujesz kolejne biegi – gdzie zwykle następuje największy przesiew uczestników w elitarnych seriach?
Tuż przed metą jest przeszkoda pod nazwą „Multiring”, gdzie jest kilkanaście metrów do przejścia na rękach. Najpierw na rurkach, potem na kółkach. W seriach dla amatorów oczywiście można sobie pomagać, dlatego to raczej zabawowa – choć spektakularna – przeszkoda, ale w serii Elite już nie. I tutaj uczestnicy mają często duży kłopot, nawet ci zdecydowanie najmocniejsi. Wiesz, jak wskoczę na tę przeszkodę teraz, to przejdę ją trzy razy tam i z powrotem, a na trasie, jak ma się trochę zmęczenia w nogach, rękach, ubłocone dłonie – to już tak łatwo nie jest.
Macie jeszcze w głowach jakieś pomysły, jak kolejne trasy urozmaicać?
Zleconych do produkcji mamy kilka przeszkód na pierwsze półrocze, nowy zestaw na drugie półrocze. Cały czas kombinujemy, zbieramy pomysły uczestników, naszej ekipy…
A przypominasz sobie jakiś taki najbardziej szalony pomysł, który nie doczekał się realizacji, bo czuliście, że to może być przegięcie?
Jest kilka takich idei, które były zbyt niebezpieczne, żeby je zrealizować. Był pomysł na skakanie do wody z kilkumetrowej platformy, który mnie wydawał się fantastyczny. Od strony uczestnika sam chciałbym coś takiego zrobić, bo mało kto ma doświadczenie skoku z wysokości kilku metrów. Natomiast jest to przeszkoda, na której na Tough Mudderze zginął człowiek. Przypilnowanie jej w taki sposób, żeby była w pełni bezpieczna i przepustowa? Nie wymyśliliśmy, jak moglibyśmy to zrobić, więc odpuściliśmy temat.
Porównujecie w aspekcie samych przeszkód siebie do konkurencji?
Jak patrzę na przeszkody, które na niektórych biegach, szczególnie w Polsce, są stawiane, to często mam wrażenie, że może się to udać w biegach na sto osób. Albo organizator nie ma wyobraźni, albo wierzy, że wszyscy sobie poradzą i jest małe ryzyko, że ktoś spadnie. My przy kilku tysiącach uczestników nie możemy sobie pozwolić na takie zagrożenie. Jak jest druga kontuzja na danej przeszkodzie, to ją wyłączamy. Bierzemy pod uwagę to, że my też nie wiemy wszystkiego. Może jakieś warunki terenowe, wcześniejsze przeszkody, pogoda mogą powodować to, że na jakiejś przeszkodzie generują się kontuzje. Wtedy odpuszczamy. Dlatego zawsze stawiamy na trasie dużo więcej przeszkód niż obiecujemy, żeby bez ryzyka wyłączyć jakąś i nie uszczuplić tym samym atrakcyjności trasy.
Z jakichś przeszkód zrezygnowaliście już definitywnie?
Wyeliminowaliśmy przeszkodę prądową, bo zbyt wiele osób twierdziło, że to przeszkoda, która generuje ból, a nie dodatkowe trudności. Ugięliśmy się tutaj pod, że tak powiem, presją społeczną. Nie wykluczam, że na Hardcore’ach będzie się pojawiała, ale na edycjach Rekrut i Intro – na pewno nie. Obniżyliśmy też niektóre przeszkody, na tzw. „Helikopterze” nawet jedna z dziewczyn z naszej ekipy, jedna z najsprawniejszych, nie utrzymała się na drugiej pętli Ultra i odniosła kontuzję. Kilka razy usuwaliśmy też zjeżdżalnię z tego względu, że na przykład schodziła woda bardziej niż się spodziewaliśmy. Na Służewcu wyłączaliśmy „Deptanie Szałasu”, taki domek z łańcuchami, który przy deszczu zrobił się zbyt trudny do pokonania dla uczestników…
Zdarza się to wam nawet między seriami jednego dnia?
Nawet w trakcie serii. Czasami widać, że niebezpieczeństwo istnieje, nawet jeśli nikt jeszcze nie złapał kontuzji. Po co ryzykować? Ludzie mają wynieść stąd pozytywne wrażenia, a nie gips. Dzięki naszym staraniom, poniżej jednego promila uczestników łapie tutaj poważniejsze kontuzje, a poniżej jednego procenta jakieś mniej poważne. Wiele osób mówi, że nie startują w Runmageddonie, bo boją się kontuzji – według mnie to jest po prostu wymówka. Jak popatrzyć na statystyki jazdy na nartach, to jest to bardziej niebezpieczny sport od Runmageddonu.
Rozmawiał SZYMON PODSTUFKA