Jego dwie flagowe podróże są całkowicie odmienne. Czarne i białe, i to dosłownie. W jednej spotkał masę ludzi, pijąc z nimi alkohol zaraził się malarią i o mało co nie dał się namówić do pocięcia sobie skóry i zrobienia typowych dla danej grupy etnicznej blizn. W drugiej jego towarzyszami były głównie pingwiny. Masa anegdot i przemyśleń podróżnika Piotra Horzeli przed wami. Zapraszamy do lektury.
Dwie grube historie przed nami. Od której zaczynamy?
Z czytaniem tego może być jak z moimi podróżami. Ja cieszę się, że najpierw trafiłem na Antarktykę, a potem do Sudanu Południowego. Jakbym miał jechać w odwrotnej kolejności, to chyba bym się marnie czuł w obu tych miejscach. Na wszystko jest miejsce i czas. Gdyby na początku był Sudan, to jeszcze, jeszcze, bo jestem na tyle kontaktowy, że bym się szybko odnalazł. Ale od tak otwartych ludzi trafić w niemal bezludne lody Antarktyki… Nie do zrobienia, zgłupiałbym.
To dla dobra czytelników, żeby nie zgłupieli, zaczynaj od Antarktyki.
Od 2009 do 2011 roku pracowałem w Polskiej Stacji Antarktycznej, która tam się znajduje. Właśnie… bo to ważne. Wiele osób zna pojęcia: Arktyka, Antarktyda, Antarktyka, i wielu się to wszystko miesza. Arktykę masz u góry, Antarktydę na dole, to jasne. Antarktyka to Antarktyda plus wszystko dookoła, czyli zimny ocean i wszystkie wyspy na nim. Wśród nich jest wyspa, na której znajduje się Polska Stacja Antarktyczna.
Co tam robiłeś?
Byłem technicznym pracownikiem „od nauki”. Naukowcy mieli swoje pomysły, projekty, ale wymagałyby one siedzenia tam przez rok czy dwa i zbierania danych, a dla nich bezsensowne byłoby przesiadywanie tak długo na Antarktyce, bo dużo bardziej produktywni są w Polsce, w laboratoriach, instytutach. A próbki ktoś musiał za nich zbierać, więc tym się zajmowałem przez rok. Potem liczyłem pingwiny.
Byłeś w tym jakkolwiek wykwalifikowany?
Jasne. Jestem leśnikiem, więc przyrodnikiem z wykształcenia.
To faktycznie, drzew miałeś tam od groma.
No dobra, przyznaję, w tematach antarktycznych byłem zupełnym żółtodziobem, ale przyrodnikiem jestem. Widzisz, według aktualnego halo dookoła przyrody w Polsce, leśnik to ten, co wycina drzewa i tyle. A drzewa wycina drwal. Ok, na polecenie leśnika ale leśnik się na tym zna, wie co można, a czego nie. Poza tym co usunie to posadzi, dba o las, chroni go. Jest przyrodnikiem. Czy ktoś kto, chce niszczyć przyrodę, chciałby mieszkać czasem na ostatnich zadupiach w jej otoczeniu? Ale wracając zaś do moich kwalifikacji. Obeznanie w sprzęcie wspinaczkowym miałem, dodatkowo żyłem między innymi w Norwegii, Danii, Szkocji, więc składając aplikację podkreślałem, że mieszkałem już kilka razy poza krajem i dobrze to znosiłem. Pytali o wiedzę i moją styczność z lodowcami, odpisałem, że owszem, chodziłem po lodowcach.
Chodziłeś?
Może godzinę… Taką pół-prawdą prześlizgnąłem się na Antarktykę. Ale braki szybko nadrobiłem.
Skąd pomysł, po co ci to było?
Pracowałem w sklepie ze sprzętem turystycznym. Czasem przychodzili ludzie wyjeżdżający na Antarktydę, oni pytali mnie o techniczne ciuchy, ja wykorzystywałem okazje i wypytywałem ich. Na tyle zainteresowałem się tematem, że szperając w internecie trafiłem na ogłoszenie dotyczące pracy w Polskiej Stacji Antarktycznej i wysłałem CV. Oczywiście nikt mi na nie nie odpowiedział, ale na miesiąc przed wypłynięciem statku ktoś, kogo wybrali, zrezygnował. Wtedy dostałem telefon. Dokładnie pamiętam, był sierpień, upał, a ja w dusznym tramwaju, gdzieś na Grochowskiej. Zaprosili mnie na spotkanie następnego dnia. Po krótkiej rozmowie od razu zaczęli mi tłumaczyć, co znajdzie się w zakresie moich obowiązków i powiedzieli, że za miesiąc mam rejs z Gdyni i że to raptem 40 dni.
Mało miałeś czasu na nagłe porzucenie wszystkiego.
Bardzo, wszystko było robione na wariata. Musiałem zrobić i dostarczyć im różne badania i oczywiście zamknąć wszystkie prywatne sprawy. Ale nie miałem ustalonej daty ślubu ani niczego takiego, więc… czemu nie? Jechałem z nastawieniem, że nie będzie mnie rok. Rodzina i przyjaciele nie zapomną mnie przez rok. Zniknąłem na 2 lata.
Tego typu decyzji nie powinno się przemyśleć przez dłuższy czas?
Miałem kilka takich sytuacji w życiu, że musiałem podejmować ważne decyzje na już, bez czasu na zastanowienie. Postawiony w tego typu sytuacjach wiem, że to jedyna szansa w życiu. Dzisiaj albo nigdy. Przy takim wyborze zawsze wybieram dzisiaj.
Ile osób pracowało w Stacji Badawczej?
Latem – oczywiście tutaj zima, tam lato – było nas 38, zimą odpłynęło 30 osób, więc zostało osiem.
Jest tam dużo osiadłych osób?
Miejscowych nie ma w ogóle, tam nikt nie mieszka. A jeśli pytasz o polskich pracowników, to też nie, przeważnie jadą na półroczne lub roczne kontrakty i wracają.
Czyli generalnie z tobą nie było jak w książce “Latarnik”, sam nie siedziałeś.
Właśnie do tego dochodzimy… Po roku w Stacji Badawczej przeniesiono mnie do innej zatoki oddalonej o 30 kilometrów. W Polsce taki dystans można przejechać sobie rowerkiem, tam to tak nie wyglądało. Nie było kontaktu z ludźmi, nawet radio nie działało. Przed domem łapała telefonia satelitarna, ale to piekielne drogie rozwiązanie, więc nie mogliśmy korzystać z tego zbyt często.
Ile było tam osób?
Ja i jeszcze jedna. Oraz pingwiny, foki i takie tam.
Co tam robiłeś?
Liczyłem pingwiny.
Codziennie?
Tak, praca polegała na wychodzeniu przed chatkę i przejściu dwóch kilometrów w jedną i później pięciu km drugą stronę, i monitorowaniu wszystkich zachowań zwierzaków. Później trzeba było raportować: ile jest pingwinów, czy zniosły jaja, jeśli tak – trzeba było część z nich zmierzyć i zważyć, przy okazji obserwować czy wieloryby wpłynęły do zatoki.
Czyli trochę jak w Księdze Dżungli, ale w zimowej wersji.
Można tak to ująć. Wiesz, że tamtejsze zwierzęta w ogóle się nas nie boją?
Jak to?
Nie znają nas. Na zwierzęta w innych miejscach zawsze ktoś polował. A czy ktoś kiedyś regularnie polował na pingwiny na Antarktyce? Nie. Można podejść śmiało na sześć metrów, a jak podejdziesz bliżej, to jasne, że pingwin zacznie się stresować, ale nawet się nie ruszy, bo wysiaduje jaja i to jest dla niego najważniejsze.
A co jak chcesz te jaja zważyć, czyli mu je zabrać?
Podchodzisz, podnosisz go za kuper, bierzesz jajo. Oczywiście on wtedy cię bije, dziobie, a to sześć kilo ptaka, więc ból jest i siniaki zostają solidne. Wrzucasz jajo do woreczka, zawieszasz na wadze, jeszcze wyjmujesz szybko suwmiarkę, żeby sprawdzić rozmiar i mu je oddajesz. Oczywiście on ponownie cię tłucze.
To chyba czas na najgłupsze pytanie dzisiejszego dnia. Gonił cię kiedyś pingwin?
Nie. (śmiech) Ale raz przechodziłem obok kolonii pingwinów, a jeden nagle do mnie wybiegł. Wystawiłem mu rękę, a on zaczął łapać mnie za rękawiczkę i sprawdzać, co to do niego przylazło. Ja trzy, cztery razy wyższy, a on zachowywał się jak gdyby nigdy nic, bez kompleksów. Miał zupełnie upośledzony ośrodek strachu.
A ty na luzaku?
No tak, pingwinów nie trzeba się bać. Gorzej bywa z uchatkami. To zwierzęta przypominające foki, ale jednak inne, mają dłuższe płetwy i potrafią trochę na nich przebiec. Generalnie też niezbyt agresywne, ale jak na przykład przeskakujesz przez duży kamień, a okazuje się, że leży za nim uchatka i próbuje cię ugryźć, to bywa nerwowo. Jak jest ich kilka czy kilkanaście, to wystarczy odbiec 10m i cię nie dogoni. Ale bywało, że na plaży leżało 200 uchatek. Wtedy nie uciekniesz, bo gdzie nie podbiegniesz czeka kolejna. Kijem też nie postraszysz, bo uchatki traktują to jak zaproszenie do awantury. Jest inny sposób. Jak uchatka do ciebie wystartuje, a ty gwałtownym ruchem zrobisz to samo, to ona myśli, że jesteś większą uchatką i się cofa. Akcja – reakcja. Ale w różnych miejscach na świecie zwierzęta różnie reagują.
To znaczy?
Jakoś rok temu odezwał się do mnie kolega organizujący wycieczki i mówi: zrezygnował nam turysta, mam miejsce na wypad nad Bajkał, wybierz się z nami? Plan był taki, że będziemy śmigać wodolotem po zamarzniętym Bajkale. Jedną z atrakcji było zobaczenie i fotografowanie dziko żyjących fok. Kolega zaczął mi opowiadać, że trzeba przebrać się na biało, skradać się i tak dalej, a ja tego słuchałem i myślałem sobie: o czym ty mówisz, człowieku? Bez sensu… Po półtorarocznym pobycie na Antarktyce mój stereotyp relacji foka – człowiek był zupełnie inny. Chcesz to podchodzisz myślałem, po co się skradać. A okazało się, że nad Bajkałem jest inaczej. Jak bajkalskie foki widzą ludzi, to wieją. Boją się, bo ludzie od zawsze na nie polują. Niby niemal te same zwierzęta, ale w innych miejscach zupełnie inaczej się zachowują. To pokazuje, że relacje człowiek – zwierze są bardzo uwarunkowane tym, czy mówimy o miejscu, w którym ludzi nie ma czy terenach zamieszkałych.
A co z wielorybami? Wspominałeś o nich.
W Polskiej Stacji robiliśmy sobie latem zawody. Przy wyjściu na dwór wisiała tabelka z naszymi nazwiskami i zapisywaliśmy tam sobie, ile wielorybów wypatrzyliśmy na „podwórku” tzn. w zatoce. Lubiłem spotkania z płetwalami karłowatymi. Cwaniaki nie dość że się nie boją, to jeszcze są ciekawskie. Kiedyś podpłynęliśmy do nich pontonem. Gdy słyszą silnik, nie uciekają, a podpływają. Kiedy byliśmy już blisko nich i wyłączyliśmy silnik, a one sprawdzały, czym jesteśmy, pływały naokoło nas, ocierały się o ponton.
Wieloryby?
Tak, ale spokojnie, karłowate. Mają raptem sześć-siedem metrów długości. Zwierzaki nie stanowiły zagrożenia, stresogenna była pogoda. Czasem tak padało i wiało przez trzy dni non stop, że nie dało się wyjść do kibla.
Mieliście go na zewnątrz?!
Tak, za chatką. Trzeba było siłować się z drzwiami, potem – jak już udało się wyjść – to nie można było ich zamknąć bo niesiony wiatrem śnieg zaklejał framugę
No właśnie – mała chatka, a w niej ty i obca osoba. Wróćmy do tego.
Byliśmy tam w dwie osoby dla bezpieczeństwa. Potkniesz się i złamiesz nogę albo uderzysz głową w kamień i jest po tobie, nikt cię nie znajdzie jeśli nie będzie drugiej osoby. Chociaż powiem ci, że z samą pracą pewnie bym sobie poradził w pojedynkę. Miałem już za sobą rok w głównej bazie. Po tym czasie wolałem swoje towarzystwo zamiast nowej nieznanej osoby.
Kto to był?
Osoba wyznaczona przez szefów projektu.
Konkret?
Nie będzie konkretów. Relacji międzyludzkich nie mogę poruszać. Widzisz, tam panuje niepisana zasada której przestrzegamy, mówi ona, że co na wyspie, zostaje na wyspie. Wiesz, ludzie są tam w różnych kondycjach psychicznych, różnie się zachowują. Ale o sobie mogę opowiadać, spoko. Miałem o tyle łatwiej, że wychowywałem się w leśniczówce, za oknem widziałem jakiś strumień, las, z niego wychodziły sarny czy dziki. Więc przez pierwsze sześć lat życia praktycznie nie miałem kontaktu z obcymi osobami. Byli tylko rodzice, cztery lata młodszy brat, czyli z mojej ówczesnej perspektywy nie był najlepszym kompanem, no i przyroda.
Okej, byłeś na lodowej wyspie, praktycznie bez prądu, łączności ze światem, za to z pingwinami, uchatkami i jeszcze jedną osobą Co robiłeś po pracy?
Jak byłem po pracy, to szedłem na spacer, brałem koc, siadałem na nim i patrzyłem sobie na pingwiny. Bo co innego robić? Ale ile możesz patrzeć na pingwiny, jeśli gapisz się na nie od 100 dni? Dalej, pierwsza wichura – fajnie, emocje. Ale kolejne nie robią już wrażenia. To powszednieje. Dlatego na początku, gdy zacząłem robić pokazy zdjęć z Antarktyki, dziwiłem się, że ludzie tak żywiołowo reagują, że tak ich coś ciekawi. Zapominałem, że mi to po prostu spowszedniało. W Polsce pingwina możesz zobaczyć na zdjęciu, a nie ważyć mu jaja i przy okazji być przez niego obijanym. Raz dziennie włączaliśmy prąd, żeby naładować generator, wtedy mogłem podładować sobie laptopa. Generalnie poza pracą leżałem, korzystałem z kompa, dopóki nie wyładowała się bateria i czytałem książki. Alternatyw nieco mniej niż w Warszawie… Tam nie zadecydujesz, że za kwadrans wychodzisz do kina, bo na pewno coś grają. Albo, że pojedziesz do knajpy na burgera czy na piwo. Tam siedzisz. Po prostu siedzisz. Najgorzej, jak była zła pogoda. Wtedy życie rzeczywiście było monotonne. W pełnym tego słowa znaczeniu. Pod koniec pobytu miałem dość, chciałem wracać do tłumu nieznanych ludzi. W pewnym momencie przestaje cię to wszystko bawić. Pół roku czy rok można wytrzymać bez większych problemów, ale potem jest to już jest równia pochyła. Jedziesz tam po coś fajnego, ale z czasem nie myślisz o tym co cię otacza, tylko o tym co tracisz, nie będąc w Polsce, u siebie. Ja przez większość czasu sobie z tym radziłem, być może też przez tak, a nie inaczej spędzone dzieciństwo. Ale pod koniec nic mnie już nie cieszyło, chciałem wracać do ludzi, do tego doszły problemy ze zdrowiem. Nienawidzę być chory, a tam dostałem zapalenia płuc i zabrali mnie z powrotem do stacji, żebym wyzdrowiał.
Jak z tego lodowego pustkowia wróciłeś do stacji, to nie ciągnęło cię, żeby wrócić do normalnego życia, do kraju?
Ciągnęło, ale jak tylko wyzdrowiałem wywieźli mnie znowu do tej zatoki gdzie dalej miałem liczyć zwierzaki. Po zakończeniu całej misji mogłem wrócić do Polski dosyć szybko, dopłynąć statkiem do Ameryki i wrócić samolotem. Trochę mnie ta wizja ciągnęła, ale udałem się na podróż po Ameryce Południowej. W pierwotnych planach miałem być rok na Antarktyce, a później trzy miesiące podróżować po Ameryce, a skończyło się na tym, że w pierwszy miejscu byłem półtora, a w drugim pół roku. Dwa lata poza domem. Lubię wyjazd do Ameryki, ale nie lubię o nim opowiadać. Nie robię z niego pokazów. Bo to była podróż, taka, no wiesz, pocztówkowa. Bez jakiejś głębszej myśli przewodniej. Ale poszwendałem się, było fajnie. Tak fajnie że dwa razy zmieniałem datę swojego lotu powrotnego na późniejszą, a ostatecznie ją o kilka dni cofnąłem, bo bardzo mnie już ciągnęło do Polski. W dniu powrotu Legia grała w Lidze Europy ze Spartakiem. Bezpośrednio z lotniska pojechałem na stadion na mecz. Wbiegłem na trybuny po bramce Rado. Kolejnego dnia pojechałem do rodziców.
Jak wyglądało twoje życie w Polsce po dwuletniej nieobecności?
Popracowałem tu i tam, ale jakoś po roku zacząłem sobie myśleć: a może by gdzieś pojechać… Którymś razem znajomi wyciągnęli mnie na jakąś imprezę do klubu na Nowym Świecie, a że jestem mało klubowy, to zostawiłem znajomych i siedziałem na parapecie, na zewnątrz. Nie piłem alko, ale paliłem szlugi i gadałem z ludźmi, którzy co i raz wchodzili i wychodzili. I tak rozmawiałem sobie z właśnie poznaną dziewczyną o podróżach, ona zaczęła temat, ja trochę opowiedziałem o sobie i wypaliła:
– Musisz jechać do Sudanu!
– Jakiego Sudanu?!
– Południowego!
– Po co?
– Do mojej koleżanki. Do pracy.
– Jakiej pracy?
– Nie wiem
– Ale cokolwiek? Do jakiej pracy?
– Nie wiem.
To była trzecia czy czwarta nad ranem, uznałem, że to typowe nocne Polaków rozmowy i kompletnie o tym zapomniałem. Parę dni później ta dziewczyna znalazła mnie na fejsie i napisała: “Wysłałeś CV?”. Wtedy dostałem namiar, ale nadal nie wiedziałem, co to za praca. Mój list motywacyjny brzmiał mniej więcej tak: “Dzień dobry, nazywam się Piotr Horzela. Jestem leśnikiem, niedawno pracowałem przez półtora roku w Polskiej Stacji Badawczej na Antarktyce, w załączniku wysyłam CV. Piszę do Was z polecenia tej i tej dziewczyny, ale nie mam pojęcia do jakiej pracy aplikuję, więc dajcie znać nieco więcej.” Koniec. I faktycznie dali znać nieco więcej. (śmiech)
Doszło do konkretów?
Tak, odbyliśmy trzy rozmowy kwalifikacyjne, a miesiąc później pojechałem do roboty. Zakładałem tam firmę zajmującą się produkowaniem betonowych elementów i importowaniem tego co dało się sprzedać na lokalnym rynku. Ale dobra, lądowanie. Kiedy Lotnisko Modlin zostało oddane do użytku i zauważono tam jakieś spękanie na pasie startowym, od razu je zamknęli i wstrzymali loty. Otóż tam na lotnisku masz same spękania. Zaczynało się mocno egzotycznie.
Ale zacznijmy może od kilku słów o historii Sudanu Południowego. W 2005 roku skończyła się wojna z Północą, od tego roku Południe weszło w taki 5 letni okres przejściowy, w 2011 roku powstało najmłodsze państwo świata – wspomniany Sudan Południowy. Okres przejściowy polegał na tym, że Sudańczycy z południa z pomocą zachodu mieli wymyślić sposób na funkcjonowanie kraju, stworzyć ministerstwa, wszystko. Tam nie było praktycznie żadnych struktur Dżuba w 2004 roku, przyszła stolica liczyła ok 80 000 ludzi, czyli tyle co takie Siedlce. A przed 2005 rokiem cały kraj był ogarnięty 50-letnią wojną domową, z raptem krótką przerwą. Ta wojna toczyła się między Południem zamieszkałym przez czarne grupy etniczne, a Północą gdzie przeważali Arabowie, którzy od zawsze wyzyskiwali tych z południa, nie rozwijali ich regionu, miast. Czyli jeszcze raz: do 2005 roku się biją, później do 2011 przechodzą transformację i powstaje tam państwo, a w 2012 ląduję tam ja. W stolicy to nie było już tylko 80 000, a kilkaset tysięcy ludzi. Kraj był świeży, jeszcze wiele brakowało, żeby nazwać go normalnie funkcjonującym państwem. W ogóle to wiesz, że oni mają tam tyle ropy, że w 30 lat można byłoby tam zrobić drugi Dubaj. Ale na to się oczywiście nie zanosi. Generalnie Sudańczycy zupełnie inaczej postrzegają świat niż człowiek zachodni. Na przykład każde małżeństwo jest tak naprawdę kontraktem opisanym konkretną ilością krów. Czy jesteś ministrem czy biednym pasterzem, jeśli chcesz zawrzeć małżeństwo musisz zapłacić krowami. Jasne, że minister i tak da kasę, ale kontrakt jest zapisany na liczbę krów. Takie przykłady odmienności mógłbym wyliczać godzinami. Ja w żadnym kraju, w jakim byłem, nie spotkałem się z tak różnym od naszego światem.
A jak postrzegają tam białych ludzi?
Bardzo ok, traktują nas jako szansę na rozwijanie kraju. Myślą, że człowiek zachodni przynosi im nowe technologie, tworzy nowe miejsca pracy, więc postrzegają nas dobrze, bo będzie jak zarobić na życie. Nie pamiętają ery kolonializmu. Nie proszą o kasę na ulicach, nic takiego. Chociaż… czasem wyciągają ręce i mówią: daj mi coś. Na przykład wojsko na posterunkach przydrożnych. Dasz takim w odpowiedzi dziesięć albo sto dolarów myśląc że proszą o łapówkę, to się obrażą. Na zasadzie: co ty sobie myślisz, nie jesteśmy sprzedajni, spieprzaj stąd z tymi swoimi pieniędzmi. Otóż kiedy mówią “daj mi coś”, zwykle chcą dostać butelkę wody czy papierosa, nie kasę. Dokładnie tak samo traktują swoich. To nie kwestia koloru skóry. Chociaż czekaj, było takie jedno miejsce w starym centrum stolicy gdzie dzieci i pijacy podchodzili i prosili o kasę. To przychodzi wraz z nami, wraz z zachodem. W 99% kraju nie ma czegoś takiego. Gdy ktoś prosi o kasę, to niezależnie od tego w jakiej części świata ma to miejsce to zwykle uśmiecham się i odpowiadam: never czy tam „nigdy”. Bo jak powiesz, że „nie”, to zaczynają się dyskusje, nalegania, a „nigdy” zwykle zaskakuje i ludzie odpuszczają. Kiedyś…
Śmiało, opowiadaj.
Kiedyś pojechaliśmy w góry, do Parku Narodowego Gór „Imatong”. Dojechaliśmy do ostatniej wsi gdzie kończyła się droga. Wśród lokalnych mieszkańców znaleźliśmy przewodnika. Rocznie do tego Parku docierało 80 turystów. Przewodnicy prowadzą ich na najwyższą górę i z powrotem. Prosta, niemal zawsze ta sama trasa, bez zbaczania w inne miejsca. Taka nasza zachodnia specyfika. Nie ważne, że inne miejsca bywają fajniejsze, trzeba wejść na najwyższą górę, odhaczyć i do domu. Część z nas już była na tej górze, więc tym razem uparliśmy się, żeby przewodnik pokazał nam jakąś boczną trasę. Słyszeliśmy że gdzieś w tych górach powinna być plantacja herbaty, porzucona przez Norwegów w 1983 roku, z powodu wojny domowej. Nasz przewodnik ani jego znajomi też tam nie chodzili nie widzieli sensu tam łazić. Namówiliśmy go i ruszyliśmy w tamtym kierunku. Po kilku godzinach spotkaliśmy grupkę dzieci przy małej osadzie. Na co dzień dzieci z Sudanu na widok białych, w miejscach gdzie dociera edukacja, krzyczą do nich: “good morning”, “how are you?” i zbijają piątki. A tamte dzieci bały się do nas podejść. Pół godziny im zajęło, zanim kroczek po kroczku, zachęcane uśmiechami i gestami, podeszły do nas. Nie wiedzieliśmy, czemu tak jest. Dopiero wtedy Daniel, nasz przewodnik, wytłumaczył nam, że białych w tych okolicach nie było od wczesnych lat osiemdziesiątych. Czyli kiedy spotkaliśmy te dzieciaki, one pierwszy raz w życiu widziały białą gębę. Wiesz, książek nie masz, telewizji nie masz, siedzisz na jakiejś górze i cały twój świat to ta góra. Słyszałeś pewnie od starszych, że ktoś taki, jak biały człowiek jest, ale co innego słyszeć, a co innego zobaczyć. Także są miejsca na ziemi gdzie znajomość świata prawie nie wykracza poza horyzont.
A jak się z nimi współpracowało?
Bywało trudno. Poleciłeś Sudańczykowi, żeby przeniósł gdzieś betonową płytę, potem patrzysz i okazuje się, że jest pęknięta. A oni nie czują się winni. “Powiedziałeś: przenieś, a nie: przenieś i nie połam”. Albo robisz dach z niebieskiej blachy. Lokalne chłopaki ją kładą, ale okazuje się, że trochę jej brakuje. Dajesz im kasę, żeby kupili i dokończyli pracę. Potem przyjeżdżasz, sprawdzasz i pytasz ich:
– Co z tym dachem jest nie tak?
– Nic.
– Jak to nic?
– A co ma być?
– No, przyjrzyjmy się.
– Może chodzi o to, że tam jest nierówno?
– Nie.
– Hm, chodzi o tamtą krzywo dociętą blachę? – naprowadzali mnie tak na kolejne niedopatrzenia z ich strony.(śmiech)
– Też nie.
– To o co chodzi?
– O to, że na środku niebieskiego dachu wyłożyliście czerwoną blachę.
Na tym przykładzie można się szybko zorientować że u nich nasze poczucie estetyki nie istnieje. U nas musi być ładnie, równo, w tym samym kolorze. A tam po prostu ma spełniać swoją rolę. Dach jest po to by na głowę nie padało, a co to za różnica czy jest w jednym kolorze czy w trzech? I to nie jest z ich strony złośliwość, niedbałość. Oni po prostu myślą w innych kategoriach, niż my. Tyle.
Z różnymi tego typu sytuacjami spotykałem się dzień w dzień. Na przykład rozmawiam z jakimś Sudańczykiem i, co naturalne, mrugam okiem. A on nagle krzyczy i pokazuje palcem na twoje oko. Pyta:
– Co zrobiłeś? Co to było?
– To? – i mrugam znowu.
A on znowu krzyczy, śmieje się i pokazuje palcem. I po 6 miesiącach w kraju nagle odkrywam że oni nie „puszczają oka”. Czas też postrzegają zupełnie inaczej…
Szczęśliwi czasu nie liczą?
Może raczej – głodni czasu nie liczą. Kiedyś jeden chłopak, który był po studiach w Anglii, więc poznał nieco dalszy świat, niż Sudan Południowy, polecił mi do pracy czwórkę swoich kuzynów. Umówiłem się z nimi: pracujecie od 8 do 13, wtedy macie przerwę na lunch i po godzinie wracacie do pracy. Następnego dnia zaczęli, a raczej mieli zacząć pracę. Przyjeżdżam o 11, a ich nie ma. Poczekałem dwie godziny, przychodzą. Idą uśmiechnięci, jak gdyby nigdy nic. Mówię im: panowie, umawialiśmy się, że pracujecie do 13 i co? Pouśmiechali się, poszli do roboty. Przyjeżdżam następnego dnia o 11, znowu ich nie ma. Przychodzą o 13, znów z uśmiechem na ustach. Oni zadowoleni – ja nie, terminy się sypią. No i co? Nie chce im się pracować? – myślałem, a wcale nie o to chodziło. Dopiero po czasie dowiedziałem się, i to nie od nich, a od tego kuzyna, że oni jedzą jeden posiłek dziennie i jedzą go wtedy, kiedy są głodni. Wstają i nie jedzą śniadania, tylko czekają aż zrobią się głodni, co przypada na około 11 i idą jeść. Proste. I widzisz, na tym przykładzie można fajnie pokazać, że oni nie kumają naszego a my ich świata. Żyją z przekonaniem, że dla mnie, tak jak dla nich, oczywiste jest, że jak jestem głodny, to rzucam pracę i idę zjeść. I nie będą mi tłumaczyć, dlaczego tak robią, bo to dla nich oczywista oczywistość. Tylko że alternatywna do mojej, o czym nie wiedzą. Bo niby skąd mają wiedzieć? Ja nie wiedziałem że tak mają mimo że jestem z tego naszego mądrego świata.
Pokażę ci trochę zdjęć. O, spójrz na tę dziewczynkę.
Zbierała sobie kamyczki, a jak przechodził jakiś piesek, rzucała mu w główkę. Jak trafiła – dorośli bili brawo. To inny świat. Tam nie prowadzisz psa na spacer na sznurku. Co najwyżej prowadzisz kozę na sznurku, bo z nią da się coś zrobić. Tzn. kozy się je. A pies zeżre coś i ucieknie. Jest bezużyteczny.
Blizny to też ciekawa sprawa. Każda grupa etniczna ma inaczej pocięte twarze. A tych grup jest ponad 60.
Robią to każdemu?
Kiedyś pewnie tak, teraz z miastach już nie, ale na prowincji ta tradycja dalej jest obecna. Upraszczając, robią nacięcia momencie wejścia młodych w dorosłość.
Jak to robią?
Kładą delikwenta czy delikwentkę na ziemię, kolanem przyciskają klatkę piersiową i tną. Nuerowie opowiadali mi, że tną tak głęboko, że kiedy po wojnie znajdowano czaszki, mogli czasem rozpoznać, do którego plemienia należała ofiara. Cięcia były tak głębokie, że zostawały krechy na kościach. Poza prostymi cięciami jest jeszcze jedna technika. Wbijasz igłę pod skórę, podnosisz i przycinasz żyletką. W ten sposób robi się blizny w kształcie kropek. I to wszystko robi się naraz, nie że siedem dzisiaj, pięć za tydzień… Wszystko na raz. Np. całą twarz i plecy. Szyllukowie, inna grupa etniczna, mają inny patent. Nie tną, a naciągają skórę i wiążą żyłką, nitką, czy innym łykiem by się odkształciła. Jak długo utrzymasz taki stan to tak zostanie. Też chciałem sobie takie kropki zrobić.
To szalone, masochizm.
E tam. Chciałem zobaczyć, co to dla nich znaczy. Jaki ból muszą przejść ci ludzie.
Byłeś na to gotów?
Nie wiem, cała operacja nie doszła do skutku. Ale chyba tak. Oczywiście nacięcia miały być nie na twarzy tylko pod łopatką. W niewidocznym miejscu. Blizny na białym ciele wyglądają dużo gorzej niż na czarnym, poza tym to nie miał być popis tylko test na samym sobie.
I ostatecznie wróciłeś z niczym.
Nie powiedziałbym. Przywiozłem ze sobą pierwotniaki w żołądku. Złapałem to z wody. Czasem piłem tamtejszą niezbyt czystą wodę, jadłem owoce w niej myte i… piłem alkohol ze starszyzną. Ich lokalny ok 2-3% alkohol jest tak klarowny, że jak zanurzysz palec, to go nie widać. Wygląda jak pomyje. To sfermentowane proso. Jak siedziałem ze starszyzną i dostawałem czarkę tego alko to nie było możliwości się wyłgać. Co niby miałem powiedzieć? Że nie mogę, że nie chcę albo weźcie mi to przegotujcie bo bakterie. To by było marne. Po prostu się siedzi, pije, rozmawia.
Pewnie miałeś podejście, że skoro oni to piją i żyją, to z tobą nie będzie gorzej.
Dokładnie. Wiedziałem że jest pewne ryzyko ale… Poza tym przebywając tam tyle czasu i tak i tak nie da się uniknąć chorób.
Czyli spodziewałeś się, że wrócisz z chorobami.
Tak, miałem tego świadomość. W Sudanie zaś przechodziłem malarię, akurat trafił mi się dość łatwy do wyleczenia szczep. Powiem ci, że wolę mieć malarię, taką jaką miałem, niż grypę w Polsce. Bo malarię zaczynasz leczyć i po trzech dniach jest okej. A z grypą męczysz się tygodniami, smarczesz, kaszlesz…
Jak pozbyłeś się malarii?
W Dżubie, w aptekach są dostępne leki. Kosztują równowartość 12 zł. Bierzesz rano i wieczorem przez trzy dni i zwykle masz malarię z głowy.
Brzmi podejrzanie łatwo i bezpiecznie.
Tak, ale mówię tylko o szczepie, który ja miałem. On był łatwy do wyleczenia. Żebyśmy się zrozumieli – nie chcę powiedzieć, że malaria to niegroźna choroba, niektóre szczepy są trudne do wyleczenia, a każda nieleczona, jest śmiertelna. Rocznie, na świecie umiera na nią aż kilkaset tysięcy osób, ale głównie dlatego, że chorzy i ich rodziny nie wiedzą, że mogą to leczyć. W Sudanie poznałem ludzi, którzy mimo iż mieszkają 10 km od apteki nie kupują leków, mimo że ich wartość jest równa cenie woreczka orzeszków wielkości pięści, bo po prostu nie wiedzą o istnieniu takich lekarstw.
Mówiłeś, że piłeś alkohol ze starszyzną. W takim razie, Sudańczycy to otwarci ludzie?
Bardzo. Otwarci, ale też podejrzliwi. Wiesz, jednak przez 50 lat się tłukli, muszą być podejrzliwi w stosunku do nowych, szczególnie gdy zobaczą aparat fotograficzny. Ale wystarczy, że wytłumaczysz, kim jesteś, uśmiechniesz się siedem razy, zbijesz piątkę i będzie w porządku. Ja nigdy nie wyciągałem od razu aparatu. Mijało trochę czasu, nim zacząłem robić zdjęcia. Po fotach, które tu widzisz pewnie tego nie widać, ale to często długo wypracowywane zdjęcia. Trudno zrobić dobre foto bo najpierw musisz dostać przyzwolenie na fotografowanie, a później jeszcze ludzie muszą się oswoić z twoim aparatem, bez tego pozują, usztywniają się.
Czytałem o patencie polegającym na tym, że kiedy fotograf udaje się w tego typu miejsce, do ludzi, którzy przedmiotów typu aparat nigdy nie widzieli, a już na pewno nie mają własnych, to przez pierwsze dni robi zdjęcia nie wkładając karty pamięci. Łazi od rana do wieczora niby pstrykając zdjęcia, aż tamtejsi ludzie się przyzwyczają. Kiedy po trzech – czterech dniach przestaną nienaturalnie pozować, wkłada kartę pamięci i robi swoje.
No widzisz, dobre, nie słyszałem o tym. A propos patentów, pojechałem pewnego razu kawałek pod Dżubę i trafiłem przez przypadek na koszary. Oczywiście mnie zatrzymano i zaczęto wypytywać, co tam robię. Powiedziałem, że przyjechałem, bo jestem turystą, ale nie zrozumieli o co mi chodzi. Tłumaczyłem i tłumaczyłem. Nie podziałało więc zagrałem inaczej, powiedziałem, że chcę zobaczyć miejsca, w których był mój dziadek, czyli ktoś starszy z mojego plemienia. To był kit, oparłem go na tym, że w latach trzydziestych Polak, Kazimierz Nowak podróżował przez Sudan. Produkowałem się i produkowałem. Nie podziałało. Przychodzi kolejny, wyższy rangą żołnierz i wszystko zaczyna się od nowa – jego też nie przekonałem. Kolejny wchodzi, zaczyna mnie szturchać, też nie dał dał się przekonać. I kolejny. I kolejny. W końcu przyszedł jakiś ich ober-żołnierz, ubrany w arabską koszulę. No to znów się produkuję, tłumaczę, że dziadek, że ktoś z mojego plemienia tracę już wiarę w powodzenie… A on:
– Turystą jesteś, tak?
– No tak.
– A, to spoko, chodź, ten i ten pójdą z tobą i przeprowadzą cię przez kolejne posterunki żebyś nie musiał się już tłumaczyć.
Okazało się, że był jedynym z tej całej gromadki który znał pojęcie turystyki. Dla reszty moje gadanie było bez sensu. Oni nie rozumieją, po co mieliby gdzieś jechać tylko po to, żeby gdzieś jechać. Bez celu. Przecież w tym czasie można siedzieć. Jak masz za dużo hajsu, to kup żonę. Bo po co gdziekolwiek jechać i marnować energię, pieniądze?
I to jest świetne pytanie, właśnie do ciebie.
Oj, to skomplikowane. Jak lata temu jechał przez Amerykę Południową to miałem plan. Wiedziałem co chcę zobaczyć, którędy jechać i tak dalej. Postanowiłem sobie, że przejadę Argentynę drogą nr 40, która prowadzi przez jej całą długość wzdłuż Andów, to jakieś 5 000 kilometrów. Już w trakcie tego przejazdu męczyło mnie to, że trzymam się tego mojego planu. Choć sam go sobie wyznaczyłem. Przez plan nie mogłem sobie odbić, a jeśli już, to maksymalnie na trzy dni i trzeba było wracać na trasę by zdążyć przed powrotem. Wtedy planowanie, liczenie kilometrów, autostopów, czegokolwiek definitywnie mi przeszło. Nie lubię fakultatywnych wycieczek, na których wszyscy ci mówią: musisz zobaczyć tę lagunę! Gówno muszę, nic nie muszę i tak wszystkiego nigdy nie zobaczę. Wolę sobie posiedzieć w miejscu, pogadać z ludźmi.
Teraz to jest cel twoich podróży?
Tak. Widzisz, jadąc na Antarktykę jechałem po nieznane, po przyrodę, a dodatkowo chciałem się sprawdzić, przetestować na trudne warunki, zobaczyć jak się zachowam. Wyobraź sobie, że nie mam prawie żadnych zdjęć ludzi z tego wyjazdu. Sobie nie robiłem, innym ludziom też nie pstrykałem, mam same zdjęcia przyrody. Do Ameryki Południowej jechałem po przestrzeń, kilometry, wykonać ten wspomniany plan, a w końcu nauczyłem się tam nie robić planów. A do Sudanu Południowego pojechałem już dla ludzi, o czym świadczą zdjęcia z karty pamięci. Prawie w ogóle nie było na niej krajobrazów. Same zdjęcia ludzi. Z grubsza obrazuje to, jak teraz podchodzę do podróżowania. Nie jeżdżę, aby zobaczyć coś widniejącego wśród najpopularniejszych zdjęć z danego kraju w google grafika. Jeżdżę, aby usiąść na krawężniku. Patrzeć, co robią miejscowi ludzie, rozmawiać z nimi. Nie szukam historii. Wystarczy się znaleźć w danym miejscu i czekać, a historie zaczną do ciebie przychodzić. Dlatego zaliczanie kolejnych miejsc na mapie mnie nie jara, co mi z tego? Poza tym uważam, że powroty do odwiedzonych miejsc to świetna sprawa. Na przykład w Sudanie byłem trzy lata temu, a za pięć lat tam będzie zupełnie, ale to zupełnie inaczej. Dużo chętniej tam wrócę, niż “zaliczę” kolejny kraj. Byłem w wielu krajach, ale nie mam pojęcia, w ilu. Nigdy nie policzyłem. Powaga. Ale jak już o odhaczaniu kolejnych krajów wspomniałem, to raz dosłownie tylko “zaliczyłem” pewne miejsce.
O czym mówisz?
O Antarktydzie. Byłem na niej przez jakieś siedem minut. Gdy skończyłem swoje kontrakty w Antarktyce i czekałem w bazie na transport do Ameryki Południowej przypłynął do nas w odwiedziny polski jacht. Celem załogi było dopłynięcie koła podbiegunowego, czyli kierowali się jeszcze dalej na południe. Spytałem, czy mogę się z nimi zabrać. Kapitan się zgodził. Popłynąłem z nimi i wtedy dopiero dotarłem na Antarktydę.
Czemu tylko siedem minut?
A na co tam było stać? (śmiech) Dopłynęliśmy, wyszliśmy na ląd i tyle zabawy. Z jednej strony lód z drugiej woda, możesz stać i patrzeć dookoła, nic więcej. Popatrzyłem tak siedem minut i co? Można płynąć dalej.
Kiedy już wróciłeś do Polski po obu tych podróżach, zostały ci jakieś zachowania po spotykanych ludziach?
Jasne. Do tego stopnia, że ludzie w Polsce patrzyli się na mnie, jak na idiotę. Na początku potrafiłem iść ulicą uśmiechać się do nieznajomych i z automatu wyciągnąć rękę, żeby zbić piątkę z nieznaną osobą. Szybko się oduczyłem tych piątek, ale uśmiecham się nadal jak widzę okazję, głównie do starszych ludzi. Widzisz w Sudanie Południowym często zdarzało mi się zbijać te piątki z nieznajomymi po drodze do sklepu, oni tak czasem robią. U nas po takich zachowaniach jesteś traktowany jak dziwak. Co więcej – uśmiechniesz się do kogoś i słyszysz: “masz jakiś problem?”.
No właśnie, masz? (śmiech)
W zasadzie wtedy miałem! (śmiech) Podróżowanie nigdy nie było moim pomysłem na życie. Kilka razy wyjeżdżałem i wracałem do Polski. I za każdym razem nie za bardzo wiedziałem, co w tej naszej Polsce robić. Przyjeżdżałem, łapałem się jakiejś pracy do kolejnego wyjazdu. I tak w kółko. Chciałem znaleźć sposób na spędzanie czasu w kraju po powrotach z podróży. Tak, żebym mógł z tego sposobu żyć, bym był sam sobie szefem i żeby komponowało mi się to z kolejnymi wyjazdami. Coś się w głowie tliło. Cegiełkę dołożyła moja wychowawczyni ze szkoły średniej, gdy zaprosiła mnie do szkoły, żebym opowiedział licealistom o swoich podróżach. W miarę się przygotowałem i po spotkaniu kilkoro młodych się do mnie odezwało. Ale nie pytali, ile wazy jajo pingwina albo jaka była temperatura w Sudanie, tylko przedstawiali swoje wątpliwości. Na przykład mówili, że chcieliby studiować za granicą, ale ojciec mówi: “gdzie będziesz jechał, jesteś za głupi”. Albo, że chcą tańczyć, a rodzice pchają ich na medycynę. Krótko mówiąc – moja pogadanka pokazała, że można żyć po swojemu. To dało mi myślenia. Że oprócz tego, czym różni się Antarktyda, Antarktyka i Arktyka, ważne dla innych mogą być refleksje wyciągane przeze mnie z podróży i moje opowieści mogą być dla kogoś przykładem życia zgodnego z zainteresowaniami.
I tak narodził się pomysł?
Tak, to była jedna z cegiełek które złożyły się na to że teraz żyję z opowiadania i jeżdżenia. Wyobraź sobie, że kiedy sześć-siedem lat temu po powrocie z Antarktyki miałem pierwszy pokaz, prawie porzygałem się ze stresu. Z tej pierwszej prezentacji większości nie pamiętam. Bo widzisz, mogłem opowiedzieć swoją przygodę w ciekawy sposób jednej czy dwóm nieznanym osobom, ale trzydziestu już nie. Stwierdziłem, że muszę to przezwyciężyć i bez stresu przemawiać nawet do tysiąca czy pięciu tysięcy osób. To było logiczne, że skoro mogę mówić do jednej to i do wielu powinno się dać. Zacząłem testować, a dokładniej to praktykować. Przedstawiałem swoją prezentacje o Antarktyce wszędzie gdzie się dało. W knajpach, na festiwalach, w przedszkolach, liceach, więzieniach. Przed różnymi grupami ludzi. Zauważyłem, że idzie mi to coraz zgrabniej, że ludzie nie ziewają, a ja nie popadam w rutynę. Założyłem firmę i od dwóch lat tak działam. Jeżdżę i przedstawiam swoje prezentacje w całej Polsce. To moja praca. W lutym i marcu, liczyłem ostatnio, zrobiłem jakieś 50 powtórzeń w 23 dni.
Nie nudzi cię to? Opowiadanie tej samej historii dziesiąty raz?
Nie, w ogóle. Pytałem znajomych, którzy widzieli moje prezentacje po kilka razy, czy widać rutynę. W ogóle. Oczywiście, mam dni, kiedy mi się nie chce. Znowu ten plik na komputerze, znowu ten Sudan Południowy czy pingwiny. Ale mija mi po pięciu minutach opowieści, kiedy widzę reakcje ludzi. Jeśli np. jakiś dzieciak jest w ciebie wpatrzony jak obrazek i chłonie podawane treści, jeśli dorośli słuchają z zaciekawieniem, reagują na żarty, to chcesz mówić! Czujesz że robisz coś fajnego a przy tym pożytecznego. To napędza. Nawet gdy opowiadam tę samą historię setny raz.
Ale ta osoba słyszy ją po raz pierwszy.
Dokładnie tak. To motywuje, kiedy naprawdę się nie chce. Ale ta praca to nie tylko pokazy, trzeba wszystko sobie jakoś poustawiać by nie tłuc kilometrów bez sensu. Gdy tonę w mailach mam też drugi sposób, wyjątkowo skuteczny ta przypominanie sobie że mam fajną pracę. Myślę: „nie podoba ci się? To sobie to rzuć i zatrudnij się w korpo! Pracuj od tej do tej godziny, przy tym biurku, wypełnij te wszystkie tabelki”. Działa błyskawicznie. Nie mam na co narzekać.
Potrafisz spojrzeć na swoje życie z innej perspektywy.
Odnośnie perspektyw. Wyobraź sobie: W Sudanie siedzi sobie facet pod drzewem. Na głowie dziurawy kapelusz, nogi bose, dłubie sobie patykiem w ziemi. I teraz wyobraź sobie takiego samego człowieka pod Pałacem Kultury i Nauki. W Polsce taki ktoś, odbierany jako lump, pijak, kojarzy się źle, wyrzucamy go poza nawias. W najlepszym wypadku powiemy „biedak”. A w Sudanie Południowym? Ten facet od dziecka wie, jak uprawiać orzeszki ziemne. Pracować nie musi, bo ma 10-15 synów którzy karnie wezmą się do pracy jeżeli im każe. Miejsca mają aż nadto, bo Sudan nie jest przeludnionym krajem, a ziemia zwykle należy do społeczności a nie pojedynczej osoby. Woda potrzebna do podlewania roślin jest, do Nilu ma raptem 10 kilometrów. Rynek zbytu jest bo pod nosem wyrosło milionowe miasto. Dlaczego więc facet mając wszystko co potrzebne, by nie być biednym – tzn. zarabiać hajs i mieć ładny nowy kapelusz – siedzi sobie boso pod drzewem? No widzisz, bo on nie ma potrzeby posiadania. My mamy. Kupujemy 120-metrowe mieszkania, chociaż wystarczy nam 30, bo przecież tyle pracujemy, że tam tylko śpimy. Ty i ja mamy nowe telefony. Sprawne, działające, z różnymi cudacznymi opcjami. Za 2 lata nie będziemy ich mieli, bo będą już stare, kupimy nowe. On by się tym nie przejmował, chodzi o to, żeby być, nie mieć. Może brzmi jak banał ale… Facet siedzi, myśli, rozmawia z rodziną a kapelusz? Daje cień? Daje, a że ma dziurę czy dwie?
I z takiego innego świata wracam do Polski, zarobiony jestem. Mam odłożone pieniądze, spokojnie wystarczy mi, żeby pożyć sobie trochę nie pracując. No więc tak robię, czytam książki, patrzę w sufit jak mam ochotę. Kiedy spotykałem się ze znajomymi, każdy z nich zadawał to samo pytanie.
– Pracujesz?
– Nie, czytam.
– Ej słuchaj, ziomek szuka kogoś do pracy. Chcesz? Polecę cię?
– Nie, czytam.
Spotykam się z tymi samymi osobami po jakimś czasie.
– Wiesz co, znajoma ma firmę, możesz u niej pracować, tylko zdeklaruj się na chociaż 3 lata.
– Nie, czytam.
I powinienem mieć nalane, ale… robi mi się głupio. Dlatego, że ktoś myśli, że nie pracuję, że jestem leniwy, że przeżeram to, co zarobiłem. I czuję się z tym wszystkim źle, bo ludzie mnie źle ocenią. A Sudańczyk nie czułby się głupio. Sudańczyk miałby to gdzieś. Ceni swój czas, relacje z ludźmi i nikt go za to nie ocenia negatywnie.
Udzieliło ci się od nich i miałeś tak samo?
Nie, przecież jestem stąd. Po trzech miesiącach tego czytania czułem się naprawdę źle. Musiałem iść do roboty. Nie chciałem iść do zwykłej, to musiałem ją sobie wymyślić i tak pracuję do teraz. A mogłem czytać przez te dwa lata, inwestować w siebie, żyć spokojnie. Było mnie na to stać. Chodzi o to, że presja społeczna wywierana na nas, powoduje że nie można wysiąść z jadącego pociągu. Wszyscy nim jedziemy. I nie mogę wysiąść, posiedzieć dwa lata. Przecież nie kraść, nie żebrać, tylko korzystać z wypracowanych oszczędności. Nie cudzych, własnych! No więc zacząłem pracować. Plan był taki by zarabiać X, czyli tyle, ile mi trzeba na spokojne życie, normalne jedzenie, kino, bilet nad morze czy w inne góry. Bez zbędnych wydatków. Szybko doszedłem do tego X. I zamiast na tym poprzestać zacząłem generować większe przychody. Nie poprzestałem na spokojnym X, nie powiedziałem: stop, tyle mi wystarczy, do końca miesiąca odpoczywam. Taki mamy klimat. Dlatego ratuję się od tego, pracując dziewięć miesięcy, a trzy miesiące tylko odpoczywając, podróżując. Bo już wiem, że nie umiem robić tego jednocześnie. A to wynika z tego, że jestem stąd.
Że nie jesteś Sudańczykiem.
Dokładnie. Nie jestem, nie będę. Widzisz, wcale nie mówię, że to co tu mamy jest złe. Po prostu żyjemy inaczej. Za szybko.
ROZMAWIAŁ SAMUEL SZCZYGIELSKI
główne fot. Tatiana Jachyra