Andrzej Dawidziuk zawsze był dla nas postacią dość komiczną. To znaczy – wygląda na faceta obsesyjnie marzącego o popularności. W programie „Szymon Majewski Show”, w którym parcie gości na szkło mierzy się w kiloibiszach, wykręciłby zapewne rekordowy wynik. Kiedyś nawet zadzwonił do telewizji nSport, że akurat jest w Warszawie i przyjedzie do studia jako ekspert, ale problem polegał na tym, że wcale go nie zapraszano. Ostatecznie, jako że nikt nie wiedział, jak mu powiedzieć, by sobie poszedł, dostawiono kolejne krzesło.
Tak samo krzesło dostawiono mu kiedyś w reprezentacji Polski, gdzie był „drugim trenerem bramkarzy” – co oznacza, że pełnił funkcję absolutnie zbędną i równie dobrze mógł robić za siedemdziesiątego szóstego masażystę. Miał w tej kadrze tyle do powiedzenia, że kiedyś zadzwonił do naszego kolegi-dziennikarza i poinformował go, jakich trzech piłkarzy powoła dzień później Leo Beenhakker. Na trzy nazwiska nie trafił ani jednego. Metodą chybił-trafił prasa osiągała większą skuteczność. Innym razem zadzwonił do jednego bramkarza i powiedział: – Słuchaj, niewykluczone, że zostaniesz powołany… A ten bramkarz mu na to: – Ale ja już jestem powołany!
Dawidziuk jedzie na farmazonie – a to, że grał w Legii (co?!), a to, że wychował milion bramkarzy. W praktyce udał mu się jeden, Łukasz Fabiański, a cała reszta wyciera dupami różne ławki rezerwowych. A jeśli dobrego wychowanka ma jednego, to tak naprawdę nic to nie znaczy – każdy zawodnik miał kiedyś jakiegoś trenera, niewykluczone, że „Fabian” doszedłby do tego samego pułapu z każdym innym szkoleniowcem. Wiecie, kto był pierwszym trenerem Jerzego Dudka? Nie. Ale gwarantujemy, że gdyby Dawidziuk chociaż raz rzucił mu piłkę, to nie dałby wam o tym zapomnieć przez następne czterdzieści lat.
No, tak, Dawidziuk robi karierę. Człowiek-orkiestra. Jak mawia nasz znajomy o takich: „murarz, tynkarz, akrobata”. Teraz został dyrektorem sportowym Lecha Poznań, któremu nie tak dawno opędzlował szkołę w Szamotułach. I w taki oto sposób dochodzimy do absurdu. Najpierw Lech na stanowisku dyrektora zatrudniał lakiernika z Wronek, faceta, który kilkanaście lat temu nawet nie wiedział, po ilu się gra, a teraz – w ramach wchodzenia na wyższy poziom – dostawił krzesło facetowi, którego kariera piłkarska skończyła się w Ładzie Biłgoraj i który od tamtej pory osiągnął mistrzostwo we „wkręcaniu się”.
Za lat kilka (a pewnie raczej za kilka miesięcy) Jose Maria Bakero wróci do Hiszpanii i tam go jakiś kumpel zapyta:
– A kto był w Lechu twoim przełożonym?
– Najpierw Marek Pogorzelczyk.
– A kto to jest?
– Pracował w dziale emalii w fabryce, był lakiernikiem. A z czasem został dyrektorem sportowym. Potem go zwolnili.
– I kto go zastąpił?
– Taki facet, który grał kiedyś amatorsko w piłkę, a potem przez jakiś czas trenował jednego zdolnego bramkarza.
Dla porównania – dyrektorem sportowym w Barcelonie, tak bliskiej Bakero, jest Andoni Zubizarreta, 126-krotny reprezentant Hiszpanii, mający na koncie ponad 600 meczów w Primera Division. Ale wiecie, jaka jest jeszcze różnica między Zubizarretą i Dawidziukiem? Taka, że Zubizarreta nie założył swojej oficjalnej strony internetowej, a co za tym idzie – nie stworzył działu „mój autograf”. A Dawidziuk tak.