Trwające play-offy w najlepszej hokejowej lidze świata to dobra okazja, żeby pogrzebać trochę w jej przeszłości. Tym bardziej, że celebrująca w tym roku już setne urodziny NHL to kopalnia interesujących opowieści i to pochodzących niekoniecznie z lodowiska. Kiedy słynny Wayne Gretzky bił się jak baba? W jakich okolicznościach ginął Puchar Stanleya i kto wpuścił na taflę prawdziwą fokę? Już opowiadamy.
Lady Byng łagodziła obyczaje
Przeciętnemu polskiemu kibicowi hasło „mordobicie w NHL” kojarzy się przede wszystkim z Krzysztofem Oliwą, który zasłynął nie tylko zdobyciem jako nasz jedyny człowiek Pucharu Stanleya, ale też spędzeniem blisko 1500 minut na ławce kar za bójki. Dziś w NHL wciąż bywa ostro, ale znawcy historii ligi przyznają, że i tak trudno to porównać do tego, co wyprawiało się tam przed drugą wojną światową.
Sprague Cleghorn był nie tylko świetnym graczem i zdobywcą Pucharu Stanleya z Ottawa Senators i Montreal Canadiens, ale też niezłym zabijaką. Nie był zadowolony, kiedy w 1921 r. został oddany do Canadiens właśnie z Ottawy. I kiedy niedługo później przyjechał na mecz do swojej starej hali, aż go nosiło. To był jeden z brutalniejszych meczów w pierwszych dekadach istnienia ligi, a może i w ogóle. Już w pierwszej tercji rozharatał kijem twarz Eddiego Gerrarda wysyłając go do szpitala. Kolejnym celem był Frank Nighbor, któremu złamał ramię. A na koniec rozsmarował o bandy Cya Denneny’ego, którego trzeba było aż znosić z tafli. Można powiedzieć, że tamtego dnia Cleghorn skompletował krwawego hat-tricka. Z powodu fatalnego wyglądu ran graczy Senators padło nawet podejrzenie, że Cleghorn grał z gwoździem wbitym w kij, ale ostatecznie niczego mu nie udowodniono.
Los chciał, że na trybunach podczas tamtego meczu siedziała Lady Byng, żona gubernatora generalnego Kanady. Była kibicem Senators, a w szczególności zdemolowanego Franka Nighbor’a. I była wściekła. Prawdopodobnie to po tym meczu wpadła na pomysł, aby ufundować coroczną nagrodę dla zawodnika, który najbardziej wykazywał się w sezonie postawą fair-play. Jej pierwszym laureatem był w 1925 r. wspomniały Nighbor. Mówi się, że to właśnie wtedy narodziła się pewnego rodzaju etykieta w NHL polegająca na tym, że niektórzy zawodnicy po prostu się nie biją.
Nagroda Lady Byng Memorial Trophy trafiała więc do rąk największych dżentelmenów NHL, ale czasami i oni brali się za łby z rywalami. Tak było m.in. w przypadku Wayne’a Gretzky’ego, który ma na półce pięć takich statuetek. W 1982 r. jedna z gazet przyznała mu nagrodę sportowca roku, a oficjalnie ogłoszono to podczas meczu jego Edmonton Oilers z Minnesota North Stars. Przed meczem wygłoszono krótkie przemówienie, podczas którego nazwano go hokejowym autorytetem podkreślając m.in. to, że nie bije się na meczach.
– A w drugiej tercji tłukłem się z Nealem Brotenem. Tak naprawdę po prostu się szarpaliśmy. Było to trochę głupie. Wysłano nas na ławki kar, spojrzeliśmy na siebie i zaczęliśmy się śmiać. Gdy wróciłem na ławkę, Dave Semenko powiedział: „To był najgorszy kobiecy boks, jaki widziałem”. Próbowałem się bić kilka razy, ale bójki z moim udziałem były raczej zabawne – wspominał po latach najlepszy hokeista wszech czasów. Co ciekawe, Gretzky ogólnie w życiu był gościem stroniącym od ryzyka. Chociaż w pewnym momencie był właścicielem Ferrari, to jeździł nim… na drugim biegu. Po prostu nigdy nie lubił dużych prędkości.
Hej, chłopaki, gdzie jest puchar?
Pamiętacie, jak w 2011 r. Sergio Ramos podczas przejazdu otwartym autobusem przez Madryt upuścił Puchar Króla, który ostatecznie został przemielony przez koła autokaru? Trudno o tym zapomnieć, ale obrońcę Realu rozgrzesza po części to, że był to jednak czysty przypadek. Chłop po prostu odpłynął podczas fety.
Z Pucharem Stanleya też działy się przeróżne rzeczy. Hokejowa relikwia ginęła wiele razy i niekiedy nie tyle przez przypadek, co bardziej przez tępotę niektórych zawodników. Bo jak inaczej nazwać pomysł graczy Ottawa Silver Seven – mistrzowskiej drużyny z 1905 r. – którzy w drodze na imprezę po wygraniu pucharu założyli się o to, jak daleko zajedzie on po tafli zamarzniętego Kanału Rideau? Zgadujemy, że chłopaki mieli już mocno w czubie, skoro zostawili tam swoją zdobycz aż do następnego dnia. Na szczęście zamarznięte trofeum ktoś odnalazł i wróciło ono do Ottawy. Nieźli byli też zawodnicy Montreal Canadiens, którzy w 1924 r. jadąc na fetę do właściciela klubu złapali gumę. Puchar Stanleya przewozili w bagażniku, dlatego żeby dobrać się do koła zapasowego, musieli wyciągnąć go i postawić obok samochodu. Koło wymienili, ale odjechali zapominając o pucharze. Kiedy dojechali na imprezę zorientowali się jednak, że czegoś im brakuje. Gdy wrócili na miejsce, Puchar Stanleya na szczęście wciąż tam leżał.
Z kolei w 1987 r., kiedy ligę wygrali Edmonton Oilers, impreza tak się rozkręciła, że puchar został odnaleziony dopiero… w okolicach szkoły córki bramkarza Andy’ego Moog’a. Jakim cudem? „Nafciarze” bawili się w klubie nocnym i trofeum przez większość imprezy stało na barze. Kiedy bramkarz zbierał się do domu, zwyczajnie zgarnął je wrzucając do bagażnika samochodu. A kiedy rano odwoził córkę do szkoły, po prostu go tam zostawił. Spanikowani pracownicy klubu cały następny dzień biegali jak ze sraczką.
Władze ligi miały już chyba dość stanów przedzawałowych spowodowanych ciągłą obawą o puchar, dlatego w 1988 r. zatrudniły tzw. opiekuna Pucharu Stanleya, którym został Phil Pritchard. Mówiąc w dużym skrócie, jego robota polega na tym, że ma go po prostu pilnować i raportować, w jakim miejscu znajduje się każdego dnia. – W ubiegłym roku byłem z pucharem w trasie 175 dni. Wiem o tym, bo moja żona policzyła – opowiadał kiedyś Pritchard.
Bez maski nie wychodzę na lód
Mówi się, że bramkarze w piłce są największymi wariatami na boisku, ale jak nazwać w takim razie hokeistów, którzy kilkadziesiąt lat temu grali bez masek? Dla przykładu taki Glenn Hall, uznawany za jednego z najlepszych golkiperów w historii, występował z nieosłoniętą twarzą praktycznie przez całą swoją karierę. Nic więc dziwnego, że gracz m.in. Chicago Blackhawks i Detroit Red Wings kilka razy porządnie oberwał krążkiem centralnie w pysk. W „rekordowym” meczu, po jednym z uderzeń miał taką ranę, że skończyło się na 36 szwach. Ale co ciekawe – i to można uznać za pewnego rodzaju cud – Hall, chociaż rozegrał w NHL aż 1021 meczów, stracił w nich tylko jednego zęba! Ale wielu jego kumpli po fachu już tyle szczęścia nie miało. Klawiatury się sypały.
Chociaż już przed wojną zdarzali się bramkarze, którzy sporadycznie grali z osłoniętymi twarzami, to jednak wprowadzenie maski do gry na stałe, przypisuje się 6-krotnemu zwycięzcy Pucharu Stanleya Jacquesowi Plante. To on, grając w Montreal Canadiens, jako pierwszy regularnie wyjeżdżał w niej na taflę. Na dobre zaczął ją nosić od roku 1959, a konkretnie od feralnego meczu z New York Rangers, kiedy solidnie oberwał w twarz. Lód wokół niego był wielką kałużą krwi. – Miał poważnie rozcięty nos. Niech ktoś spróbuje sobie wyobrazić, jaki to musiał być ból. Pobiegłem za nim do szatni i kiedy tam trafiłem, Plante patrzył na rozcięcie w lustrze. „Całkiem brzydkie” – powiedział do mnie. Potem położył się na stole, gdzie był zszywany przez lekarza – wspominał Red Fisher, dziennikarz „Montreal Gazette”. Po tym meczu Plante powiedział, że więcej nie wyjedzie na lód bez maski.
Na marginesie warto wspomnieć, że Jacques zasłynął nie tylko grą w masce i zdobytymi Pucharami Stanleya. Miał bowiem opinię jednego z największych skąpców w całej lidze. Bolało go ponoć nawet kupno gazety, dlatego po prostu cierpliwie czekał, aż ktoś przeczyta swoją i mu pożyczy. Uchodził też za dziwaka również z tego względu, że w początkowych latach kariery sam robił dla siebie na drutach czapki i hokejowe getry. Dzierganie ponoć bardzo go uspokajało.
Marzenia można spełniać nawet z jednym okiem
Pierwszym czarnoskórym zawodnikiem w historii ligi był Kanadyjczyk Willie O’Ree. I chociaż rozegrał on w NHL tylko dwa sezony w barwach Boston Bruins (1957/58 i 1960/61), a większość kariery spędził w Western Hockey League, to jego historia jest wyjątkowa. Po pierwsze – co jest oczywiste patrząc na tamte czasy – nie wszystkim podobało się, że po lodzie śmiga czarny. Bo w hokeju czarny był dotychczas jedynie krążek. O ile w kanadyjskich halach nie miał jeszcze jakichś wielkich problemów z przejawami rasizmu, bo mimo wszystko był kojarzony przez kibiców z drużyn juniorskich, to już podczas wyjazdów na mecze do Nowego Jorku, Detroit i Chicago gnojony był prawie na każdym kroku.
Niektórzy zawodnicy wręcz czekali tylko na okazję, żeby spuścić mu manto w czasie meczu. Jednym z nich był Eric Nesterenko z Chicago Blackhawks, który sprowokował, a następnie uderzył go powalając na lód. Ale O’Ree nie miał zamiaru robić za worek treningowy i zdzielił go kijem. Skończyło się na kilkunastu szwach na głowie Nesterenko.
Najbardziej niezwykłe jest jednak to, że Willie zadebiutował w NHL niemalże kompletnie nie widząc na jedno oko. Do wypadku doszło w 1955 r., kiedy 20-letni hokeista był jeszcze graczem Kitchener Canucks. To był pechowy dzień – odbity od kija krążek trafił go w prawe oko. O’Ree wrócił jednak do hokeja, chociaż lekarze mówili, że to koniec. Bardzo długo udawało mu się bowiem ukrywać swoją wadę. Początkowo oczywiście było to trudne – nie trafiał do bramki, miał też problemy z prowadzeniem krążka – ale z czasem nauczył się grać z jednym okiem. – Gdyby wydało się, że jestem ślepy na jedno oko, prawdopodobnie nie mógłbym zostać zawodowcem, a już na pewno nie mógłbym grać w NHL. Przez 21 lat nie brałem udziału w żadnych badaniach wzroku. W tamtych czasach ludzie bardziej przejmowali się moją kondycją fizyczną, a ja zawsze byłem w dobrej formie. Trzymałem kciuki, żeby przez te wszystkie lata nikt się o tym nie dowiedział – mówił po latach Willie.
Foka nie miała ochoty na zabawę
Gdyby robić ranking największych świrów NHL, jedno z miejsc w czołówce trzeba byłoby zarezerwować dla Charliego Finley’a, ekscentrycznego właściciela Oakland Seals. W latach 70. jego drużyna była mocno przeciętna, ale numery, które on odstawiał, były znane w całej lidze.
Było tego sporo, ale jedna z najsłynniejszych anegdot dotyczy tego, jak nakazał grać swoim zawodnikom w białych łyżwach, co było rzeczą niespotykaną, bo wszyscy od zawsze grali w czarnych. Finley taką niespodziankę przygotował im po zakończeniu okresu przygotowawczego. Kiedy zawołano zawodników i ci zobaczyli, jaki ostatni krzyk mody czeka na nich w szatni, byli w ciężkim szoku. – Nie założę tych łyżew! To figurówki! – zapierał się Harry Howell, jeden z najbardziej doświadczonych graczy Seals. Zirytowani hokeiści wyjechali na pierwszy mecz w starych łyżwach, ale właściciel im nie odpuszczał. W końcu to on im płacił. Dlatego ulegli i ze wstydem wyjechali na lód w nowych. Kiedy zobaczył ich siedzący na trybunach Finley, z rozczarowaniem pokręcił tylko głową. Uznał, że białe łyżwy nie wyglądają jednak dobrze na białym lodzie…
Innym razem szukał sposobu na uatrakcyjnienie meczu i przyciągnięcie więcej ludzi na trybuny. Wymyślił więc, że maskotką drużyny będzie żywa foka. I znalezienie takiej zlecił menedżerowi generalnemu, którym był Bill Torrey. Nie było to łatwe, ale kandydatkę znaleziono w końcu w jednym z parków wodnych. Foka miała mieć swój debiut przed pierwszym meczem, miała być więc jedną z atrakcji uroczystości otwarcia sezonu. Maskotka wyszła na lód, a raczej człapała na smyczy ciągnąc się za jednym z pracowników klubu. Przez chwilę klaskała płetwami jak należy, ale za chwilę położyła się plackiem na lodzie. I od tamtej chwili już ani drgnęła. Z lodowiska musiał ściągać ją klubowy PR-owiec.
Po całym cyrku Charlie Finley wkroczył do szatni w pretensjami:
– To wyglądało jak martwa foka.
– Nie mieliśmy jak tego sprawdzić, Charlie – przypomniał mu Torrey.
– Ile płacimy treserowi?
– Chyba 500 dolarów.
– Daj mu 250 i niech się wynosi z mojej hali.
RAFAŁ BIEŃKOWSKI
*Korzystałem z książki „99 opowieści z tafli NHL” Wayne’a Gretzky’ego i Kirstie McLellan Day, oficjalnych stron Hockey Hall of Fame i NHL oraz sportsnet.ca.