Dejan Kelhar: – Jako turysta tu nie przyjechałem

redakcja

Autor:redakcja

23 marca 2011, 23:32 • 13 min czytania

Ostatnio narzekaliście, że nie zamieszczamy rozmów z legionistami. Długo się zastanawialiśmy, który z nich miałby rzeczywiscie coś ciekawego do powiedzenia. W końcu zdecydowaliśmy się na Dejana Kelhara, który już na pierwszej konferencji prasowej pokazał, że do małomównych nie należy (w przeciwieństwie do Michala Hubnika). I się nie zawiedliśmy. To inteligentny i błyskotliwy facet. Teraz czas by pokazał jakim jest piłkarzem. Oto wywiad z nowym zawodnikiem Legii, 26-letnim środkowym obrońcą, który trafił do Polski z ligi belgijskiej. Zaliczył też jeden występ w reprezentacji Słowenii.
Rozmawiamy w dniu, kiedy wszystkie polskie serwisy sportowe rozpoczynają się od relacji ze Słowenii…
Jakiś mecz piłki ręcznej?

Dejan Kelhar: – Jako turysta tu nie przyjechałem
Reklama

No nie tym razem. A kojarzysz niskiego gościa z wąsem, który skacze na nartach?
Teraz już wiem, chodzi o Planicę i konkurs skoków narciarskich. Racja. Nie wiedziałem, że to już teraz. Jak widzisz, nie jestem na bieżąco. Waszego skoczka oczywiście znam, ale akurat zapomniałem, jak się nazywa. Daj mi sekundę… Hmm… No dobra, to może przypomnij mi jego imię.

Adam.
Małysz! Właśnie. W Słowenii jest dość popularny, choć w skokach narciarskich nie jesteśmy już tak mocni, jak kiedyś, za czasów Primoża Peterki czy nawet Roberta Kranjca.

Reklama

No dobra, nie o skokach chciałem z Tobą rozmawiać. Słyszałem, że jesteś kinomaniakiem. Widziałeś może film „In Bruges”?
Tak, oglądałem go z dziewczyną, ale usnąłem przed końcem (śmiech). Z pewnością nie jest to mój faworyt, ale domyślam się dlaczego pytasz.

Pytam, bo główny bohater, Ray, był załamany, kiedy dowiedział się, że musi spędzić dwa tygodnie w Brugii. Mieście o tyle ładnym, co i nudnym. Ty wytrwałeś tam dwa lata. Jak wrażenia?
W porównaniu z Warszawą, to rzeczywiście inny świat. Raczej mało rozrywkowe miasto. Po 18.00 prawie wszystko jest tam pozamykane. Jedynie latem restauracje są otwarte trochę dłużej. Ale Brugia to przede wszystkim miasto turystów, i to takich w wieku emerytalnym. Wynajmują pokój w pensjonacie, biorą aparat do ręki i latają po okolicznych kościołach. Z kolei młodzi ludzie stamtąd uciekają. Z nudów. Dla mnie to nie był problem, bo tak naprawdę interesowały mnie tylko dwie rzeczy: moje mieszkanie i droga na stadion. Nic więcej. Dobrze się tam czułem.

Cercle Brugge zapłaciło za Twój transfer 250 tysięcy euro. Niby nie jest to duża kwota, ale podobno wystarczająca, by zostać najdroższym zawodnikiem w historii tego klubu…
Nie chcę o tym mówić (śmiech). A tak na poważnie, to taka jest specyfika Cercle. Klub przede wszystkim szuka wolnych zawodników lub piłkarzy, którzy zgodzą się na wypożyczenie. Na przykład w zeszłym roku podpisano umowę partnerską ze Sportingiem Lizbona i teraz w Cercle gra bodajże czterech piłkarzy z portugalskiego klubu. Być może i byłem najdroższym zakupem, bo oni rzadko wykładają podobne pieniądze na transfery. Ale nie była to jednak jakaś gigantyczna kwota. Nie zawracam sobie tym głowy.

Ale szybko zacząłeś się spłacać. Latem Belgowie mogli Cię sprzedać z kilkakrotnym zyskiem. Ofert podobno nie brakowało.
Owszem, było ich sporo, ale co z tego, skoro klub podyktował zaporową cenę. W dodatku liczyli, że pojadę na mundial. Wówczas mogliby ją jeszcze podbić. Co prawda mogłem odejść do Turcji, ale ten kierunek raczej mnie nie interesował. Muszę mieć na względzie również moją rodzinę.

W Brugii cieszyłeś się sporą sympatią kibiców. W Internecie widziałem nawet zdjęcie, na którym młodzi fani Cercle trzymają transparent „KELHAR 16”. Chyba, że to ktoś od Ciebie z rodziny?
Nie, nie. Rodzina też przyjeżdżała, ale akurat nie ma ich na tym zdjęciu (śmiech). Po prostu zawsze cierpliwie rozdawałem autografy po treningach, z każdym pogadałem, nie robiłem z siebie gwiazdy i kibice w ten sposób mi się odwdzięczali. Czasami potrafili mnie zaskoczyć. Jest to o tyle miłe, że przecież nie pochodzę z Belgii, nie jestem wychowankiem Cercle, a mimo to, byłem przez nich traktowany jak „swój”.

Podobno w szatni Cercle też było wesoło.
No tak, nawet bardzo. Pamiętam na przykład jak Stijn de Smet, wychowanek klubu, odchodził do Gandawy. Kiedy się o tym dowiedzieliśmy, kilku chłopaków złapało go w szatni i ogoliło mu głowę na łyso. Na szczęście Stijn miał do tego dystans. Nie obraził się (śmiech). Podobnych akcji było zresztą więcej.

Opowiadaj.
Tak na biegu ciężko będzie coś jeszcze przytoczyć. Przypominam sobie za to jedną zabawną historię, ale już spoza klubu. Znaczy śmieje się z niej dopiero teraz, bo oczywiście wtedy nie było mi do śmiechu. Wracałem z meczu, było późno, około 24.00. Pod domem zorientowałem się, że zgubiłem klucze do mieszkania. Moja narzeczona już spała, a my przeważnie śpimy z zatyczkami do uszu, dlatego nie słyszała ani telefonu, ani pukania do drzwi. Stałem pod drzwiami i stałem, aż w końcu odpuściłem i poszedłem spać do samochodu. Narzeczona obudziła mnie dopiero o 6.00 rano, kiedy zorientowała się, że coś nie gra i nie ma mnie w domu.

Wróćmy jeszcze na moment do zamieszania transferowego wokół Twojej osoby. To prawda, że latem miałeś ofertę z Sunderlandu?
Wiem, że byli mną zainteresowani. Dochodziły do mnie takie sygnały. Jeden z belgijskich menedżerów prowadził z nimi rozmowy, ale do konkretów nie doszło. Ostatecznie zostałem w Brugii, jednak nie chciałem już przedłużać kontraktu z klubem.

I to był Twój początek końca w Cercle.
Dokładnie. Nie przedłużyłem umowy, więc wylądowałem na ławce. Prosta reguła. Finito. I to mnie strasznie denerwuje w piłce nożnej. Tu nie zawsze chodzi o umiejętności. Czasami ważniejszy jest prywatny interes. Te ostatnie trzy miesiące w Brugii były dla mnie bardzo ciężkie. Siedziałem na ławce i byłem bezradny. Rozmawiałem o tym z trenerem Peetersem. Wbrew temu, co pisały polskie gazety, nie byliśmy skonfliktowani. Wręcz przeciwnie. Nasze relacje były bardzo dobre. On często mi powtarzał: „Dejan, wiem, że jest ci ciężko, ale bądź silny. Postaraj się coś zmienić”. Nawet uruchomił swoje kontakty, żeby znaleźć mi nowy klub w Holandii. Zachował się wobec mnie bardzo w porządku. Nie mam do niego pretensji. Zresztą, ja nigdy nie miałem problemów z trenerami. Kiedy siadałem na ławce, to po prostu był dla mnie znak, że muszę pracować jeszcze ciężej.

Z Matjażem Kekiem, selekcjonerem reprezentacji Słowenii, też łączą Cię tak ciepłe relacje?
Szanuję go. Oczywiście, byłem rozczarowany, kiedy nie znalazłem się w kadrze na mundial. To normalna reakcja. Jeśli pojechałbym do RPA, moje życie mogłoby się potoczyć inaczej. Może byłbym teraz w Sunderlandzie. Kto wie? Futbol jest nieprzewidywalny. Przez ostatnie pół roku byłem zdruzgotany. To nie był mój czas. Powtarzałem sobie jednak, że jeśli będę ciężko pracować, to Bóg mi to wynagrodzi. I miesiąc temu wynagrodził. Pojawiła się oferta z Legii i dzisiaj jestem szczęśliwy. Moja kariera wróciła na właściwe tory.

Podobno nie pojechałeś na mundial, bo Kek w ten sposób chciał uregulować jakieś prywatne interesy z Mariborem. I zamiast Kelhara do RPA poleciał Elvedin Dżinić.
Tak, jak już Ci powiedziałem – w futbolu nie zawsze chodzi o umiejętności. Szok był dla mnie tym większy, że jeszcze dzień przed oficjalnym ogłoszeniem kadry, Kek chciał mnie zabrać do RPA. Wiem o tym. Ale nie zamierzam się nad sobą użalać. To nie w moim stylu. Dalej chcę grać w kadrze. Rozmawiałem niedawno z selekcjonerem i on postawił sprawę jasno: „wrócisz do formy, będziesz grał regularnie w pierwszym składzie – na pewno Cię powołam. Bądź cierpliwy. Pracuj”. I tego się trzymam.


Zanim podpisałeś kontrakt z Legią, musiałeś „bawić się” w testy. Nie było to dla Ciebie – bądź, co bądź reprezentanta Słowenii – ujmą?
Wiesz co, odpowiem Ci krótko – jeśli nie wierzyłbym w siebie, w swoje umiejętności, to nigdy bym się na to nie zdecydował. A ja nie mam z tym problemów. Znam swoją wartość. Wiem na co mnie stać, wiem jaki poziom reprezentuję. Czas pokazał, że postąpiłem słusznie. Wyszło na moje.

A nie czułeś się trochę jak zawodnik drugiego, czy trzeciego wyboru? Po tym, jak wyjechałeś ze zgrupowania na Cyprze, Legia dalej szukała środkowego obrońcy. Na moment przyjechał Dino Drpić, mówiło się także o zainteresowaniu Juricą Buljatem. Ich transfery ostatecznie nie wypaliły, więc sięgnięto po Kelhara.
Ale ja już po kilku treningach z Legią czułem, chyba instynktownie, że zostanę tu na dłużej. Byłem pod wrażeniem atmosfery w zespole. Czasami jest tak, że przychodzi ktoś nowy do drużyny, ale nie nadaje na tych samych falach, co reszta chłopaków. Nie ma między nimi tej chemii. Wtedy jest odrzucany przez grupę. W moim przypadku było inaczej. Szybko się zaaklimatyzowałem. Trochę mi w tym pomogli koledzy z Bałkanów. A zgrupowanie na Cyprze musiałem opuścić, bo takie były ustalenia z Cercle. Trener chciał, żebym wrócił do Brugii. Ale byłem przekonany, że zagram w Legii. Oczywiście nie w stu procentach. Raczej tak jak wspomniałem – to był instynkt.

I chcesz powiedzieć, że to właśnie instynkt skłonił Cię do odrzucenia w ostatnim dniu okna transferowego ofert z Niemiec i Holandii?
Tak było! Choć przyznam, że był to bardzo stresujący moment. Szalony dzień. Dostałem kilka ofert „last minute” i musiałem dać szybką, konkretną odpowiedź: tak albo nie. Z Niemiec zgłosiły się dwa kluby – Arminia Bielefeld i Karlsruhe. Napięcie było tym większe, że Legia wcale nie musiała się spieszyć z podpisaniem kontraktu, bo okno transferowe w Polsce zamykało się dopiero miesiąc później. Postanowiłem jednak zaryzykować. Nie chciałem w ciemno przechodzić do klubu z drugiej ligi niemieckiej.

Tym bardziej, że już kiedyś grałeś w 2. Bundeslidze i chyba nie wspominasz tego okresu najlepiej.
To nie do końca tak. W Greuther Furth naprawdę dużo się nauczyłem. Miałem 21 lat, zobaczyłem, jak wygląda profesjonalny futbol. Przeskok w porównaniu z ligą słoweńską był ogromny. Nie poszło mi, bo trener wystawiał mnie na prawej obronie, a tam nie czułem się najlepiej. Później do klubu przyszedł Bruno Labbadia, ściągnął nowych piłkarzy i dla mnie już zabrakło miejsca. Mój kontrakt z Greuther obowiązywał jeszcze przez rok, ale sam sobie zadawałem pytanie – czy jest sens, żeby dalej tkwić w rezerwach? Wiele osób mi powtarzało: zostań, przynajmniej dobrze zarobisz. Ale pieniądze nigdy nie były dla mnie najważniejsze. Chciałem grać, więc wróciłem do Słowenii, a rok później znowu wyjechałem, do Cercle.

Jesteś pierwszym Słoweńcem w Legii, ale niewiele brakowało, by jeden z Twoich rodaków trafił na Łazienkowską już przed rokiem. Wtedy kosztował grosze, dziś jest wart kilkanaście milionów euro. Wiesz o kogo chodzi?
Nie mam pojęcia. Słyszałem tylko, że teraz Legia jest zainteresowana Etienem Velikonją.

Chodziło mi akurat o Josipa Ilicicia.
No to nieźle. Zresztą, to całkiem prawdopodobne, bo kontakt mógł pochodzić od tego samego menedżera. Teraz kariera Josipa nabrała tempa. Jego gra w Serie A może imponować.

A czy Tobie imponuje któryś z piłkarzy Legii pod względem piłkarskim?
Wiesz, raczej nie chcę się wypowiadać krytycznie o kolegach z drużyny… Po co mają się rozczarować? (śmiech) A mówiąc poważnie, to Legia jest trochę jak reprezentacja Słowenii. Tu nie ma wielkich gwiazd. Siłą zespołu jest kolektyw. Jeśli już muszę kogoś wyróżnić, to z perspektywy środkowego obrońcy mogę powiedzieć, że bardzo dobrze mi się gra z Kubą Rzeźniczakiem.

A jak Ci się podoba atmosfera na trybunach? Po podpisaniu kontraktu z klubem mówiłeś, że kibice Legii zrobili na Tobie wrażenie samymi filmikami na youtube.
Teraz, po tych kilku meczach, po tym wszystkim co widziałem i słyszałem na żywo, jestem pod jeszcze większym wrażeniem. Są niesamowici. Zaczynają doping jakieś 40 minut przed meczem i nie milkną aż do samego końca. To kompletnie inna bajka, w porównaniu z tym, co zobaczyłem w Belgii. Tam chyba najlepszych kibiców ma Standard Liege. Oni owszem, są głośni, ale tylko przez kilka minut, a potem ożywiają się wyłącznie przy bramkach. Zupełnie inny klimat.

Ja z kolei w Internecie widziałem Twoją kompilację i powiem Ci, że szału nie ma. W dodatku połowa tego filmiku pochodzi z jednego meczu, chyba jeszcze ze słoweńskiej młodzieżówki.
(Śmiech) Nawet o nim zapomniałem. To amatorska zabawa mojego kolegi, któremu kiedyś dałem taśmy z moimi meczami. Muszę mu powiedzieć, żeby tu usunął. Pewnie już by to zrobił, ale założę się, że zapomniał loginu i hasła. No to ładnie. Lekki wstyd.

To prawda, że rodzice zaprowadzili Cię na pierwszy trening w Breżicach, bo byłeś wyjątkowo nadpobudliwym dzieckiem?
Oj tak. Nosiło mnie niesamowicie. Podobnie jest teraz z moim trzyletnim synem. Mam nadzieje, że ten młodszy będzie nieco spokojniejszy. A wracając do mnie, to za piłką biegałem całymi dniami. Ale grałem nie tylko w nogę. Byłem niezły także w kosza, siatkówkę, piłkę ręczną, trenowałem lekkoatletykę.

Normalnie drugi Antolović.
(śmiech) To znaczy?

On podobno jest tak wszechstronnie uzdolniony, że i w Formule 1 byłby gwiazdą.
A to mi się jeszcze nie chwalił. Ja nawet przez moment zrezygnowałem z piłki na rzecz lekkoatletyki. Byłem jeszcze dzieckiem, miałem może z dwanaście lat. Później jednak stwierdziłem, że mogę uprawiać obie dyscypliny równocześnie. Aż w końcu zdecydowanie postawiłem na futbol. Dzisiaj z innych sportów wybieram golfa.

Wynająłeś już mieszkanie w Warszawie?
Tak, znalazłem je bardzo szybko, w Wilanowie. Całkiem fajny apartament. W zasadzie jedynym problemem jest mój sąsiad. Spod dwunastki. To trener Skorża (śmiech).

Ale zwiedzanie Warszawy zacząłeś klasycznie – od centrów handlowych.
Akurat miałem wolne. To był chyba mój drugi dzień w Warszawie, siedziałem w hotelu, więc stwierdziłem, że trzeba wyjść do ludzi. Siedzenie samemu w czterech ścianach jest frustrujące. Zamówiłem więc taksówkę i pojechałem do Arkadii. Dwie godziny później byłem już w Złotych Tarasach. Miałem jeszcze jechać do Galerii Mokotów, ale byłem tak zmęczony, że odpuściłem. Wczoraj moja narzeczona chciała tam pojechać, ale chyba źle jej wytłumaczyłem drogę, bo nie trafiła. Zamiast tego utknęła w korku i była na mnie wściekła.

Koledzy z Bałkanów nie pokazywali Ci innych uroków miasta?
Nie, nie. Nawet jak mieszkałem w Brugii, to moi znajomi zasypywali mnie pytaniami: czy widziałem to lub tamto. No to im odpowiadałem, że nie, bo nie przyjechałem tu jako turysta. Nie kręci mnie to. Nawet wyjście do centrum handlowego, to dla mnie udręka. Naprawdę. Mogę tam skoczyć na kawę, ale po kilkunastu minutach już mnie boli głowa od tego hałasu. A starówkę w Warszawie i w Brugii na pewno jeszcze odwiedzę. Bardzo dokładnie. Ale na emeryturze. Wezmę wtedy aparat i pozwiedzam. Na imprezy też nie chodzę, bo jestem rodzinnym facetem. Wolę spędzić wieczór w towarzystwie narzeczonej i synków.

Dogadałbyś się z Piotrkiem Gizą. On spędził w Legii trzy lata, a kiedy pewnego razu klubowy autokar przejeżdżał przez rondo de Gaulle’a, zaciekawiony widokiem za oknem „Gizmo” wskazał palcem na znaną w całym kraju ulicę Nowy Świat i zapytał „ej, co tam jest?”.
Nie no, to już jakiś radykalny przypadek. Nowy Świat to nawet ja kojarzę, bo przeglądałem w domu przewodnik po Warszawie. Na razie, jak widać, posiadłem wiedzę teoretyczną.

Słyszałem, że dokładnie analizujesz każdy swój występ. Do jakich wniosków doszedłeś po obejrzeniu meczów z Cracovią i Ruchem?
Akurat nie dostałem jeszcze płyt z tymi spotkaniami. Teraz jest przerwa na reprezentację, to zapytam się ludzi w klubie, czy mogą mi je zgrać.

Ale jesteś zadowolony z tych występów?
Nie do końca. Potrzebuje jeszcze kilku spotkań, by wskoczyć na swój normalny poziom. Wiesz, z obrońcą jest trochę, jak z bramkarzem. Możesz przez cały mecz grać świetnie, ale popełnisz jeden błąd, przeciwnik strzeli gola i już po tobie. Choć z drugiej strony, kiedy grałem w Cercle, to pewnego razu przegraliśmy z Lokeren aż 3:5. Po spotkaniu wróciłem do domu i do rana oglądałem zapis z tego meczu. Widziałem, że przy żadnej z bramek nie popełniłem błędu. Autentycznie. Oczywiście następnego dnia ówczesny trener – Glen de Boeck, powiedział mi, że zagrałem fatalnie. No więc zapytałem go, czy analizował już ten mecz na video. Odpowiedział, że jeszcze nie. Powiedziałem mu żeby najpierw na chłodno obejrzał spotkanie, a dopiero potem mnie krytykował.

Zastanawia mnie jeszcze jedna rzecz – kim jest Branko Zibert? Wspominałeś o nim w kilku wywiadach, ale to chyba nie jest Twój menedżer.
To mój trener personalny, a zarazem przyjaciel. Poznałem go w Celje. Już jako junior trenowałem z pierwszym zespołem i często pojawiałem się na siłowni, żeby się wzmocnić. Branko, który grał kiedyś w lidze niemieckiej, zobaczył, że dużo nad sobą pracuję, ale robię to nie do końca poprawnie. Zaczął mi pomagać. Z czasem się zaprzyjaźniliśmy i tak jest do dzisiaj. Kiedy jestem w kiepskiej kondycji fizycznej, po prostu biorę telefon, dzwonię do Branko i on przyjeżdża. Przylatywał nawet do Brugii. Jest naprawdę dobrym specjalistą. Jak będę go potrzebował, to do Warszawy też przyleci.

Rozmawiał JAKUB POLKOWSKI

Najnowsze

Reklama

Weszło

Reklama
Reklama