Po ogromnym sukcesie bokserskiego widowiska na Wembley, największe autorytety szermierki na pięści mówią jednym głosem – tylko Wielka Brytanie jest w stanie wskrzesić światowy boks. Dyscyplinę, która by móc skutecznie rywalizować z MMA potrzebuje natychmiastowej reanimacji. Dziesięciu mistrzów świata, przebojowy promotor Eddie Hearn, gigantyczne wsparcie telewizji Sky Sport, no i przede wszystkim Anthony Joshua, który wyrasta na godnego następcę Lennoxa Lewisa. Tak, mekka boksu ma się dobrze. To jak ponownie budziła się do życia obserwował z bliska Marcin Marczak – zawodnik, trener, biznesmen. W Wielkiej Brytanii stoczył 7 ze swoich 10. zawodowych pojedynków, swoje przeżył. Za niespełna dwa tygodnie, 20 maja, niepokonany pięściarz powalczy o interkontynentalny tytuł WBF. Rywalem były mistrz Europy.
Jeśli chodzi o kategorię junior średnią, jestem 281. zawodnikiem na świecie, 4. w Polsce. Z polskich pięściarzy o ten pas walczyli: Sęk, Głowacki.
Miała go Brodnicka.
Tak. To taka walka trochę moich marzeń, najważniejsza w życiu. Mistrzowska, główne wydarzenie wieczoru. Dystans dziesięciu rund, dobry przeciwnik. Mogę coś pokazać, udowodnić. Dla mnie to bardzo ważne trofeum. Gdzieś tam uwieńczenie moich dotychczasowych pojedynków.
Ale jednak nie mówimy o pasie jednej z trzech głównych organizacji.
Zrobienie gali o tytuły WBC, WBA to potworne koszty. Setki tysięcy dolarów za samo zorganizowanie walki, nie mówiąc o gażach dla zawodników. Wiadomo, że mistrzem świata WBC nie będę. To tak, jakbyśmy jakąś drugoligową polską drużynę chcieli zestawić z Barceloną. Nie było mi dane urodzić się w Stanach i mieć za ojca byłego czempiona. To jak trafić los na loterii.
Na początku roku zaproponowano mi pojedynek o pas IBF Baltic. Miałem kontuzję łokcia i mało czasu na przygotowanie, musiałem odmówić. Nie chcę wychodzić na ring tylko po to, żeby wytrzymać lub liczyć na łut szczęścia. Jestem jednocześnie menadżerem, trenerem. Nie walczę cztery razy w roku, bardziej patrzę na rozwój klubu niż swojej kariery.
Miesiąc temu rozmawiałem z Robertem Talarkiem. Zaliczył najlepszy rok spośród wszystkich polskich pięściarzy, a nie ma żadnego sponsora. Ty nigdy nie miałeś problemu, żeby przyciągnąć do siebie inwestorów.
Mówimy o czasach angielskich, czy polskich? Bo w Polsce dopiero uczę się jak ich zdobywać. W Anglii było mi o wiele prościej, tam jeden sponsor załatwia sprawę. Wspierała mnie np. firma budowlana, dawali 3 tys. funtów. Dla nich to były grosze, więcej wydadzą w weekend na hotel, a mi w zupełności wystarczyło na opłacenie całych przygotowań. U nas, żeby zorganizować taką kwotę, trzeba poważnie rozmawiać z kilkoma firmami. Potencjalny sponsor słysząc „kasa na walkę bokserską”, kręci nosem. Trzeba naprawdę dobrych argumentów, samemu dużo zaoferować.
Polski boks stoi teraz bardzo nisko, nie ma sensu porównywać go do tego, co dzieje się w Anglii.
„Na początku działalności bokserskiej wypisałem sobie całą grupę spółek – co najmniej kilkadziesiąt nazw – które mogłyby być zainteresowane podjęciem współpracy. Kontaktowałem się z nimi regularnie, 4-6 razy w roku. Dzwoniłem przypominając o naszym istnieniu, wysyłałem kolejne materiały promocyjne” – wspomina współwłaściciel KnockOut Promotions Andrzej Wasilewski.
Ja mam o tyle dobrze, że prowadzę klub białych kołnierzyków, gdzie zgłaszają się ludzie, który nie dość, że interesują się boksem, to jeszcze prowadzą własne firmy. Oni chcą rozmawiać, nie skąpią pieniędzy na boks.
Nieźle to sobie wykombinowałeś.
Miałem wzór. Jak mieszkałem w Londynie, pracowałem w klubie bokserskim, mieliśmy tam sekcję white collar. Codziennie spotykałem całą masę pasjonatów, poważnych biznesmenów, którzy całkowicie oddawali się treningom i chcieli wspomóc lokalnych zawodowców. Ci nie musieli już chodzić, prosić, pracować, żeby opłacać przeciwników, dokładać do walk. Pomyślałem, dlaczego nie? Skoro robię dla kogoś galę, pojawiają się kibice, to dlaczego sam mam na niej nie wystąpić?
Mieć swoich kibiców – to w Anglii podstawa. Inaczej możesz zapomnieć o karierze.
To prawda, bo kibic płaci za bilet.
Formuła jest prosta. Dostajesz od organizatora gali określoną pulę wejściówek. Zobowiązujesz się, że je sprzedasz. Bilet kosztuje 40 funtów, ty dostajesz ich 100. 100 biletów to 4 tys. funtów. 1/3 tej sumy bierze promotor, który ma dziesięciu takich zawodników jak ty, więc nie martwi się o nic. Pozostałą częścią dzielisz się z przeciwnikiem. Dostajesz 1300 i możliwość zaprezentowania umiejętności, promocję własnej osoby. Chcąc sprzedać wejściówki, chodzisz po imprezach, po różnych klubach, ogłaszasz się w internecie. Rozmawiasz z ludźmi i grupa fanów się powiększa.
W Polsce przybliżony mechanizm dopiero raczkuje. Coraz częściej korzysta z niego promotor Mariusz Grabowski.
I ja chciałem, rozmawiałem nawet o tym z Krystianem Cieśnikiem, u którego walczę dwudziestego. Ale 40 funtów to nie 40 złotych. Jeśli sprzedasz te 100 biletów, do puli trafi 4 tys. A tyle nie weźmie ci żaden zawodowiec za czterorundową walkę. I tutaj kończy się temat.
Chyba, że masz rozpoznawalność „Popka” i sprzedasz więcej. Artur Szpilka z samych biletów na starcie z Tomaszem Adamkiem zarobił 225 tys. złotych.
Ale zwróć uwagę, że gadaliśmy o mniejszych galach. To od nich w Anglii wszystko się zaczyna. Kluczowe jest tutaj pojęcie „local heroes”. Robimy show dla kilku chłopaków z Brighton, albo dla dwóch-trzech pięściarzy z północnego Londynu. I oni wypływają dzięki temu, że na ich walki chodzi cała dzielnica. Od znajomych ze szkoły po sąsiadów. Tak prowadzi się zawodnika do rekordu, powiedzmy, 15-0. Promocja nie może być partyzancka, na dzikusa, bo porażki nie przyciągają sponsorów, nie generują zainteresowania mediów. Chłopaka przejmuje później ktoś z wyższej półki, np. Frank Warren. Jest to już rozpoznawalny zawodnik, z grupą wiernych kibiców. Wystarczy spojrzeć na karierę Derecka Chisory.
Ty też byłeś takim lokalnym bohaterem? Stoczyłeś na Wyspach siedem pojedynków, wszystkie zwycięskie.
Akurat był niedosyt Polaków-bokserów w Anglii. W Londynie niby byli jacyś nasi zawodnicy, ale nikt się specjalnie nie wychylał. Moim menedżerem został Mark Burford, facet ma głowę na karku. Któregoś dnia podszedłem do niego:
– Słuchaj Mark, na treningu krzyczą na mnie „Express”, bo szybko macham rękami. „Polish Express” to przecież jeden z większych tygodników w Wielkiej Brytanii. Może byśmy spróbowali jakoś z nimi współpracować.
– Najlepszy pomysł. Będziesz miał przydomek „Polish Express”! – zapalił się.
Co na to decydenci gazety?
Byli jak najbardziej na tak. Mieli fajny temat na ostatnią stronę, swojego zawodnika, niepokonanego. A wyobraź sobie, że tego wychodziło około 100 tys. nakładu. Darmowa gazeta leżała na witrynie każdego polskiego sklepu. Już nie musiałem po kilka razy przypominać się znajomym na Facebooku. O tym, że zbliża się moja walka wiedział każdy robotnik.
To pewnie dostawałeś większą pulę biletów.
Zatrzymałem się na dwustu. Ale uważam, że to była tylko kwestia czasu. Gdybym dłużej został na Wyspach i spokojnie poprowadziłbym swoją karierę, mógłbym mieć tylu kibiców co Ricky Hatton ze swoją orkiestrą.
Do Anglii wyjechałeś najpierw w wakacje, po drugim roku studiów.
To był wyjazd z nudnej, szarej Polski. Nieciekawej pod względem sportowym, bokserskim. Pojechaliśmy z kumplem bez niczego, chcieliśmy spróbować czegoś nowego. Dołączyliśmy do grupy Polaków, gdzieś tam pomieszkiwaliśmy, troszeczkę popracowaliśmy w jakichś restauracjach, na budowach. U mnie nie trwało to długo, ponieważ po dwóch tygodniach znalazłem klub bokserski. I już po pierwszym treningu wiedziałem, że boks to jest to, co mnie zatrzyma na Wyspach. Nie interesowały mnie funty, nie mówiłem o raju obiecanym. Boks w Londynie jest świętym sportem. Numerem dwa, zaraz po piłce nożnej.
W stolicy Anglii jest więcej klubów bokserskich niż w całej Polsce.
Można śmiało tak powiedzieć. I to dobrze wyposażonych klubów, z profesjonalną obsługą, dobrą kadrą, sparingpartnerami. Ogólnie z wielkim potencjałem, siódme niebo. Ja pamiętałem ring tylko z Hetmana Białystok. W Kętrzynie, w Olsztynie, w Elblągu zamiast trenować od narożnika do narożnika, sparowałeś między ławkami.
Dlatego po powrocie do kraju tak zależało ci, żeby otworzyć klub z ringiem. W całym Trójmieście nie było takiego ośrodka.
Postanowiłem otworzyć poważny klub, w którym można przygotowywać się do walk i czuć się jak w prawdziwym gymie. Chciałem zorganizować sobie przestrzeń, mieć taką enklawę.
Ring3city znajduje się w dawnej siedzibie Stoczniowca, w samym sercu historycznej Stoczni Gdańskiej.
Jak wróciłem do Polski, zorientowałem się, że aby dostać tu szansę walki zawodowej, trzeba być w KnockOut’cie lub u Andrzeja Gmitruka. W Polsce boksowanie to wielki prestiż, większość gal zawodowych pokazywana jest w telewizji. Zrozumiałem, że łatwo nie będzie i to, że walczyłem w Anglii nic nie znaczy. Podszedłem do tematu z pomysłem. Zamiast prosić się o treningi, o promocję, sam zbudowałem miejsce, gdzie mogę trenować i spotykać się z ludźmi. Po dwóch latach funkcjonowania, mój klub wkleił się w krajobraz trójmiejskiego boksu. Rozwinął się na tyle, że zacząłem rozważać powrót do zawodowych startów. Umożliwił mi to Krzysztof, wystąpiłem w jego Tropical Club. Później zrobiliśmy galę w moim klubie, a w grudniu – z pomocą przyjaciół – sam zorganizowałem sobie pojedynek. Można powiedzieć, że wkupiłem się w polskie środowisko boksu.
W Anglii trudniejszym od wygrywania kolejnych ringowych potyczek okazało się wyrobienie licencji.
Sądziłem, że będzie to znacznie prostsze. Zwłaszcza, że miałem znajomości i to menadżer złożył w moim imieniu wszelkie niezbędne dokumenty. No ale na Wyspach to nie wygląda tak, że składasz, płacisz i należysz. To cały proces. Musisz mieć trenera, menadżera i aktualne badania. Badania to koszt tysiąca funtów, do tego dochodzi opłaca licencji. Zdobędziesz ją, jeżeli dobrze wypadniesz przy komisji i przejdziesz testy sparingowe. Dwudziestu starszych gości w krawatach siedzi przy stole i wypytuje cię o to, co robiliście z trenerem rano, wieczorem, czy macie to gdzieś zanotowane. Jak przyjdzie kontrola, należy przedstawić wszystko czarno na białym. Musisz przekonać tych ludzi, że dasz sobie radę. Że nie przyniesiesz im wstydu.
Na decydujący o wydaniu licencji sparing ściągnięto cię sprzed wielkanocnego stołu.
To był mój trzeci kontakt z komisją. Wcześniej stoczyłem na jej oczach kilkurundowy sparing w klubie. Panowie zapisali coś na kartkach, podziękowali i zapowiedzieli, że się odezwą. Po kilku tygodniach zadzwonili. Znowu musiałem przyjechać i pokazać, że umiem boksować.
I dalej mieli wątpliwości?
Co do kondycji, defensywa i technika im pasowały. Dlatego ostatnim razem, zamiast boksować planowane cztery rundy, boksowałem osiem. To był lany poniedziałek. Dzień wcześniej dostałem telefon, że zjawią się panowie z British Boxing Board w celu sprawdzenia, w jakiej jestem obecnie formie. Totalne zaskoczenie. Obudziłem się rano, wziąłem torbę i przyjechałem we wskazane miejsce. Czekał tam już na mnie przygotowany przez nich sparingpartner.
Nigdy nie było problemem, że pracujesz przy białych kołnierzykach?
Komisja pytała, czy uczestniczę w jakiejkolwiek przestrzeni związanej z white collar. Musiałem zaprzeczyć oraz zadeklarować, że nie wejdę do narożnika białego kołnierzyka jako trener, że nie będę ochraniał takich gal, że generalnie nie będę czerpał żadnych korzyści majątkowych w związku z przeprowadzaniem tego typu imprez. Mark, który był także promotorem dużych gal white collar, uprzedził mnie, że pojawią się takie pytania. Musiałem zaprzeczać, mówić, że rozumiem, zgadzam się i całkowicie odłączam się od tego biznesu. Inaczej zostałbym automatycznie odesłany i na pewno nie dostałbym licencji.
Aż tak?
Dla boksu zawodowego w Anglii białe kołnierzyki to duża konkurencja. Chodzi oczywiście pieniądze, które nie przechodzą przez ręce brytyjskiego związku bokserskiego. British Boxing Board mocno bojkotuje walki bez licencji, bez badań. Uważa się, że są niebezpiecznie i psuja boksowi renomę.
Trudno się z tym nie zgodzić. W listopadzie 2016 zmarł Kuba Moczyk. Obrażenia, jakie odniósł podczas walki w Great Yarmouth, okazały się zbyt poważne. Polskie media informowały, że Moczyk debiutował na zawodowym ringu, ale zetknąłem się też z głosami, że 22-latek brał udział w nielegalnej imprezie.
Między białymi kołnierzykami, amatorstwem i zawodowstwem są jeszcze tzw. gale unlicensed – odbywające się na zasadach zawodowych, ale bez licencji i jakiejkolwiek pieczy ze strony bokserskiego związku. Tam sędzią może być każdy, trenerem może być każdy, wreszcie, każdy może walczyć. Małe rękawice, rundy tak samo długie jak na zawodowstwie – trochę garażowe reguły. Wszystko w przeróżnych okolicznościach. Pod wiaduktami, w starych, opuszczonych magazynach.
Maciej Miszkiń boksował na strychu eleganckiego kasyna w Kłajpedzie. Żeby się tam dostać, trzeba było przekręcić w windzie specjalny kluczyk. Impreza zamknięta. Taka, gdzie nie brakuje hazardzistów, których obsługują półnagie dziewczyny bez staników.
Ale był lekarz?
Był.
Na galach unlicensed też jest. Są ring girls, światła. Fajny klimat. Mnie kilkakrotnie proponowano, żebym stoczył tam walkę. Mówili: „spróbuj sobie przed zawodowstwem, jak to jest bez kasku, bez koszulki, z presją”. Nie dałem się przekonać. I dobrze. Ani kasy z tego nie ma, ani tak naprawdę żadnego prestiżu. Wręcz przeciwnie.
Później i tak boksowałeś w ciekawych miejscach. Np. w teatrze.
Coronet Theatre na Elephant & Castle. Swoją szóstą walkę stoczył tam Tomasz Adamek. Mniejsze show, dla kilkuset osób. 10-12 pojedynków, nie ma problemu ze skompletowaniem publiczności.
Tam debiutowałeś, z Bhekim Moyo. Gość przez całą karierę nie wygrał żadnego pojedynku. Przegrał 73.
Poznałem go w swoim pierwszym klubie w Londynie. To był klub amatorski, a on już wtedy był zawodowcem, miał stoczonych kilka walk. Trener poprosił mnie, żebym z nim posparował. Facet wyglądał dobrze, ale gładko sobie poradziłem. „Kurde, zawodowiec?”. „Jestem w słabej formie, ostatnią walkę zremisowałem” – tłumaczył. Rzeczywiście, zapomniał tylko dodać, że wszystkie poprzednie przegrał. (śmiech)
Bardzo wesoły, otwarty, sympatyczny chłopak. Spotkałem go ponownie w czasie wyrabiania licencji, był jednym ze sparingpartnerów British Boxing Board. Odtąd śledziłem karierę Moyo i na jego przykładzie poznałem pojęcie „journeyman”. Czy wygrywasz, czy przegrywasz, jeździsz, bijesz się, wszędzie, z każdym. Bez wzniosłej filozofii, bohaterstwa, byle była kasa. Nawet jak jesteś lepszy, nie dostajesz zwycięstw. Localesi nie mogą sobie pozwolić na skazę w rekordzie, to w nich się inwestuje. Podejrzewam, ze Bheki w 10-15 pojedynkach był lepszy, niejednemu napsuł krwi w ringu.
Zmarł w marcu.
Co do śmierci… Miałem walczyć w walce wieczoru w Londynie. Zaplanowano trzy pojedynki zawodowe, czterorundówki. W międzyczasie widzom umilał wieczór facet grający na saksofonie, był open bar, różne atrakcje.
Ważenie odbyło się, jak to w Anglii, tego samego dnia, konkretnie dwie godziny przed rozpoczęciem imprezy. Trochę czasu do gali, naprzeciwko klubu meksykańskie żarcie, zajrzeliśmy tam z trenerem.
Wilczy apetyt?
No właśnie nie, niczego nie tknąłem. Czułem się dziwnie, coś było nie tak, przeszywał mnie niepokój.
Wróciłem do miejsca, gdzie odbywała się gala, wszedłem do szatni. Trener zawiązał mi ręce, za chwilę miałem wychodzić do ringu. Znowu to nieprzyjemne uczucie. Nigdy przed walką czegoś takiego nie miałem.
Lęk?
Nie, jakaś taka dziwna aura wokół. Zastanawiam się, co się dzieje, a tu nagle zaczyna się przemieszczać mnóstwo osób. Wpadali do szatni, wybiegali. Patrzę, karetka, kogoś wywożą. Na noszach leży mój sparingpartner, kumpel, który toczył walkę przede mną. Miał otwarte oczy, ale nie kontaktował.
Okazało się, że Michael zasłabł, nie mógł wstać z narożnika. Mała gala, tylko jedna karetka, superwizor musiał to przerwać. „Niestety Marcin, przepraszamy cię bardzo, ale musimy odwołać twoją walkę” – wyrwał mnie z zadumy. Cały czas byłem w szoku. Zamiast martwić się o zdrowie kumpla, miałem w głowie: „Przecież treningi, przygotowania, już jestem w rękawicach…”. Podszedłem do niedoszłego przeciwnika, podziękowałem mu i obiecałem, że jeszcze na pewno się spotkamy. Uśmiechnął się, mówiąc, że to najfajniejsza gala w jego życiu. Zarobił kasę, a nawet się nie spocił.
Co z Michaelem?
Jeszcze tego wieczora dostałem SMS-a: „Jest w szpitalu, w śpiączce farmakologicznej. Nie mogą go dobudzić”. Michael doznał wylewu wewnątrzczaszkowego, w mózgu zrobił mu się krwiak. Po tygodniu zmarł.
Dramat.
Pamiętam okres po jego śmierci. Nie mogłem wchodzić do klubu, miałem fobię. Ilekroć słyszałem uderzenie rękawicy w głowę, w kask, nie wytrzymywałem. Widząc sparujących ludzi, myślałem: „Kurwa, oni sobie robią krzywdę, krwiaki w głowie. Co po to robią?!”. Przez pół roku nie założyłem rękawic, szerokim łukiem omijałem salę. To przykre zdarzenie wywarło na mnie wielki wpływ.
Musiało ci przejść. W lipcu 2013 wróciłeś między liny.
Poznałem fajnych ludzi, którzy przedstawili mnie Frankowi Maloney.
Temu, który promował Lennoxa Lewisa i na stare lata został kobietą?!
Tak, jeden z większych promotorów lat 90. Zaprosił mnie do kasyna i zaoferował mi walkę. Kombinuję: „Kurde, to jakiś dar. Tamtej walki nie stoczyłem. Po kilku miesiącach spotykam legendę, która klepie mnie po ramieniu i mówi: «Marcin, będziesz mistrzem świata».
Okazało się, że przez Moloney’a przemawiały po prostu pieniądze. Za mną stali ludzie, którzy wspierali go finansowo. Powiedział, że organizuje galę w Liverpoolu. Arena na 15 tys. widzów, transmisja w telewizji, w walce wieczoru Thompson-Price.
Znane nazwiska.
Nie mogłem tego nie wziąć. Tym bardziej, że tym razem nie musiałem sprzedawać żadnych biletów, przyjeżdżałem na gotowe. Spotkałem się z Kevinem McCauleyem – tym samym chłopakiem, z którym miałem boksować tuż przed śmiercią Michaela. Wygrałem na punkty, a on zarobił po raz drugi. Teraz ma na koncie 164 pojedynki, z czego 140 przegranych. Twardziel.
Na zakończenie wątek humorystyczny. Słyszałem, że jak w Anglii przychodziłeś na trening z blenderem, to koledzy przecierali oczy ze zdziwienia.
„Po co ci to?” – pytali trenerzy, zawodnicy i to nawet ci boksujący na zawodowstwie. W Anglii na niższym poziomie nie ma czegoś takiego jak suplementacja. Ewentualnie jakieś węgle, może białko, ale nie słyszałem od chłopaków o kreatynie, BCAA. Jeśli walczysz o wyższe cele, w twoim sztabie pojawia się dietetyk, wcześniej raczej nie. Makaron, ryż, banany. I jeszcze raz banany. Banany do szaleństwa. (śmiech)
W Polsce nawet gimnazjalista zaczynający chodzić na siłownię bierze kreatynę.
Taki przykład. Jesteśmy w Ring3city, mam trening indywidualny z klientem. Nagle na salę wpada młody chłopak. Ubrany na sportowo, włosy na żel. Rozgląda się, podbiega do mnie.
– Ty jesteś tym trenerem?
– Tak.
– A, bo ja chciałem zapisać się do klubu.
– Nie ma problemu.
– Słuchaj, kupiłem sobie taki wspomagacz, nazywa się „Super hiper power”. Dobre to jest?
– Nie wiem, nigdy nie próbowałem.
– Planuję brać trzy razy w tygodniu. Jak myślisz, sparingi też do tego dołożyć?
W teorii mocny.
Tak, ale jeszcze nie widziałem go na treningu.
ROZMAWIAŁ HUBERT KĘSKA