Jest rekordzistą pod względem liczby występów w polskiej lidze wśród obcokrajowców, rozegrał 223 mecze. Niezwykle barwna postać nie tylko Widzewa, ale i całej ligi. Serce łódzkiego zespołu, z którym w składzie Widzew dwukrotnie zdobywał mistrzostwo Polski i jako ostatni klub awansował do Ligi Mistrzów. Z Andrzejem Michalczukiem rozmawiamy praktycznie o wszystkim. O wódzie i o Smudzie.
NIE GRAMY W LM PRZEZ PAZERNOŚÄ†
– Ekipa z dawnego, legendarnego Widzewa utrzymuje jeszcze kontakt?
– No jasne. Nie spotykamy się za często, ale regularnie do siebie dzwonimy. Ostatnio rozmawiałem z Boguszem, trochę wcześniej z Siadaczką. Gdy kilka miesięcy temu organizowałem spotkanie, to pojawili się na nim m.in. Gęsior czy Majak. Jest między nami przyjaźń i silna więź z boiska. Tak chyba pozostanie do końca.
– Wspominacie dawne czasy przy czymś mocniejszym?
– Fajnie jest usiąść i porozmawiać o dawnych czasach. Czasem przy piwku, a czasem przy wódce. Te wielkie chwile, dwukrotne zdobycie mistrzostwa Polski czy grę w Lidze Mistrzów, przeżyliśmy wspólnie, wszyscy razem. Jest więc co wspominać. Aż się czasem łezka w oku zakręci.
– Tak silnej drużyny, jak Widzew pokonujący Broendby Kopenhaga, od tamtej pory w Polsce chyba nie mieliśmy.
– A ja uważam, że mieliśmy. No, prawie… Kilka szans pogrzebała Wisła, która miała naprawdę bardzo dobrą ekipę. Zabrakło im jednak tego, co miał tamtejszy Widzew: wielką wolę walki i szczęście. Bo jak inaczej tłumaczyć odpadnięcie z Panathinaikosem? Europa trochę Polsce odjechała, bo w Champions League grają już Ukraińcy, Czesi czy Słowacy. A nam… Wam… A nam już piętnasty rok leci.
– Gdzie tkwi problem?
– Nasze zespoły przed najważniejszymi meczami sprzedają najlepszych piłkarzy. Polskich zawodników bardzo też ciągnie na zachód, chcą więcej zarabiać. W ich miejsce przyjeżdżają więc obcokrajowcy – albo z Brazylii, albo z Afryki. Dopiero ostatnio zaczęło pojawiać się więcej zawodników z pobliskich państw. Dobrze, gdy w zespole są cudzoziemcy, ale co za dużo, to niezdrowo. Poza tym, oni są tańsi w utrzymaniu, a przecież dziś piłka to wielki biznes. Jak najmniej wydać, jak najwięcej zarobić. Widać to zresztą na przykładzie prawie każdego polskiego klubu, gdzie wiodący temat to kasa. Najpierw trzeba dużo zainwestować, poczekać trochę, aby potem zarobić jeszcze więcej. Ale w Polsce takich ludzi nie ma. Oni od razu chcieliby zarobić.
– Inna sprawa to mentalność naszych piłkarzy, która zniechęca polskich prezesów. Zawodnik zjawia się w klubie pięć minut przed treningiem, a po zakończeniu szybki prysznic i na zakupy do galerii handlowej. Na niektórych trzeba jednak chwilę poczekać, bo układają włosy na żel… Dziś nie ma już w Polsce zawodników z charakterem, z jajami?
– Hmm… Ująłbym to chyba w inny sposób.
– Ale najpierw niech pan wymieni pięciu naszych dobrych piłkarzy z prawdziwym charakterem.
– Łatwe to nie będzie… Każdy zawodnik chce osiągnąć sukces, ma swoje ambicje. Niektórzy nie są wielkimi wojownikami, ale wówczas charakter kształtuje się w szatni. My zostawaliśmy po treningach, szliśmy na obiad albo na kawę i gadaliśmy. O piłce, sprawach prywatnych, rodzinnych problemach. O wszystkim. Nie uciekaliśmy z szatni do nowej fury, żeby kilka chwil po treningu być już w domu. Mieliśmy czas dla siebie, dla drużyny.
– To teraz poproszę te pięć nazwisk. Z pierwszym pomogę – Małecki. Jeszcze czterech.
– Hmm… Na pewno Błaszczykowski i Lewandowski… Niech będzie Peszko… No, i jeszcze młody Szczęsny. Wymieniam na szybko, bo gdybym pomyślał, to bym wymyślił. Jestem pewien, że mamy gdzieś tych wojowników.
– Na pewno?
– Jak weźmiemy 22 twardzieli, gości z jajami i wrzucimy ich do jednej drużyny, to się pożrą. Każdy ma swój charakter, swoją osobowość. W dawnym Widzewie wszyscy byliśmy rodziną, tworzyliśmy jedność. Jeden za drugim skoczyłby w ogień. Nie było żadnych grupek, nikt się nie izolował, wszyscy ze sobą rozmawiali. Jak któregoś coś gryzło, to nie zdążył powiedzieć o problemie, a już było kilku z rozwiązaniami. Dziś czegoś takiego nie ma.
– Pokazuje to sytuacja, że po tych wielu latach utrzymujecie kontakt.
– Bo wciąż jesteśmy przyjaciółmi. Jak przestałem grać w Widzewie i miałem lecieć na wczasy z rodziną, to przy załatwianiu pewnych spraw zabrakło mi pieniędzy. Potrzebowałem pięć stów. Zadzwoniłem do Łapińskiego, po kilku minutach byłem u niego w domu i bez wahania pożyczył kasę. Gdy kilka lat temu Citko usłyszał o mojej przeprowadzce, to następnego dnia był u mnie i pomagał przy transporcie mebli. Takie rzeczy się pamięta.
NIEMCY SIĘ Z NAS ŚMIALI
– W tworzeniu świetnej atmosfery zapewne pomagał też alkohol. Jak to wtedy było?
– Wszystkiego opowiedzieć na pewno nie mogę (śmiech). Dość często po ligowych meczach gadaliśmy przy piwku. Jednym, dwóch, trzech… Ale po pierwsze, nikt nas na tych spotkaniach nie widział. Po drugie, nie spotykaliśmy się w czterech, a w piętnastu, właściwie całym zespołem. Piłkarz to też człowiek, ale powinien wiedzieć, gdzie, z kim, ile i czy na pewno powinien. Na tym polega zawodowstwo.
– Na wódkę często się umawialiście?
– Hmm… Z wódką było ciężko, bo takie sytuacje łatwo wychodziły na jaw. Widać było, kto pił. Jednym wódka szkodziła mniej, drugim bardziej. Następnego dnia organizm człowieka był słabszy, dłużej się regenerował, niż po piwie. Czy wtedy często umawialiśmy się na wódkę? Dzisiaj się umawiamy, bo żaden z nas już nie gra, więc trener nikogo ścigał nie będzie.
– Dzień przed meczem też piliście?
– Na żadnym takim zgrupowaniu ani mnie, ani mojemu współlokatorowi się nie zdarzyło. To byłoby bez sensu, choć nie wiem, co robili inni. Nie zaglądałem im do pokoi. Ale byłoby ciężko, bo na czatach stali dwaj trenerzy i surowy kierownik Gapiński.
– Nie wierzę, że byliście takimi aniołkami. Jak w takim razie świętowaliście największe sukcesy?
– No, aniołkami to my na pewno nie byliśmy. Każdy ma coś na sumieniu (śmiech). Pamiętam, że wygraliśmy w Warszawie z Legią 2:1 po golach Szarpaka i Koniarka, ale cała drużyna była zdenerwowana. Musieli długo czekać w autokarze i na mnie, i na Koniarka, bo mieliśmy kontrolę antydopingową. Trzeba było oddać mocz do dwóch próbek, co teoretycznie nie jest to trudne, ale po dużym wysiłku sportowym łatwe też nie. Wypiłem więc pięć albo sześć piw… Do autokaru szedłem trochę podchmielony, chwiejnym krokiem. Jak chłopaki zobaczyli, że jestem wstawiony, to sami nabrali ochoty na alkohol. Ale niedługo potem graliśmy kolejny, ważny mecz… Ale wszystko było z głową.
– A słynne 3:2 na Legii i mistrzostwo Polski?
– Wróciliśmy do Łodzi około drugiej w nocy. Jupitery zapalone, na stadionie około siedmiu tysięcy ludzi. Nosili nas na rękach, szampany lały się strumieniami, jeszcze do klubu wstąpiliśmy… Mistrzostwo było wielkie, ale obeszło się bez hucznej zabawy. To znaczy coś tam było, ale już dokładnie nie pamiętam.
– Jak pan nie pamięta, to impreza musiała być ciężka.
– No, bo może i była ciężka (śmiech).
– Tak dla kontrastu – Eintracht Frankfurt.
– Kojarzę. Chłopaki przegrali 0:9. Ja przegrałem 0:6, bo przy takim wyniku zszedłem z boiska… W piątej minucie byłem sfaulowany i sędzia powinien przyznać nam rzut karny. Gwizdek jednak milczał. Może skończyłoby się wynikiem 1:1?
– Po meczu wesoło nie było.
– W drodze powrotnej byliśmy ubrani w klubowe dresy. Pamiętam, jak na lotnisku patrzyli na nas Niemcy. Te ich miny, śmiechy, szydercze uśmiechy… Zmobilizował nas trener Wójcik. Powiedział, że jego Legia będzie jak Eintracht, też wygra 9:0. Przegrał 0:2.
SPTYTNIEJSI OD DZISIEJSZYCH KADROWICZÓW
– Jak trener Smuda patrzył wtedy na alkohol?
– W trakcie sezonu nikogo nie przyłapał na piciu. To najważniejsze.
– Mieliście jego pozwolenie na picie?
– Alkoholu nie lubił i nie tolerował już wtedy. Oficjalnego przyzwolenia na większą ilość nikt więc nie miał. Ale do trenera nikt też nie chodził z pytaniem, czy mógłby się napić.
– Sami szliście pić, Smudzie o niczym nie mówiąc?
– Zgadza się.
– Obecni reprezentanci Polski dają się selekcjonerowi złapać.
– Widocznie byliśmy sprytniejsi (śmiech). Różnica jest jednak taka, że my graliśmy w sezonie ligowym, zajmowaliśmy pierwsze miejsce w lidze, walczyliśmy o Champions League. Stawka była ogromna. Nic dziwnego, że po meczu mieliśmy ochotę na piwo.
– Jak dzisiejsi kadrowicze mają więc przechytrzyć Smudę z alkoholem?
– Niech piją tak, żeby trener nie widział. I niech pamiętają, że zobaczyć może też ktoś inny. W teorii proste.
– Co się dzieje z reprezentacją?
– Jak jest, każdy widzi. Smuda jest niezłym trenerem, ale teraz ma pecha. Trafił na grupę piłkarzy przeciętnych, żeby nie powiedzieć słabych. Te roczniki, które dziś stanowią o sile kadry, nie należą do wybitnych. Z taką liczbą dobrych piłkarzy dużą sztuką będzie stworzenie dobrego zespół. Ale to nie wina Franza, on kombinuje i szuka alternatywnych rozwiązań.
– O Smudzie powiedział pan „niezły”. Jak na szefa drużyny narodowej, to mizerna wizytówka.
– A co miałem powiedzieć? Nieźle radził sobie z Widzewem, nieźle z Wisłą i ostatnio nieźle z Lechem. W piłce klubowej się odnalazł, osiągnął kilka sukcesów, ale teraz prowadzi reprezentację. Myślę, że się nadaje do tej roli, choć posady na pewno mu nie zazdroszczę. Tych dobrych zawodników ma zdecydowanie za mało.
– Ale tamten Widzew prowadzić z powodzeniem mogłaby równie dobrze sprzątaczka. To akurat pańskie słowa.
– Powiedziałem tak, bo my wtedy byliśmy prawdziwą drużyną. I na boisku, i poza nim. Na murawie każdy wiedział, co ma robić. Gdzie i kiedy pobiec, jak się ustawić, asekurować. Funkcjonowaliśmy jak maszyna… O trenerze czasami mówi się, że był dla zespołu jak ojciec. W naszym przypadku był ojcem sukcesu. Był nie tylko trenerem, który wzbudzał wśród nas respekt, ale i również kolegą, który w każdej sytuacji mógł doradzić.
– Ale kolega to dość wybuchowy.
– Ł»aden z nas jakoś się z nim nie pokłócił, ale wiele razy z ławki trenerskiej poleciały w nas bidony.
– Śmialiście się z trenera w szatni?
– (śmiech)
– Z czego?
– Nieważne. Na ten temat to mogę pogadać z chłopakami, publicznie niczego nie powiem… Ale Smuda to fajny człowiek.
– Myśli pan, że jest mu głupio, że Michalczuk, który jest Ukraińcem i w Polsce mieszka od kilku lat, lepiej zna język polski?
– Jak to?
– Rozmawiałem ze Smudą, rozmawiam z panem. Pan po polsku mówi od niego lepiej.
– Za to on lepiej mówi po niemiecku…
– Widzę, że nie chce pan wszystkiego powiedzieć o Smudzie. Dlaczego?
– Za wcześnie. Jak zdobędzie drugie miejsce na Euro, to wyśpiewam całą prawdę.
PIWO ZA SPRZEDANY MECZ
– Spotkał się pan z korupcją podczas gry w Polsce?
– To pytanie słyszę już nie pierwszy raz. Zapewniam, że i pierwsze, i drugie mistrzostwo zdobyliśmy na boisku. Ł»adnego meczu na pewno nie sprzedaliśmy. Ł»adnego też nie kupiliśmy, bo nawet nie byłoby za co. Niektórzy to nawet do dziś nie otrzymali wszystkich pieniędzy.
– Propozycji sprzedania meczu nigdy pan nie otrzymał?
– Jako piłkarz pierwszoligowy, to nie. Gdy pod koniec kariery występowałem w Stali Głowno, to albo walczyliśmy o awans, albo o utrzymanie. W Głownie byłem grającym prezesem i raz chłopaki przyszli powiedzieć, że dostali propozycję. Mieli odpuścić mecz w zamian za ileś tam browarów. Powiedzieliśmy im, że jak wygrają, to dostaną od nas dwie skrzynki piwa. Wygrali.
– Dziś pracuje pan w firmie, która sprzedaje namioty handlowe. Dlaczego jako osoba, która zapisała się w kartach Widzewa Łódź, nie pracuje pan w klubie?
– Nie wiem. W innych państwach, znacznie lepiej rozwiniętych piłkarsko jest oczywistym, że były piłkarz, który w danym klubie odnosił sukcesy, jest tam również po zakończeniu kariery. Zajmuje się szkoleniem młodzieży albo wyszukiwaniem młodych zdolnych zawodników. Takie sytuacje są na porządku dziennym w Anglii, Niemczech czy Hiszpanii, ale w Polsce – już niekoniecznie. Chociaż dziś w Legii jest Jóźwiak, wcześniej był Bednarz.
– Piłkarz, który znacząco zasłużył się dla Widzewa, nie ma dziś żalu?
– Hmm… Nie tylko ja się zasłużyłem dla klubu, nie byłem sam. Z dawnego, wielkiego Widzewa przy alei Piłsudskiego pozostał Chałaśkiewicz. Ale tylko on, nikt więcej.
– Z obecnymi władzami klubu jest jednak panu nie po drodze.
– Rewelacji nie ma. Stowarzyszenie Byłych Piłkarzy Widzewa, do którego należę, nie dogaduje się z obecnymi prezesami. Spotkań było kilka, rozmawialiśmy kilkukrotnie, ale porozumienia nie ma. Na czerwcowe obchody stulecia klubu przyjechać jednak nie mogłem, bo byłem za granicą. Ale i tak bym nie przyjechał.
– Dlaczego?
– Podpisuję się pod stanowiskiem kolegów, to nasze wspólne zdanie. Nie podoba nam się sposób, w jaki jesteśmy traktowani. Chcieliśmy pójść na mecz Widzewa, a dla klubu nie byłby to chyba ani problem, ani wydatek, aby nas wpuścić. Ilu by się nas zebrało? Ośmiu, może dziesięciu. Nie oczekiwaliśmy miejsc obok prezesa, tylko zwykłych wejściówek na trybunę krytą. Mogliśmy nawet zapłacić jakąś symboliczną kwotę. Chcieliśmy spokojnie obejrzeć mecz we własnym towarzystwie. No tak, ale mogliśmy przecież iść pod „Zegar”…
ROZMAWIAŁ PIOTR TOMASIK