Jakieś szaleństwo ogarnęło media po tzw. aferze staruchowickiej (nie mylić z aferą starachowicką). Oczywiście, że doszło do skandalu i przegięcia pały, ale mimo wszystko znajmy proporcje…
Dostał piłkarz w cymbał? Dostał. ٹle się stało? ٹle. Ukarano sprawcę zakazem stadionowym? Ukarano. Co tu jeszcze mielić? Finito. Sprawa zamknięta. Jedziemy dalej.
Tymczasem dzisiaj strach otworzyć lodówkę, bo wyskoczy z niej „Staruch” i da z plaskacza. Wypowiedziała się już prokuratura, policja, nawet minister zabrał głos. Dziennikarze tłuką na okrągło o tym samym. Kibol to, kibol tamto. Tylko co tu jeszcze rozstrząsać? Za użycie przemocy fizycznej na stadionie dostaje się wilczy bilet i kibic Legii ten bilet dostał.
Dzień w dzień ktoś komuś daje z plaskacza, nawet żona mężowi, albo mąż żonie. Nie chcemy bagatelizować zdarzenia z Łazienkowskiej, zupełnie nie to jest naszym zamiarem – po prostu patrzymy na to, jak nam się zdaje, zdroworozsądkowo. Tylko dzisiaj wieczorem w Polsce ciężko pobitych zostanie pewnie kilkadziesiąt osób, gdzieś w parkach czy na ulicach, a kilka zginie w wypadkach samochodowych. To są mimo wszystko ważniejsze sprawy. Mniej spektakularne, bo zginie pod kołami TIR-a przykładowy Marian spod Częstochowy, ale mimo wszystko ważniejsze. Tymczasem media ciągle przynudzają o jakimś „Staruchu”.
Nie ma „Starucha”! Był, już nie ma. Ma zakaz, oby długi. Wszystko, co się miało wydarzyć, już się wydarzyło.
Piotr S. nie skopał zawodnika do nieprzytomności, nie wbił mu noża, jak kiedyś jakiś wariat Monice Seles, w sobotę nie zrobił niczego, co byłoby interesujące jeszcze we wtorek. Naprawdę.