Pacjent nie wziął leków: upadek River Plate

redakcja

Autor:redakcja

27 czerwca 2011, 14:41 • 7 min czytania

W powietrzu czuć było atmosferę wojny. Sędzia nie zagwizdał jeszcze po raz ostatni, ale oni wiedzieli, że to już koniec. Wiedzieli, że zawiedli. Bali się. Spadku, transparentu „zabić albo zostać zabitym” i zemsty. Oto historia upadku River Plate. Jednego z największych klubów Ameryki Południowej, 33-krotnego mistrza Argentyny, który z milionera stał się żebrakiem i pierwszy raz w swojej ponad stuletniej historii zleciał z najwyższej klasy rozgrywkowej. Okryci hańbą piłkarze, trenerzy i działacze „Millonarios” zapowiadają, że wrócą silniejsi. Tylko czy dostaną okazję do rehabilitacji?

Pacjent nie wziął leków: upadek River Plate
Reklama

Image and video hosting by TinyPic

Ale tak wcale nie musiało być, mogli jeszcze to utrzymanie wydrzeć. Walczyli, szarpali, strzelali. Narzucili nieprawdopodobne tempo. „Jechali” na adrenalinie, bo normalnemu człowiekowi dawno zabrakłoby sił. Wytrzymali do 75. minuty. – To najbardziej dramatyczny kwadrans w historii klubu – wykrzykiwał komentator argentyńskiego Canal +. Ambicja nie wystarczyła, bili głową w mur. Nie dali rady. Nie wykorzystali karnego, nie nadrobili dwubramkowej straty z pierwszego meczu. 1:1. Koniec marzeń.

Reklama

Po każdej niewykorzystanej sytuacji Mariano Pavone wyglądał, jakby chciał zemścić się na bramkarzu lub samemu zapaść się pod ziemię. Krył twarz w dłoniach, płakał, nie mógł uwierzyć w to, co się dzieje. Starał się, a nienawiść na trybunach rosła. Kiedy pierwsi z jego kolegów zbiegali do szatni, dostawali kawałkami ławek. Leciało w nich, co popadnie. Co dało się wyrwać lub podnieść z ziemi.

Ci, którzy nie uciekli, solidarnie stanęli w kole i w milczeniu przeżywali żałobę. Zachowali klasę. Nie było powtórki z Copa Libertadores, kiedy lali się wszyscy. Na Monumental lała tylko policja. Armatkami wodnymi w zapłakanych i rozwścieczonych kibiców, którzy zaraz potem ruszyli w miasto. Efekt – płonące Buenos Aires, totalny chaos, 70 rannych. Stadion zamknięty na 60 dni.

Image and video hosting by TinyPic

Upust emocjom dali już cztery dni wcześniej. Podczas pierwszego, przegranego 0:2 meczu barażowego, wtargnęli na boisko. Zwyzywali Alexisa Ferrero, popchnęli Adalberto Ramona i przywalili w plecy Carlosowi „Chiche” Arano. فagodniej został potraktowany Matias Almeyda. Usłyszał, że nie ma jaj. W nocy przed rewanżem zebrali się pod hotelem, w którym zatrzymało się Belgrano, i… zaczęli show. Odpalali petardy, trąbili, śpiewali. Hitem stało się – „no vas a dormir, Belgrano, no vas a dormir”. Czyli – nie zaśniesz, Belgrano, nie zaśniesz.

Ci łagodniejsi wybrali się pod Ścianę Płaczu do Jerozolimy. Uznali, że po przegranej 0:2 tylko modlitwa może uratować ich drużynę. Tliła się w nich jeszcze jakaś nadzieja w utrzymanie. W 68-letnim kibicu, który oglądał z trybun porażkę z Lanus, już nie. Jego serce nie wytrzymało. Zmarł na zawał.

Image and video hosting by TinyPic

Dziś o kryzysie River Plate mówi się i pisze na całym świecie. – Płaczą wszyscy – tytułuje swojego newsa argentyńskie „Ole”. – River w piekle – czytamy w „Marce”. – Tragedia! – krzyczy brazylijski „Lance”. Zaczęło się szukanie winnych. Na pierwszy ogień poszedł prezes, Daniel Passarella. – Niech Bóg ci wybaczy, bo tu, na ziemi, nie odnajdziesz wybaczenia. Jeśli River, przez fatalne dowodzenie Aguilara, zmierzało do grobu, to ty strzeliłeś mu w serce. Zabiłeś je. Zabiłeś nas wszystkich – napisał sympatyzujący z klubem dziennikarz Leo Farinella. Pod artykułem miał… 453 strony komentarzy.

Główne zarzuty to olbrzymi dług wobec piłkarzy i brak wzmocnień. W obronę wziął go Cesar Luis Menotti. – Daniel przejął klub, którego nawet nie było stać na kupno koszulek – podkreślał były selekcjoner reprezentacji Argentyny. Wczoraj Passarella opuścił zgrupowanie drużyny jako ostatni. Na odchodne rzucił: – Wytrzymamy. Pytacie, czy odejdę? Tylko jeśli wyciągniecie mnie stąd nogami do przodu…

Takimi słowami jeszcze podkręcił nastroje gotujących się kibiców. Ale wrogiem publicznym numer jeden wciąż jest jego poprzednik, Jose Maria Aguilar. Możemy się założyć, że gdyby przespacerował się po centrum Buenos Aires, w najlepszym wypadku wróciłby do domu ciężko pobity. Chyba, że spotkaliby go kibice Boca Juniors. Wczoraj na hiszpańskiej Wikipedii znaleźliśmy taki opis: Przestępca związany z futbolem argentyńskim w latach 2001-09. Dyktator, który zostawił River Plate w ruinie. Zakamuflowany „bostero” (sympatyk Boca).

Image and video hosting by TinyPic

Jego błędy i malwersacje można wyliczać bez końca. Zwolnił niezłego trenera, Ramona Diaza, bo nie pasował do profilu River. O co chodzi? Nie wiadomo. Następnie wszedł w podejrzane układy z kilkoma menedżerami. Wprowadził też tzw. „system procentowy” polegający na sprzedawaniu procentów od wartości piłkarza. Ale to był tylko pretekst. W ten sposób defraudował pieniądze.

Druga sprawa, która skompromitowała Aguilara to tzw. „Caso Locarno”. O co poszło tym razem? O to, że pewien biedny szwajcarski klub wykupił prawa do Gonzalo Higuaina, po czym sprzedał go do Realu. Gdyby zawodnik przeniósł się do Madrytu bez „pomocy” Szwajcarów, River mogłoby zarobić dwa razy więcej.

Teraz o zgarnięcie takiej kasy będzie bardzo ciężko. Do niedawna „Millonarios” słynęli z wychowywania wielkich talentów, którzy prędzej czy później trafiali do reprezentacji. Dziś w kadrze jest tylko bramkarz Juan Pablo Carrizo, który nieraz już pokazał, że bliżej ma do Marcina Cabaja niż chociażby Sergio Goycochei. W skrócie – szmaciarz. Na dodatek niewdzięczny. Przed miesiącem Ubaldo Fillol, trener bramkarzy i legenda River, próbował pocieszyć Juana po spektakularnej wtopie, a ten go odepchnął. – Jest mi wstyd. Takich zachowań nie mogę wybaczyć. Poniżono mnie na oczach wszystkich – narzekał Fillol, po czym podał się do dymisji. Miesiąc wcześniej bronił w mediach swojego podopiecznego, mówiąc, że to najlepszy bramkarz w Argentynie i znajduje się stopień wyżej od konkurentów.

Carrizo to doświadczony zawodnik – grał m. in. w Lazio i Realu Saragossa – ale mentalnie dzieciak. Czyli nie wyróżnia się z tłumu, bo cała drużyna jest generalnie bardzo młoda. Tylko trzech piłkarzy jest po trzydziestce, a aż trzynastu urodziło się w latach 90. Wśród nich Erik Lamela i Rogelio Funes Mori – cień nadziei na lepszą przyszłość, przynajmniej pod względem finansowym. Ale w tym sezonie spisywali się poniżej oczekiwań. Trudno się spodziewać, żeby ktoś z miejsca przelał za nich fortunę.

Image and video hosting by TinyPic

– Kibice w końcu muszą nauczyć się przegrywać – zapowiadał jakiś czas temu były trener River, a obecnie Malagi, Manuel Pellegrini. – Kiedy czujesz, że możesz zapaść na grypę i nie weźmiesz leków, to w końcu zachorujesz. Już dwa lata temu można było przypuszczać, że tak się stanie. Nikt nie chciał przyjąć tego do wiadomości, a dziś wszyscy się martwią – podkreślała legenda klubu, Enzo Francescoli.

Martwią się, bo dla nich River to nie jest prywatny folwark Aguilara czy Passarelli. To klub, którego mecze przeżywają od dziecka, świętość. A najtrudniej jest dostosować się do czegoś, czego się w takiej skali nie poznało. Do sytuacji, w jakiej jeszcze się nie było. Bo River to marka. Według FIFA dziewiąty klub XX wieku. Wyprzedziło i Inter, i Liverpool, i największego rywala – Boca Juniors.

I właśnie derbów będzie kibicom najbardziej brakować. Według angielskiego „The Observera” to jedno z najważniejszych zdarzeń, w jakich powinno się uczestniczyć przed śmiercią. Dziennikarze „World Soccer Magazine” twierdzą, że nie ma porównania z derbami Glasgow, Mediolanu, Stambułu, czy nawet Gran Derbi. Klasyk Buenos Aires zawsze budził skrajne emocje. – Napięcie na stadionie jest niesamowite. Mieszają się w tobie chyba wszystkie uczucia – radość, nerwy, niepokój – powiedział nam kiedyś Andy Rios.

Do najgłośniejszego „superclasico” doszło w 1968 roku. Ale wtedy radości nie było… – Myśleli, że zginąłem i zapisali mi na klatce piersiowej numer 19. Na szczęście w szpitalu ktoś się zorientował, że jeszcze oddycham – wspominał Juan Carlos Alamo, który przeżył katastrofę, która przeszła do historii jako „Puerta 12”. Alamo miał szczęście. W przeciwieństwie do 71 kibiców, którzy chcieli opuścić stadion po klasyku z Boca. Policja nie otworzyła bramy… – Na początku była zwykła lawina. Potem ludzie zaczęli zlatywać w dół, nie dotykając podłoża. Robiło się coraz ciaśniej. Ci, którzy byli na dole, chcieli wrócić. Był straszny ścisk, nie dało się oddychać. Upadłem i zemdlałem – opowiadał Miguel Durrieu. Jeden z jego kolegów, którzy przeżyli, zapowiedział, że nigdy więcej nie wybierze się na mecz z Boca.

Dziś wielu kibiców obawia się tego samego. Ł»e długo nie zobaczą konfrontacji, na którą czeka się miesiącami. Takich spektakli w drugiej lidze na pewno nie będzie:

A sam spadek jest jedynie smutnym podsumowaniem tego, że w River jest katastrofalnie na każdym polu. I nic nie wskazuje na to, żeby miało być lepiej. Chyba że jakimś cudem opchną Lamelę za 30 milionów euro, a Passarellę zastąpi działacz-cudotwórca? Ale to już football-fiction…

TOMASZ ĆWIĄKAفA

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama